wyświetlenia:

piątek, 31 maja 2019

Top 9 najmniejszych aparatów na film 35mm (i najciekawszych)



Mam jeszcze w pamięci ten widok, zatrzymaną w czasie chwilę. Słoneczny dzień, statek wycieczkowy przepływa Tamizą pod Tower Bridge. Żółcieją neogotyckie sterczyny Parlamentu, górą czerwone piętrusy. Na chwilę ogarnia nas cień mostu. Ja, świeży licealista, w pełnym zachwycie podnoszę do oka przyjemnie obły czarny kształt aparatu Lomo i kiedy słońce znów oświetla nas blaskiem celuję przez wizjer w górę. Ponad nami wielkie wieże i łuki mostowych kabli. Naciskam spust i robię dwa genialne (w ówczesnym swoim przekonaniu) zdjęcia.
Niestety nie zamieszczę ich tutaj. Kiedy w domu wywołano już film okazało się że jest całkowicie prześwietlony. Migawka padła. Na mej pierwszej w życiu, samodzielnej wycieczce zagranicznej. 
Ech, jakie zdjęcia były na tym filmie...

No, Lomo LC-A (Łomo ŁK-A) to nie był najbardziej solidny aparat na świecie. Ale był wręcz niesłychanie przyjemny w użytkowaniu i robił naprawdę fajne zdjęcia. Wzornictwo radzieckie (udawane) wspięło się w tym aparacie na wyżyny. Miły, lekko zaokorąglony pudełkowaty kształt i dwie dźwigienki po obu stronach obiektywu załatwiały całą ergonomię.


Ogarnęła mnie nostalgia za maluńkim aparatem na film. Maksymalnym kieszonkowcem. Rozważam, czy sobie czegoś podobnego nie kupić. Po napisaniu artykułu o historii firmy Rollei zacząłem rozmyślać nad mikroskopijnym Rollei 35S. Radzieckie Lomo też jest świetne, ale chyba dość ryzykowne. Ale musiało przecież być więcej takich aparatów?

Było.

Historia fotografii notuje setki małych aparatów, najróżniejszych firm, znanych i nieznanych, z różnymi pomysłami na konstrukcję. Nie miałem z nimi do czynienia do tej pory. Zacząłem to zgłębiać. I oto zestaw, znaleziony zgodnie z kryterium "fajne, chcę to". Ustawienie w rankingu jest bałaganiarskie. Nie znam się, zatem się wypowiem.


Wymagania są takie:

- żeby był jak najmniejszy
- żeby wyglądał ładnie (nie podobają mi się czarne gładkie i okrągławe plastiki aparatów autofokus z lat 90-tych, były z resztą zwykle nienajmniejsze)
- żeby działał na standardowe kasety z filmem
- żeby miał w sobie coś.

Jak stara jest idea włożenia filmu 35mm do jak najmniejszego aparatu? Jak się okazuje - strasznie stara. Tak samo stara jak ów format filmu. Należy przypomnieć, że małoobrazkowy format filmu fotograficznego został wymyślony przez Oskara Baranacka z  Leiki w 1914 roku.

Było więcej mikroskopijnych aparatów u zarania jego kariery, ale też są one teraz rzadkimi rarytasami, a nie funkcjonalnymi, codziennymi narzędziami .
Niemniej, poza konkursem zaczynamy od czegoś wielce wiekowego:

Ensign Midget (1934)





