wyświetlenia:

poniedziałek, 21 grudnia 2020

Panta rhei. Dziwna historia Kodaka.


No więc tak: Jak w XIX wieku robiło się zdjęcia w plenerze? Trzeba było wziąć ze sobą ciemnię. Bez tego ani rusz. 

Do lat osiemdziesiątych tegoż XIX wieku robiło się zdjęcia na mokrym kolodionie. Mokrym, bo on był mokry. Musiał być, jeśli chcieliśmy mieć zdjęcie. Tuż przed otworzeniem migawki trzeba było w ciemni stworzyć sobie materiał na jakim miała powstać fotka. Robiło się to pokrywając szklane płyty kolodionem. Co to jest kolodion? To nitroceluloza rozcieńczona eterem etylowym plus alkohol etylowy, ewentualnie w połączeniu z acetonem i izopropanolem. Znaczy się i napić się przy okazji można było, o ile wzięło się właściwy rozcieńczalnik i mieszało wszystko na miejscu (tylko nie próbujcie robić tego z acetonem. W ogóle lepiej nie próbujcie). Po eterze też można mieć porządny odjazd, był to od połowy XIX wieku często używany środek odurzający, dość ryzykowny w użyciu, ale tani i powszechny. W dwudziestoleciu międzywojennym eteromania była dość poważnym problemem na polskiej prowincji.

 Nic dziwnego, że te podejrzane miszkulancje wzmagały twórczą kreatywność pierwszych fotografów. Kolodion do fotografii musiał zawierać związki srebra, żeby coś tam się naświetliło, oraz parę innych jeszcze substancji dodawanych dla stabilizacji i wzmocnienia efektu. Teraz - uwaga, uwaga! - żeby obraz mógł powstać na naszej szklanej płycie należało zdążyć ze wszystkim, włącznie z wywołaniem go, zanim nasz kolodion zastygł i stężał na szkle!

Wyobraźcie sobie to poświęcenie fotografów. A przy okazji zważcie ile fantastycznych estetycznie i technicznie zdjęć zostało zrobionych do lat 80. XIX wieku. Zapewniam, że mnóstwo. Weźmy na przykład takiego Nadara, o którym pisało się na Fotodinozie TUTAJ., albo wspaniali bracia Alinari, o których jest wpis TUTAJ. Każdy z owych starych mistrzów musiał uwijać się jak w ukropie, całkiem po ciemku i w okropnych oparach chemikaliów, żeby osiągnąć ten efekt. Szacunek.

Jechalibyśmy na tych szklanych mokrych płytach do dziś, gdyby nie pan doktor medycyny Richard Leach Maddox, który lubił się bawić chemikaliami i materiałami i wynalazł suchą płytę, opartą na żelatynie. Sucha płyta rozpoczęła epokę powszechnej komercyjności w fotografii (nie wiadomo, czy się cieszyć, czy płakać). Sucha płyta bromowo-żelatynowo-srebrowa była pierwszym materiałem, który nie wymagał przygotowania na miejscu, a więc nie dość, że można było go przechowywać to jeszcze z powodzeniem produkować i sprzedawać. To spowodowało, że do fotografii przystąpili amatorzy, bogaci co prawda, ale amatorzy. A nie ino wariaci odurzeni alkoholem i eterem naraz, fanatycy i maniacy uzyskiwania obrazu za wszelką cenę. Może i szkoda.

Sucha płyta weszła do sprzedaży, produkowana i konfekcjonowana przez firmy, najpierw brytyjskie, a trochę później amerykańskie. Jedną z nich założył niejaki George Eeastman w 1881 roku. Nie był pierwszy, ale działał prężnie i z rozmachem. Urodził się w okolicach Nowego Jorku w 1854 roku, niedługo później rodzina przeniosła się do Rochester w stanie Nowy Jork, gdzie mały George chodził na nauki, a jego tata założył szkołę biznesu. Niestety po śmierci ojca rodzinie nie wiodło się zbyt dobrze. Młody Eeastman wychowywany przez matkę musiał porzucić szkołę na rzecz pracy, żeby pomagać finansowo. Był gońcem, potem dostał lepiej płatną pracę jako urzędnik w banku. W 1877 zakupił zestaw do fotografii na mokrych płytach, żeby spróbować go na wycieczce na Santo Domingo. Podróż nie doszła w ogóle do skutku, ale Eastman, zainspirowany, zajął się opracowywaniem łatwiejszych metod fotograficznych i emulsjami światłoczułymi. Dwa lata później opracował specjalną maszynę do pokrywania powierzchni emulsją światłoczułą i uzyskał na nią patent. A w 1884 zastąpił szkło specjalnie spreparowanym papierem z dwuwarstwowym pokryciem żelatynowym tzw stripping filmem. Patent na ten wynalazek uzyskał wraz ze wspólnikiem, potem, gdy sprzedaż szła w najlepsze, odkupił go na własność za dużą sumę 40 tysięcy dolarów. Wkrótce Eastman zaczął konfekcjonować swój materiał w rolki, gotowe do włożenia do aparatu. Tylko jakiego aparatu?

Firma George Eastman Dry Plate Company, przemieniona na Eastman Dry Plate and Film Company, a potem Eastman American Film Company, w 1886 wypuściła swój pierwszy aparat, zwany Eastman Detective Camera, zbudowany niejako "wokół" swojego patentu na fotograficzną rolkę. Nie odniósł on zbyt wielkiego sukcesu. George Eastman przemyślał sprawę od nowa i dwa lata później wszedł na rynek nie tylko z nowym aparatem, ale i z nową filozofią fotografowania. Filozofią, która zmieniła świat. Jej hasłem reklamowym było sławne "You press the button, we do the rest". Tego wcześniej nie grali w tej branży. Czwartego września 1888 roku rozpoczęła się dzisiejsza era w fotografii - wtedy to Eastman uzyskał patent nr 388.850 na ułatwienie życia fotografującym.

Jak powiedział sam o tym: "Zaczęliśmy od idei uczynienia aparatu codziennym narzędziem. Chcieliśmy, żeby był równie poręczny jak ołówek".

Do nowego otwarcia Eastman wymyślił nową nazwę handlową - Kodak. Była to nazwa bez żadnego źródłosłowu. Miała dwa zadania: wpadać w ucho i odróżniać się od nazw wszystkich szacownych europejskich firm fotograficznych. Aparat nazywał się Kodak No.1 i był skonstruowany przez pana Franka A. Brownella. Tenże pan uznawany jest za jednego z najbardziej wpływowych projektantów w historii, kogoś w rodzaju Ferdynanda Porsche fotografii- jego aparaty nie tylko zrewolucjonizowały rynek, ale także zostały sprzedane nie tyle w milionach, co w setkach milionów egzemplarzy.




Kodak No.1 był drewnianym niewielkim pudełkiem z obiektywem, obciągniętym czarną skórą. Z frontu zamocowano obiektyw firmy Bausch& Lomb (o której pisało się na Fotodinozie - TUTAJ), o ogniskowej 57 mm i jasności f/9. Nie było żadnego wizjera - celowało się kierując w odpowiednią stronę całą skrzynkę aparatu, na wyczucie, żeby się nie pomylić na jego wierzchu wyrysowano dużą strzałkę w kształcie litery "V". Żeby zrobić zdjęcie należało wykonać jedynie trzy czynności - przewinąć film (na wierzchu aparatu licznik pokazywał numer kolejnej klatki), przygotować żaluzje migawki za pomocą pociągnięcia za sznurek, oraz wyzwolić migawkę naciskając przycisk.

Pierwszego Kodaka kupowało się za 25 dolarów (jakieś 1/10 ceny konkurencyjnych aparatów, dzisiejsze 500$) już załadowanego filmem. I teraz uważajcie fotografowie analogowi - można było na nim strzelić sto zdjęć! Wszystkie w formacie okrągłym. Sto zdjęć! Czymże jest, w porównaniu z Kodakiem No.1 nasze, znane większości, trzydzieści sześć klatek filmu! To był nokaut nie tylko dla wszystkich ówczesnych Kodakowi aparatów, ale i dla tych "współczesnych" aparatów, które niektórzy z nas do dziś używają. Okrągły format fotki był także wynalazkiem geniuszu. Dzięki temu wszystkie zdjęcia wychodziły dobre!