Nie jest to aparat na film 35mm, ale prawie. Oryginalny format nazywał się E10 i był nieco większy niż rozmiar małoobrazkowy (30x40 mm, zamiast 24x36mm). Ale różnica była tak niewielka, że kiedy przestano po II Wojnie produkować odpowiednie filmy do tych aparatów użytkownicy radzili sobie zwijając tradycyjną, znaną nam kliszę 35mm wraz z nieco szerszą rolką papieru i w takim zwoju pakowali ją do Ensign Midget'a. I jakoś to działało.
Ensign powstał w Wielkiej Brytanii w 1934 roku, zaprojektowany przez szwedzkiego inżyniera Magnusa Neilla. Ideą było zbudowanie jak najmniejszego i składającego się w jak najgładsze zewnętrznie pudełko aparatu. W pozycji spoczynkowej miał on rozmiary 90 x 40 x 15 mm. Żeby robić zdjęcia, należało wysunąć do przodu obiektyw na mieszkowym mocowaniu, z tyłu wysunąć do góry ramkę celownika, oraz postawić bardzo ciekawą drugą ramkę celowniczą nad obiektywem. Zatem dysponowało się "muszką i szczerbinką"
Aparat dawał czasy od 1/25 do 1/100 sekundy + czas B (migawka otwarta póki naciskamy spust) i miał obiektyw o jasności f/ 6,3 i nieznanej bliżej ogniskowej. Sterowanie czasem i przesłoną odbywało się dwoma dźwigniami przy obiektywie. Rok później wprowadzono wersję uproszczoną, ze stałą przesłoną, zmiennym wyłącznie czasem migawki i pojedynczą ramką celowniczą.




Aparat zrobił karierę w Anglii, wiele osób użytkowało go do fotografii rodzinnej, sporo archiwalnych zdjęć Wielkiej Brytanii z czasów wojny pochodzi właśnie z tych aparatów. Produkcja Ensignów została wstrzymana w 1940 roku, kiedy to nalot bombowy zniszczył siedzibę firmy. Nigdy jej nie wznowiono.


Olympus Pen / Pen D (1959)




John Nuttall from Hampshire, United Kingdom [CC BY 2.0 (https://creativecommons.org/licenses/by/2.0)]

Olympus ma doprawdy długą tradycję w produkowaniu niesamowicie praktycznych i niewielkich aparatów. Ojcem i matką wszystkich analogowych Olympusów był pan Maitani Yoshihisa, konstruktor który de facto zbudował markę tego producenta. W 1959 roku zaprojektował Olympusa Pen, bardzo niewielki legendarny aparat - pierwszy japoński sprzęt robiący zdjęcia "połówkowe" tj na tradycyjnym filmie 35mm strzelający fotki 18x24mm zamiast 24x36mm. Dzięki temu na kliszy mamy 72 klatki, a nie 36. Również dzięki temu natywny kadr w tym aparacie to kadr pionowy. Ten fakt umożliwiał także miniaturyzację migawki i obiektywu  Układ poziomy uzyskujemy gdy przekręcimy aparat o 90 stopni. Ówczesna jakość filmów pozwalała na całkiem dobre powiększenia odbitek z tak małej klatki, ale dodatkowym bonusem była świetna jakość obiektywów Olympusa.


Pierwotny, elegancki Olympus Pen
By Ashley Pomeroy - Own work, CC BY-SA 4.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=46768299


Od niedawna zatrudniony w Olympusie Yoshihisa postawił sobie za cel zbudowanie sprzętu o cenie nie przekraczającej 6000 jenów, czyli za 1/4 ceny najtańszego na ówczesnym japońskim rynku aparatu. Udało się. Szefostwo firmy nie wierzyło w sukces, ale już po pierwszych miesiącach produkcję Pen'a zwiększono do 5000 sztuk miesięcznie!

 Aparat sfotografizował Japonię, w takim samym stopniu jak Fiat 500 zmotoryzował Włochy. Doczekał się wkrótce licznej konkurencji od Minolty i Canona.