Ano tak. Skoro nie było wizjera w aparacie, to nikt nie mógł zagwarantować, że użytkownik będzie go trzymał w odpowiedniej pozycji, a zatem czy nie zrobi zdjęcia krzywo. No, ale skoro zdjęcie jest okrągłe... Sami rozumiecie. Przy okazji załatwiono wspaniale małą niedogodność, w postaci słabszej jakości obrazu w narożnikach jaki dawał obiektyw Bausch&Lomb.

Po zrobieniu następowała druga część fotograficznej roboty. Ta, którą robił Kodak. Odsyłało się do niego cały aparat, bez otwierania. Za 10 dolarów (w 1888 roku) wracał z odbitkami, ponownie załadowany filmem. U schyłku XIX wieku nowy pomysł Kodaka szybko zyskiwał na popularności jako gadżet, choć w tej cenie kosztował więcej, niż sięgały możliwości przeciętnego amerykańskiego robotnika. George Eastman nie powiedział jednak ostatniego słowa. Twórca Kodaka był znany ze swego perfekcjonizmu i woli bycia stuprocentowo solidnym przedsiębiorcą o ustalonej renomie, nawet kosztem zysku. Cena aparatu i jego obsługi wciąż taniała. 

Pan George Eastman ze swoim aparatem.




W 1897 pan Brownell zaprojektował drugie swoje wiekopomne dzieło - składanego

środa, 28 października 2020

Wywiad z Fotodinozą



Wywiad z Fotodinozą na temat Projektu Okrążenia Łodzi został przeprowadzony w Radio Łódź przez Annę Groblińską. Podcast do posłuchania pod linkiem: https://www.radiolodz.pl/broadcast_posts/64379-fotografie-dworcow-lka-strefa-publiczna-podcast

Projekt okrążenia Łodzi:

Łódź Marysinhttps://fotodinoza.blogspot.com/2016/09/projekt-okrazenia-vol-1-stacja-odz.html

Łódź Stokihttps://fotodinoza.blogspot.com/2016/09/projekt-okrazenia-vol-1-stacja-odz.html

Łódź Widzewhttps://fotodinoza.blogspot.com/2016/12/projekt-okrazenia-vol-3a-odz-widzew.html

Łódź Arturówek cz.1:

https://fotodinoza.blogspot.com/2016/11/projekt-okrazenia-vol-11a-stacja.html

Łódź Arturówek cz.2:

https://fotodinoza.blogspot.com/2017/02/projekt-okrazenia-vol-11b-stacja-odz.html

Łódź Radogoszcz Zachód cz.1 https://fotodinoza.blogspot.com/2017/06/projekt-okrazenia-odzi-vol-9a-stacja.html

Łódź Radogoszcz Zachód cz 2:  https://fotodinoza.blogspot.com/2017/06/projekt-okrazenia-odzi-vol-9b-stacja.html

Łódź Żabieniec: https://fotodinoza.blogspot.com/2017/03/projekt-okrazenia-vol-8-stacja-odz.html

Łódź Karolew: https://fotodinoza.blogspot.com/2017/10/projekt-okrazenia-odzi-vol-0-dworzec.html

Łódź Olechów: https://fotodinoza.blogspot.com/2020/05/projekt-okrazenia-odzi-odz-olechow.html

poniedziałek, 26 października 2020

Za kulisami u Scheiblera.





Wchodzimy na strych jednej z najstarszych elektrowni w Łodzi. Scheiblerowskiej elektrowni, zbudowanej w 1910 roku. Pierwszego żelbetowego budynku przemysłowego w dawnym Królestwie Polskim. Głowę trzeba schylić, bo przejście na strych niskie jak cholera, kask szoruje o powałę, którą jest połać dachu. Latarki świecą, pchamy się pomiędzy konstrukcję kratownic. Tutaj trochę jaśniej, bo światło dają małe owalne okna w szczytach, z witrażowym szkłem. Przed nami rząd słupów. Ta żelbetowa pierwocina jest dla mnie wzruszająca w swej naiwności. Jeszcze takiej nie widziałem (ale ja mało widziałem). Otóż kompletnie inaczej, niż we współczesnych konstrukcjach żelbetowych scheiblerowski dach jest idealnie wzorowany na układzie drewnianym - to jakby przeskalowana wszerz, grubaśna tradycyjna więżba.. Słupy, zastrzały jak się patrzy. Tyle, że trzy razy grubsze, z betonu zbrojonego stalą. Pierwotne, ale zmyślne. Najlepszy dowód, że stoi do tej pory, pomimo stu dziesięciu lat na karku.











Ciekawy jestem, ile osób tu w międzyczasie zaglądało. Chyba niezbyt wielu. Posadzkę zalega kurz - zmieszane pierze gołębi z kłębkami bawełny. Te kłębki bawełny spotkam jeszcze raz w jednej z fabrycznych hal. Mam to szczęście, że pamiętam je jeszcze, unoszące się w powietrzu na łódzkich ulicach. A konkretnie na Ogrodowej, obok wielkiej przędzalni największego konkurenta Scheiblerów - Poznańskiego. Pamiętam: przez otwarte okna słychać monotonny szum maszyn, zwielokrotniony szelest miliona wrzecion, a w powietrzu unoszą się małe białe pyłki. 

Latarki omiatają strych elektrowni, w pewnym momencie - odkrycie!

czwartek, 15 października 2020

W pędzie na południe.


Hajda na południe, hajda! Jak hajduk jaki z węgierskiej puszty! Niby nic, a cieszy. Tydzień na południowym wschodzie, na międzymorzu. Sentymentalnym nieco śladem, bo się przecie już tam bywało. Taki Dunaj na przykład, to płynie sobie z zachodu na wschód. Natomiast Turcy zawsze odwrotnie. Bierzemy przykład z Dunaju i prawie pod turecką granicę nas zawiewa, na koronawiruz nie zważając. 

Lecz gdybyś zechciał w inną jechać stronę,
od wilka bieżaj, na radość nie zważaj,
lecz obróć się na dąb czołem.
Klon znajdziesz za dębem i za dołem.


Beskid Niski.



Beskid Niski, strona słowacka.

Furda tam wiruz korona! Wiruz przeminie, a Dunaj będzie płynąć przełomem przez Karpaty wiecznie, do końca świata i o jeden dzień dłużej. Trzeba to zobaczyć!

Testament

Rumunia







Rakija

Czy coś daje taka wycieczka?

Tak. Daje. Rozeznanie w geografii daje. Takie tysiąc siedemset kilometrów, to nawet na globusie widać. Tylko globus płaski, jak pupka niemowlaka. Kłamie. Kłamie ten globus. Jeden Węgier ma płasko. Wszyscy inni muszą

sobota, 19 września 2020

Urbex. Łódź.


No bo gdzie jest ta prawda o Łodzi? No przecież, że nie w tych wszystkich odpicowanych miejscówkach z wyczyszczoną cegłą. Nie w biurowcach, ze stali szkła i aluminium. Nie w Bramie Miasta, co trochę jest gówniasta. Swoją drogą, proponowałbym nazwać "bramą miasta" po prostu coś innego niż dwa przeciętne biurowce. One po prostu mają złą nazwę, która się przykleiła do tego miejsca z poprzednich koncepcji. Koncepcje uleciały i teraz te biedne dwa budynki muszą świecić oczami za wcześniejsze projekty (jeżeli chcecie zobaczyć Bramę Miasta, musicie przewinąć na koniec wpisu).

Otóż nie w nowości jest prawda. Nie i nie. Prawda jest w starości. Ja oczywiście lubię starości, ale nie każdy lubi takie rzeczy, dlatego nie każdy musi lubić Łódź. Możecie sobie nie lubić, pozwalam wam. 

Wólczańska. Fabryka Schmitz i Van Endert.



Ostrzegę również, że miasto Łódź jest największym w Polsce zlepkiem chaosu i łaciatości. Napisałem kiedyś, że Ciechocinek (LINK) jest symbolem polskiej łaciatości, tego konglomeratu szlachetnej patyny, blichtru nowoczesności, pięknej i wygodnej solidności, oraz okropieństwa i syfu nie do opisania, kotłującej się brzydoty i maksymalnego zaniedbania. Napisałem tak, ale przeszedłem się w ostatni weekend po mojej Łodzi i odwołuję, odszczekuję ten Ciechocinek.

No, Ciechocinek też, też oczywiście. Ale nie w takiej skali! Jak człowiek jedzie do jakiegoś Paryża, czy Londynu, to z grubsza od razu wie gdzie jedzie. Wie co i jak. Wie, gdzie ścisłe centrum, błysk i luksus, zabytki i nęcenie turystów, wie gdzie dobre dystrykty, gdzie przedmieścia, gdzie dzielnice przemysłowe, gdzie zakazane miejsca. Gdzie głowa, a gdzie nogi.