Pierwsze Pen-y były małymi aparatami, mniej więcej wielkości mojego Lomo LC-A. Produkowano je w wielu wersjach, między innymi zautomatyzowanej i uproszczonej Pen E -  był to jeden z pierwszych świetnie działających aparatów point'n shoot, w którym użytkownik nie nastawiał właściwie niczego. Ja jednak szedłbym w mych poszukiwaniach w inną stronę - najbardziej pociąga mnie wersja "wzmocniona" Pen D, choć jest większa niż pierwowzór. Albowiem rozmiar poszedł w obiektyw - pierwsze Pen'y miały płaskie obiektywy o jasności f/3,5 i f/2,8, wersja Pen D ma wystający obiektyw 32mm o jasności f/1,9. Wyposażono ją także w selenowy miernik światła, dużo szybszą migawkę o osiągach 1/500. Fantastycznym pomysłem jest jednak sterowanie przesłoną i czasem - odbywało się za pomocą dwóch pierścieni umiejscowionych współosiowo na obiektywie - można było nimi poruszać pojedynczo, lub jednocześnie.





Idea tego aparatu bardzo mi się podoba - prostymi i skutecznymi działaniami inżynierskimi skonstruowano świetnie działającą maszynę, dużo tańszą w użytkowaniu niż konkurencja. 
Olympus chwali się, że sprzedał 17 milionów analogowych modeli Pen, ale wlicza w to również system małych lustrzanek Pen F. Zatem jest to fakt nieco naciągany, tak jak 40 milionów wyprodukowanych egzemplarzy Toyoty Corolli.


Canon Dial 35 (1963)







Jest to aparat dość niesamowity. Canon w 1963 roku postanowił stworzyć własną interpretację mini aparatu strzelającego zdjęcia "półramkowe", czyli w formacie 24x18mm. W projekcie tym przefasonowano znane dotychczas pomysły i wprowadzono kilka rewolucyjnych rozwiązań. 

piątek, 24 maja 2019

Abstrakcjonista Medyteranu.

Fot. Alberto Selvestrel

Sztukmistrz musi ulecieć w sfery ideału! 
Nie wszystko, co jest piękne, wymalować da się! 
Dowiesz się o tym wszystkim z książek w swoim czasie. 
Co się tycze malarstwa: do obrazu trzeba 
Punktów widzenia, grupy, ensemblu i nieba, 
Nieba włoskiego! stąd też w kunszcie peizażów 
Włochy były, są, będą, ojczyzną malarzów.

                               Adam Mickiewicz "Pan Tadeusz"
                   (poezja to to, co przepada w tłumaczeniu)

 

Czy niebo w różnych częściach świata rzeczywiście jest inne? Jak może pamiętacie Tadeusz zaoponował przeciwko gloryfikacji włoskiego nieba. 

W latach 90-tych w projektowaniu architektonicznym pojawił się w Polsce AutoCAD i możliwość kreślenia na ekranie komputera. Żeby na bazie projektu stworzyć wizualizację konieczny był jednak dodatkowy program do tego. Nakładka do wizualizacji nazywała się AccuRender (dziś nazywa się już inaczej) i robiła tak zwany efekt wow. A nawet wow wow wow. Kolorki były tam podkręcone na maksa, niebo najbardziej niebieskie na świecie, a trawa przebijała kolorystykę filmów Fujifilm. Paru znajomych studentów architektury kręciło nosami - efektowne, ale zbyt kiczowate żeby było prawdziwe.

Potem niektórzy byli studenci zaczęli podróżować po świecie. A kiedy koleżanka - architektka Iza spędziła miesiąc w Australii, po powrocie stwierdziła: to niesamowite, tam są kolory zupełnie jak z AccuRendera! Znaczy się tak efektowne, że zbyt kiczowate, żeby były prawdziwe.


Fot. Alberto Selvestrel


Niebo może nie wszędzie jest różne, ale światło i zestaw kolorystyczny - często tak. Czasem udaje się to złapać na zdjęciach, a czasem stworzyć z tego wręcz środek wyrazu czy swoisty styl. 


Mocny i wyrazisty styl nie musi być rzeczą wymyślną. Udowadnia to Alberto Selvestrel, człowiek który ma znacznie mniej lat niż AccuRender, bo urodził się w 1997 roku. Jego styl przykuwa wzrok dwoma podstawowymi rzeczami - abstrakcją i kolorystyką.