Przyjeżdżając do Łodzi niczego takiego się nie dowie. Szans nie ma. No taką przebodli nas ojczyzną i nie da się poradzić.

Wólczańska. Fabryka Ludwika Hentschla.






Po pierwsze to miasto jest jak nie z Polski - zaplanowane przez planistów i zbudowane niemal w całości w ciągu kilkudziesięciu lat. Nie tak jak Kraków, co nie od razu go zbudowano. Ni cholery. Łodź od razu! Po drugie wszystkie te plany ścisłe i wspaniałe wzięły podczas budowy w łeb. Zaczęło się bezhołowie, które jest do dzisiaj. Władze nigdy nie wiedziały, czy cieszyć się tą samowolą, czy może martwić. Z początku

piątek, 4 września 2020

Tajemnice japońskie. Tokina i Angenieux.


 

Pieniądze, jak wiadomo, szczęścia nie dają. Trzeba się ich pozbywać jak najszybciej. Najlepiej na jakieś marzenia.

Napisałem nie tak dawno o kilku marzeniach sprzętowych, a od tamtego czasu jedno udało mi się zrealizować. Trzeba było poszukać, bo w sklepie nie leżało, no i pozbyć się trochę papierków, co to nie dają szczęścia.

Za to obiektyw - daje.

Nawet taki, co ma dwadzieścia siedem lat, przy dobrych wiatrach. To Tokina 17mm f/3,5. 

O nim będzie następnym razem. Tym razem o japońskiej manufakturze z Tokio, która go wyprodukowała.

Tokina zawsze była troszkę lepsza. Solidniejsza. Mowa oczywiście o czasach analogowych, z których pochodzi mój obiektyw, bo dzisiaj różnice pomiędzy producentami mocno się zatarły. W dawnych czasach jednak Tokina wsadzała w swoje produkty znacznie większe ilości metalu niż plastiku i w pewnych niszach rynku na tym wygrywała, bijąc tańszych, ale mniej solidnych Sigmę i Tamrona.

Tokinę założył w 1950 roku pan Kawaguchi Denkichi, jako zakład optyczny zajmujący się polerowaniem soczewek i luster, wytwarzaniem obiektywów do rzutników, na zlecenie firm zewnętrznych. Z początku była znana jako Tokio Koki Seisakusho (Tokijskie Zakłady Optyczne). Do firmy przechodzi kilku inżynierów z Nippon Kogaku, znanego później jako Nikon.

 Wczesne lata 50-te to w Japonii zapaść gospodarcza po hekatombie II wojny światowej. O szaleństwie japońskiej historii tamtego czasu, kiedy to, zaczynając od lat 20-tych XX wieku siła przemysłowa i gospodarcza Japonii rosła wykładniczo, przez II wojnę, kiedy cesarskie imperium za pomocą podbojów zaczęło rządzić niemal połową Azji i Pacyfiku (prawie że mieli Australię, blisko było), poprzez szybki upadek pod ciosami aliantów zakończony spuszczeniem na Japonię bomb atomowych i zniszczeniem wszystkich dużych miast w 40% (łatwo poszło, bo były w większości z drewna i papieru). Potem, aż do 1952 roku okupacja amerykańska tużpowojenna ogólna bieda. Niemniej Amerykanie uznają Japonię za swojego głównego sojusznika w Azji i pompują w nią pieniądze, oraz sprzedają technologię i wspierają wolny rynek. W 1953 roku Japonia, przed chwilą jeszcze na kolanach, osiąga PKB wielkości Włoch. A w 1967 zostaje trzecim najbogatszym państwem świata. Niezła huśtawka, co nie?