Fot. Alberto Selvestrel

Fot. Alberto Selvestrel


poniedziałek, 13 maja 2019

Miękkie podbrzusze Austrii







Weszliśmy do pierwszego za granicą Mc Donalda. Troszkę byłem zawiedziony, jak zwykle. W polskich Mc Donaldach nad kasami zawsze widnieje napis "Zamów Order". Zwykle zamawiam Virtuti Militari i jestem zadowolony. Tutaj się nie dało, bo napisy były po niemiecku.

Zamówiliśmy wszystkie te niezdrowe produkty, powodujące tycie, podwyższanie cholesterolu i zatykanie różnych ważnych aort. Potem trzeba było poczekać, co stanowiło dobrą okazję do porozglądania się po świecie.

Na ścianie wisiała na przykład tablica "obsługujemy was z zaangażowaniem" przedstawiająca zdjęcia i imiona pracowników. Były tam bez wyjątku same germańskie imiona takie jak Jaromir, Lenka, Čenek, Jiři i Kveta. Ale to jeszcze nie było najlepsze. Najlepszy był wiszący nad naszym stolikiem krzyż. Jaki krzyż? No taki zwyczajny. Na nim Jezus Chrystus. W McDonaldzie pod austriacką stolicą patrzył na jedzących burgery.

Zjedliśmy i ruszyliśmy na Wideń.


"Z pod Krakowa ruszyło się wojsko na Tarnowskie Góry, Opawę i Ołomuniec traktem ku Widniowi, gdzie prowianty obficie dla nas były nagotowane i magazyny założone co cztery mile, przez ziemię cesarską. Przy każdym magazynie była szopa budowana pełna owsów, chliba, ledwo nie wprost z pieca wyjętego, bydeł, baranów trzodami, sian strasznymi styrtami, piwa beczkami.

(...)
Cały dzień szliśmy ku Widniowi nie publiczną drogą, ale manowcami do marszu niesposobnymi, osobliwie do prowadzenia armat, gdzie, gdy jaka górka trafiła się, to sobą piechoty musiały wciągać; i takeśmy strawili cały dzień na tym marszu, który czyli umyślnie czyli z przypadku tak był powolny, żeśmy aż ku zmrokowi, po zachodzie słońca, stanęli z wojskiem na nocleg w dębinie, wielkie pół mili od Widnia".
Dyariusz wideńskiej okazyji Jimci Pana Mikołaja na Dyakowicach Dyakowskiego.

Wideń puściliśmy mimo, jeno tylko Dunaj obaczywszy, bo skierowaliśmy się, zupełnie jak bohaterowie powieści Mrożka - na południe tym razem.

Co ja wiem o Austrii? Niewiele. Wiem tylko, że kiedyś to był kraj od morza do morza, nawet Lwowa i Krakowa sięgał, a teraz jest maluśki, tyci tyci, ledwo go na globusie widać. Austriaków niewielu. Osiem milionów zaledwie. Zjedlibyśmy ich na śniadanie. Natomiast dzięki aktualnemu pobytowi i kontaktowi z autochtonami dowiedziałem się paru ciekawych rzeczy. Wiecie ile mieszkańców ma DRUGIE co do wielkości miasto Austrii, czyli Linz? Dwieście pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców. Następne w kolei większe miasta ledwo przekraczają sto tysięcy ludzi. 
No to ile ma stolica owego mikrokraju? Otóż ma milion osiemset tysięcy mieszkańców! Wszyscy Austriacy siedzą w Wiedniu, a reszta to prowincja.
No i ta Austria jest jednym z nielicznych krajów, którym Związek Radziecki odpuścił, po tym jak już je miał. Po II Wojnie Austria była podzielona na cztery strefy okupacyjne, amerykańską, francuską, brytyjską i rosyjską. ZSRR miał niemal 1/3 powierzchni kraju od strony wschodniej, czyli de facto od strony stolicy. Sam Wiedeń był, podobnie jak Berlin, wyspą na tym terenie i został podzielony również na cztery osobne strefy, wewnątrz okalającego go obszaru radzieckiego.
Jak to w ogóle się stało, że Rosjanie odpuścili Austrii? Mieli oni w powojennym rządzie austriackim co najmniej 1/3 najważniejszych ministrerstw obsadzonych austriackimi komunistami, a pierwszy premier Karl Renner uznawany był za marionetkę. A mimo tego odpuścili. Historycy spierają się w tej kwestii. Bogobojni Awstrijcy (ci, którzy zapewne powiesili krzyż w Mc Donaldzie) mówią o zbawiennym wpływie Matki Boskiej, patronki Austrii, do której cała Austria chodziła w regularnych masowych pielgrzymkach- krucjatach w intencji wyzwolenia kraju - organizował je zakonnik Peter Pavlicek, były sanitariusz i jeniec obozu w Cherbourg.