Tokina właśnie obchodzi 70 lat istnienia

Rozwój Tokiny wiąże się z tym wszystkim w jeden węzeł. Z początku firma przędzie jako tako, jak wielu producentów optyki w kraju. Ale w międzyczasie w pobliżu dzieje się dogrywka II wojny światowej - wojna w Korei. Amerykanie mają w Japonii spokojną bazę. Przewalają się tu transporty wojsk i cała obsługa koreańskiego konfliktu, między innymi fotoreporterzy, którzy w Tokio znajdują nie tylko świetne warsztaty naprawcze dla swojego steranego sprzętu, ale, o dziwo, i wytwórców obiektywów z mocowaniem pasującym do Leiki czy Zeissa. Próbują. Doznają szoku poznawczego. Te obiektywy, tanie jak barszcz, są lepsze niż wiele niemieckich konstrukcji. Japońska fotooptyka rozwija skrzydła.

piątek, 28 sierpnia 2020

Radziecki konstruktywizm... A nie, to amerykański! Robert Yarnall Richie


 Nie każdy dobry fotograf będzie sławny. A nawet - mało który. Ale każdy może być świadkiem epoki. A jak trafi na jakąś fajną epokę, i jeszcze do tego potrafi się zakręcić, to już w ogóle.

Na przykład Robert Yarnall Richie. Nie wymieniają go w w wielu zestawieniach i książkach o największych fotografach XX wieku. A przynajmniej ja go tam nie widziałem. A jeśli wymieniają, to nie w pierwszym szeregu. Podejrzewam, że z zazdrości albo z pogardy go tam nie umieścili. Robił zdjęcia reklamowe i kosił kasę.

Epoka natomiast! Czasy w których pracował i które dokumentował to wielki rozwój amerykańskiego przemysłu, napędzany koniunkturą, potem dołowany przez kryzys finansowy (tego na reklamowych zdjęciach Richiego oczywiście nie ma), odzyskujący siły i rosnący w największą potęgę światową podczas II wojny. Dość przypomnieć że w 1943 roku w USA wodowano jeden statek tygodniowo. A seryjna produkcja powodowała, że transportowiec o długości 134 metrów i wyporności 14500 ton budowano od podstaw aż do wypuszczenia z portu przez niewiarygodne 4 dni 15 godzin i 29 minut.

Richie był dokumentalistą tego przemysłu. Urodził się w 1908. Niewiele znalazłem o jego młodości i korzeniach. Oprócz kilku banalnych danych i jednego cytatu jego biografia jest opisywana dość okrągłymi ogólnikami. Postawiłem zatem na jego dzieło. Niech dzieło opowie historię fotografa. A można obejrzeć właściwie cały dorobek Roberta Yarnall Richiego na stronie Southern Methodist University w Teksasie - LINK. Zgromadzono tam 4608 zeskanowanych zdjęć, z lat 1932 - 1975. Obejrzałem je wszystkie dla Was, zatem nie musicie się już męczyć, tylko siadajcie wygodnie i czytajcie. A ja opowiem wam biografię Richiego skonstruowaną za pomocą reverse-engineeringu.

To co najwcześniej fascynowało Richiego, to z całą pewnością samoloty. Był jednym z prekursorów cywilnej, komercyjnej fotografii lotniczej, bo owszem, zdjęcia lotnicze wykonywano wcześniej, ale głownie po to, żeby zbombardować obiekty na tych zdjęciach. Richie zrobił patent pilota w młodym wieku - miał 24 lata, kiedy zaczął latać nad wschodnim wybrzeżem i robić przy tym zdjęcia. W USA lotnictwo od zarania było znacznie bardziej demokratyczne niż w Europie, w której lataniem zajmowali się na ogół hrabiowie i synowie burżuazji. Łatwiej też było zdobyć licencję lotniczą (skończyło się to bodaj dopiero po 11 września 2001). Richie wymyślił świetny patent na zarabianie - fotografował z nieba pałace i wille stojące na wybrzeżu w New Jersey, Wirginii, wśród palm na Florydzie i sprzedawał je właścicielom. Mogę podejrzewać, że większość tych zdjęć, zwłaszcza tych pierwszych, powstawało bez żadnego zamówienia. Tak jak fotograf na statku wycieczkowym robi zdjęcia każdemu kto wchodzi na trap, w nadziei, że potem kupi odbitkę, tak Richie robił zapewne zdjęcia tych rezydencji jak leci, a potem oferował fotografię owym bogaczom z willi nad oceanem. Kto by nie kupił takich zdjęć? Każdy kupi.

Takich zdjęć zrobił tysiące, o ile nie dziesiątki tysięcy.