Mniej bogobojni wspominają jednak o gigantycznym odszkodowaniu, jakie Austria zapłaciła Rosjanom, po długich negocjacjach. Nieoficjalnie mówi się dzisiaj, że złożyły się na tę kwotę majątki austriackiej arystokracji. Dość ciężko znaleźć kwotę owych odszkodowań, Austriacy jakoś się tym mało chwalą na swoich stronach historycznych, milczą o tem Wikipedie. Ale znalazłem w końcu. To było 150 milionów ówczesnych dolarów, dzisiejsze półtora miliarda! Płatne w ratach po 2,5 miliona rocznie, plus 1 milion ton ropy.
Austriakom sprzyjała śmierć Stalina w 1953 roku i to, że w ZSRR trwały walki buldogów pod dywanem o schedę po nim. Do tego Chruszczow zdawał sobie sprawę z przewagi aliantów zachodnich i potrzebował kilku lat spokoju. W zamian za wpisanie w konstytucję austriacką neutralności kraj odzyskał niepodległość w 1955 roku.
Też byśmy tak chcieli.


Fot: Gryka.





Karyntia leży na dole Austrii. Ale nie-tak-strasznie-na-dole jak Tyrol, który przechodził w swym trwaniu z rąk do rąk, a i do dziś jest w połowie włoski. W Karyntii było znacznie spokojniej. Pierwsi i tak byliśmy tu my.

Znaczy Słowianie.
No dobra. Znaczy się pierwsi przed Germanami, ale już po Rzymianach i Celtach. Dopiero potem Germanie i germańskość, Habsburgowie i Austria. Ale do dzisiaj została tu garstka Słoweńców. Zapewne zapomnieli zwiać do Słowenii.
To co tu widać - to są same góry. Alpa za Alpą. Same Alpy. Człowiek żegna się w pięć minut z płaskim krajobrazem okolic Wiednia, a potem reszta kraju to góry. To tak jakby Tatry się zaczynały w Warszawie, a kończyły na Słowacji. To na pewno zmienia człowieka, taki górzysty kraj. Człowiek czuje się oddzielony od reszty Alpą i zaczyna kombinować osobnie, nie wiedząc co tam się za górami dzieje. Z tego zapewne powodu Austria to osobne stany - landy, a wcześniej księstwa.
Karyntia, niby taka sama jak reszta Austrii, czyścutka, grzeczna, uporządkowana, śliczna, ale górnym wiatrem można tu wywęszyć nieco inną specyfikę. Miękcej jakby. I jakby więcej staroci. 



Po wsiach stoją trzystuletnie stodoły, albo obórki. Czasami nieco nadgryzione zębem. Chałupy czasem (rzadko) zdają się być rodem ze średniowiecza i pewnie niektóre są. To się jakoś w Tyrolu nie rzucało w oczy, a w Karyntii - tak. Do tego całe rzesze zamków. I to zamków- nietypowo dla Austrii - w bardzo różnym stanie. Większość dotychczas widzianych austriackich zamków była w stanie wypieszczenia, jakby je przedwczoraj zbudowano, zamienionych w hotele, albo pełniących od stuleci rolę siedziby rodowej, wycyzelowane i wypucowane do cna. W Karyntii poszli na całość - jak się bawić, to się bawić: herbatę z cytryną poproszę - mają nawet trochę ruin zarośniętych krzaczorem. Niesamowite. Jak na Austrię.
(Uogólniam, bo niewiele z Austrii, tak naprawdę znam.)