Clinton Ledyard Blair's Blairsden Estate, Peapack, New Jersey, 1933,  fot. Robert Yarnall Richie

Posiadłość Jamesa A. Hammonda, Miami, Floryda, 1934, fot. Robert Yarnall Richie


Bailey's Beach, Newport, Richmond, 1934, fot. Robert Yarnall Richie

Smack Silhouette ok. 1932, fot. Robert Yarnall Richie

Z czasem zyskiwał zapewne sławę, bo był pionierem, a zdjęcia były dobre. Świadczą o tym coraz częstsze w kolekcji fotografie rezydencji robione "z ziemi". W tym - uwaga uwaga - jedno zdjęcie kolorowe z okolic roku 1933! Tutaj Richie wyprzedzał całą konkurencję stosując nowatorskie techniki. Film jest wczesny, zaledwie dwukolorowy - najpewniej to Kodak sprzed epoki Kodachrome (o Kodachrome się pisało ostatnio - LINK ), a zdjęcie - takie sobie. Jednak wrażenie na kliencie musiało robić.

ok. 1933 r. fot. Robert Yarnall Richie

Richie doskonalił warsztat i zaczynał być znany wśród krezusów wschodniego wybrzeża, ale co skierowało go w stronę fotografii przemysłowej? Nie wiem na pewno, ale kolekcja Uniwersytetu Metodystów zawiera kilka charakterystycznych i znaczących zdjęć. Pierwszym jest fotografia Chrysler Building odbitego w deklu zaparkowanego auta. W tym obrazku widać całą skłonność Roberta Yarnall Richiego do eksperymentowania i szukania geometrycznych form i ujęć. Szedł z duchem epoki modernizmu, zderzał struktury. Szukał graficznych kolaży jakie stwarzała rzeczywistość miasta, budynków, pojazdów. Czy udało mu się sprzedać to zdjęcie Chryslerowi? Nie mam pojęcia. Ale być może to zdjęcie uświadomiło mu jego własne możliwości i wytyczyło dalszą drogę.

Chrysler Building odbijający się w deklu samochodu 1933, fot. Robert Yarnall Richie

Ale jest jeszcze jedno zdjęcie. Sądząc po tytule - przypadkowo uchwycone. "Wings over gas house". Robert Richie sfotografował z awionetki cień samolotu na tle geometrycznych przemysłowych struktur. Czemuż by nie sprzedawać zdjęć właścicielom zakładów przemysłowych? Następne dziesięciolecia upłynęły mu na tym właśnie.

Skrzydła nad gazownią 1934, fot. Robert Yarnall Richie

Zaczął od niemal studyjnych fotografii dla producenta łożysk S.K.F. Wkrótce pracował dla

czwartek, 13 sierpnia 2020

Kodachrome.


1939 r. Mężczyzna przy Lockheedzie A12 Electra Junior, fot. Robert Yarnall Richie (Kodachrome). 

Jednak niektóre rzeczy specyficznie niszowe włażą do mainstrimu, a nawet zostają symbolami. 
A, zaraz zaraz, na wstępie chciałbym ostrzec z góry, że nie tylko o legendarnym wśród fotografów filmie diapozytywowym  będzie to wpis. Z resztą, nie wiem o czym będzie, bo dopiero zaczynam pisać, chwilowo nasycony "Kodachromem".
Jakim "Kodachromem" zapytacie?
No bo były przynajmniej trzy zapisane jakkolwiek w kulturze "Kodachromy". Pierwszy to oczywiście produkt Kodaka, drugi to produkt Paula Simona, a trzeci to produkt Netflixa.