Jednak jak zobaczyłem zamek w Gmünd, to pomyślałem, że chyba jestem po drugiej stronie południowej granicy tego kraju i że przypadkiem, nie zauważywszy trafiliśmy do lekko zapyziałych i naturalistycznych Włoch.

Bo jest takie miasto:

Gmünd


Automobiliści znają je skądinąd, wcale nie z zamku. To tutaj zbudowano pierwszy samochód marki Porsche. Ale nie celowo tutaj, tylko za sprawą licznych zbiegów okoliczności. W ogóle historia Porsche, to jest seria zmyłek. Ktoś, kto niespecjalnie interesuje się motoryzacją przypomni sobie zaraz Ferdynanda Porsche "ulubionego konstruktora Hitlera" i twórcę Garbusa (ciężko go nie znać, bo książka o nim stoi na półkach nawet w Tesco). To zapewne Ferdynand wymyślił niemieckie sportowe samochody Porsche, i to zapewne jeszcze przed wojną.

Nie.
Nie.
Nie.
To syn. W Austrii. Po wojnie.
Biuro konstrukcyjne Porsche zostało przymusowo przeniesione z Niemiec do Austrii w 1944 roku, ze względu na wzmożone bombardowania Stuttgartu. Minister Albert Speer nakazał Ferdynandowi wyniesienie się do spokojnej Karyntii, do Gmünd właśnie. Rok później wojna się skończyła, a Ferdynand Porsche został uwięziony przez francuskie siły okupacyjne i przesiedział w zamknięciu 22 miesiące. Tymczasem jego syn Ferry Porsche kombinował jak koń pod górę, żeby znaleźć zajęcie dla biura konstrukcyjnego, które właśnie straciło wojskowe zlecenia na czołgi i działa samobieżne. Wymyślił sportową wersję Garbusa. Przeprojektował auto i w Gmünd rozpoczął manufakturową produkcję roadsterów i coupe, wytwarzanych z aluminium, którego akurat było w nadmiarze w bezrobotnych fabrykach lotniczych.
Po kilku latach Porsche wyniosło się z powrotem do Stuttgartu, ale zanim się to stało, do warsztatu zaglądał często dziesięcioletni Helmut Pfeifhoffer, który z synami inżynierów z Porsche chodził do miejscowej szkoły. Pfeifhoffer połknął bakcyla motoryzacji na dobre. Czterdzieści lat później założył prywatne muzeum samochodów Porsche w Gmünd.
Muzeum mieści się w dawnym budynku stajni dworskiej, pięknym i świetnie odrestaurowanym. Przyznam jednak, że budynkowi poświęciłem niewiele czasu, wobec jego zawartości. Pełna relacja z muzeum jest tutaj na moim blogasku Motodinoza - LINK


Kopyto do nadwozi Porsche 550 Spyder.



Muzeum Porsche Gmuend

Egzemplarz Porsche nr 8.
Pan Pfeifhoffer, wraz z synem Christophem zebrali w swej stajni różne niewiarygodne cymesy, między innymi ósmy egzemplarz Porsche z 1948 roku, kopyta do produkcji karoserii aut, czy też jeden z czterech na świecie Garbusów z napędem 4x4 wyprodukowanych dla feldmarszałka Erwina Rommla do afrykańskiej inwazji. Muzeum jest miejscem do koniecznego obejrzenia dla każdego automobilisty, ale daje też sporo satysfakcji osobom niespecjalnie zainteresowanym samochodami - jest to po prostu kawałek ciekawej historii.