Kodak

Pierwszy był film diapozytywowy, oczywiście. Fotografia kolorowa od czasu wynalezienia samej fotografii stanowiła marzenie, realizowane z początku za pomocą podmalowywania zdjęć. Potem jednak udawało się uzyskiwać kolorowe obrazki fotograficzne za sprawą stosowania filtrów i nakładania widoczków na siebie. Sęk w tym - jakim kosztem i nakładem sił się to odbywało. Podsumujmy jednym słowem - dużym.
Parę firm pracowało w międzywojniu nad kwestią uproszczenia, między innymi niemiecka Agfa, wspierana i dopingowana przez hitlerowski reżim, ale na czoło wysforował się w latach 30. Kodak. A wysforował się, bo dwóch panów muzyków Leopoldów, jeden o swojskim nazwisku Leopold Godowsky, a drugi Leopold Mannes zajęło się eksperymentowaniem z kolorową błoną filmową. Dodajmy, że oprócz wyższego wykształcenia muzycznego pierwszy był także chemikiem, a drugi fizykiem.
Ich inspiracją była wizyta w kinie, gdzie obejrzeli film "Our Navy" reklamowany jako film kolorowy i stwierdzili że kolory na ekranie są kompletnie do niczego. Eksperymentowali z początku, tak jak wielu ich poprzedników, nad metodą addytywną uzyskiwania kolorowego obrazu, która polega na dodawaniu do siebie różnych barw światła widzialnego, de facto - nakładania się różnych kolorów światła by uzyskać finalny efekt, tak jak dzieje się to dziś w monitorach (między innymi tym przed wami). Kolor biały uzyskiwany jest przez równoczesne maksymalne natężenie światła  czerwony zielonego i niebieskiego. A kolor czarny to brak naświetlenia. Te metody wymagały użycia kilku osobnych obiektywów z filtrami odpowiedniego koloru, odpowiednio zgranych by uzyskać nałożony jednolity obraz i były niezwykle żmudne.

Fot. Robert Yarnell Richie, 1939. (Kodachrome)

 Panowie dowiedzieli się jednak o metodach substratywnych uzyskiwanych na taśmie filmowej, pokrytej wieloma warstwami substancji, które odkrył Niemiec Robert Fischer w 1912 roku. Metoda substratywna uzyskiwania kolorowego obrazu polega na odejmowaniu części spektrum światła za pomocą filtrowania wiązki świetlnej, gdzie część długości fal jest niwelowana przez nakładające się różne barwy filtrów, dając obraz - tak jak to dzieje się w slajdach właśnie, albo w mieszaniu kolorów na palecie.
Robert Fischer eksperymentował z najróżniejszymi warstwami nakładanymi na folię kliszy, które były uczulone na różne kolory światła i w procesie wywoływania tworzyły odpowiednie barwy. Nie był jednak w stanie uzyskać stabilnych i trwałych efektów - kolory rozpływały się pomiędzy warstwami i rozmazywały.

Fot. Thistle33, lic. C.C.

Mannes i Godowsky wzięli się za to, uzyskując wkrótce lepsze efekty. Firma Kodak, jak na razie, nie miała z tymi działaniami nic a nic wspólnego, ale przyjaciel Mannesa, Robert Wood napisał w 1922 roku list do głównego szefa rozwoju u Kodaka, brytyjskiego naukowca Kenetha Meesa, że ma tu takich dwóch gości, co to potrafią dużo. I czy może Kodak nie pomógłby im w eksperymentach udostępniając swoje laboratoria. Mees po spotkaniu z Mannesem i Godowskim natychmiast zgodził się na to, proponując stworzenie eksperymentalnych klisz, według ich życzeń i pomysłów. Tymczasem panowie uzyskali jeszcze własnym sumptem pożyczkę od funduszu inwestycyjnego w wysokości 20 tysięcy dolarów. Potem wzięli się do roboty.
Do 1929 roku opanowali cześć dawnych problemów Fishera i uzyskali kliszę dwubarwną, choć nadal nie do końca stabilną. Wszystkie poprzednie komercyjne kolorowe materiały sprzedawane przez Kodaka także były dwubarwne, tyle że dużo bardziej kosztowne i pracochłonne w wytworzeniu - np składane w jeden "materiał" z dwóch szklanych płytek. 
Eksperymenty i próby trwały i trwały.
Pieniądze niestety po zaczęły się kończyć, ale Keneth Mees  był cierpliwy i zaproponował spłatę owego prywatnego kredytu wynalazców oraz wzięcie obu panów bezpośrednio pod skrzydła Kodaka. Ustalono kontrakt, którego finalnym efektem miał być produkt sprzedawany komercyjnie.
Terminy trzeba było przesuwać dwukrotnie, ale wreszcie w 1935 panowie Mannes i Godowski uzyskali kliszę trójbarwną, stosunkowo pracochłonną przy wywoływaniu i wymagającą bardzo ścisłego reżimu chemicznego i temperaturowego, ale mającą podstawową zaletę - wiernie i trwale oddawała kolory.

Obrona przeciwlotnicza Puerto Rico, rok 1939. Fot. Robert Yarnell Richie.

Ogólny opis działania kliszy kolorowej jest taki:
Na ogół znajdują się na niej,