wyświetlenia:

piątek, 28 kwietnia 2017

Jak spakować się na dwa tygodnie w bagaż podręczny. Canon 28-105 f/3,5-4,5 jako pomoc dydaktyczna.



11 sierpnia 2015 roku nastąpiła mała rewolucja: wredny Wizzair zmniejszył wielkość bezpłatnego, nierejestrowanego bagażu z 55x45x25 cm na 42x32x25 cm.
To był cios w podbrzusze.
Był to mały krok dla linii lotniczej, ale wielki krok dla tych, którzy zabierają na wakacje tylko dwie pary majtek, po to by zmieścić więcej obiektywów. Od tego dnia druga para majtek zaczęła nie wchodzić do bagażu podręcznego.

Od tego dnia należało przemyśleć starannie nasze fotograficzne wybory obiektywów, które miały latać wraz z nami jako bagaż podręczny. Ciężki orzech do zgryzienia dla wariatów sprzętowych.

Jednak jakoś udało się osiągnąć kompromis.

W ogóle w pakowaniu się na wyjazdy odkryłem z biegiem ostatnich lat pewne korzystne reguły, których nie uświadamiałem sobie wcześniej. Reguły te zostały odkryte z musu, od czasu gdy pojechaliśmy do Bułgarii w pięć osób z namiotem samochodem Fiat Punto na dwa tygodnie. Trzeba było odkryć jakieś reguły, żeby móc przeżyć.
Reguły te sprawdziły się także w lotach tanimi liniami z bagażem podręcznym. I na potrzeby latania tanimi liniami zostaną tu przytoczone:

1. Tanie linie latają głównie w Europie. Innymi częściami świata nie zawracamy sobie głowy.

2. W cieplejszych krajach możemy ubierać się w znacznie mniej ciuchów. Odpuszczamy zatem wszystkie zimne kraje- Islandię, Skandynawię, Rosję. Racjonalizujemy sobie to w ten sposób, że w Islandii i Skandynawii jest drogo, a w Rosji niezbyt demokratycznie. Fuj. No i poza tym zimno. Brrr.
Poza tym pamiętamy, że po pierwsze cała cywilizacja judeochrześcijańska przyszła z południa. Wszystko staje się jeszcze łatwiejsze. Coś pięknego!

3. Należy wybierać takie kraje w których przepisy są traktowane jako ogólne sugestie. Będzie to dotyczyło także bagażu podręcznego. Nie wolno, ale można (cytat). Dość często samoloty tanich linii latają z załogą pochodzącą z kraju docelowego, która jest odpowiedzialna za sprawdzanie bagażu. Liczmy na to że załoga potwierdzi powyższe stereotypy.

4. Jedna, odpowiednio dobrana para butów zapewnia szczęście przez dwa tygodnie. Na plaży i tak chodzimy boso.

5. W czasie deszczu dzieci się nudzą, a my i tak siedzimy w domu, muzeum albo w samochodzie. Wszystko co przeciwdeszczowe- jest niepotrzebne.

6. Oczywiście znaczną część ubrań można założyć w czasie kontroli lotniczej na siebie. Nikt nie zabroni mi lecieć w sierpniu do Grecji w walonkach, papasze i trzech swetrach. Wolność jest. Grecy zresztą mają duży sentyment do papach i walonek.

czwartek, 20 kwietnia 2017

Rum-Zeiss w Ray-Banach



Nie jestem gadżeciarzem. Nawet fotograficznym nie jestem. Stylówa- zero. Podniecają mnie co prawda obiektywy, aparaty fotograficzne i samochody, ale od podniety dość daleko do sięgania po portfel. Nawet Google nie wie jakie reklamy mi wyświetlać, choć Google wie wszystko o każdym. Coś tam wyświetla, ale prawie zawsze nietrafione. Lubię też stare rzeczy, nawet lekko zbyt stare, cenię sobie przeszłość. Gdyby tak Google wyświetlił mi czasem jakąś interesującą wiekową Sigmę, w której nie działa autofokus- o to bym kliknął.
Ale nie wyświetla. Same nówki wyświetla.
Bez łaski. Sam sobie znajdę.
Nie mogę też powiedzieć, że nie interesuje mnie popkultura, komercja i jej obiekty. Interesuje jak najbardziej. Zauważam niektóre chodliwe gadżety, zapamiętuję niektóre marki i ciekawi mnie dlaczego ludzie się o nie zabijają, na przykład stojąc w kolejkach przed sklepowymi premierami (biografii Steva Jobsa jednak jeszcze nie przeczytałem).
Niektóre marki zapisały się trwale w umysłach ludzi i istnieją jako ikony- takie rzeczy które były „od zawsze”, jak się zdaje i budziły jakieś dreszcze u publiczności. Zegarki Patek Philippe, zapalniczki Zippo, samochody Ferrari, ciuchy od Prady, motorówki Riva, buty Nike Air, obiektywy Zeiss, dżinsy Levi Strauss. Wszystko z różnych dziedzin i poziomów, ale jakoś tam kojarzone przez każdego Ziemianina.

Niektóre są niezmienne, niektóre odchodzą w przeszłość. Na przykład aparaty Kodak. Niektóre wydają się istnieć od stu dwudziestu lat, a mają tylko siedemdziesiąt- na przykład Ferrari (O Ferrari poczytajcie na Automobilowni TUTAJ).

A bo ja byłem akurat dzisiaj w aptece. I tam widziałem plakat reklamujący soczewki kontaktowe Bausch & Lomb. Stąd wziął się dzisiejszy wpis. Bausch & Lomb z pewnością nie należy do tej ligi marek, którą rozpoznawałoby się na pierwszy rzut oka. Ale mnie zastanowiło to, że już gdzieś o tej firmie słyszałem i to w zupełnie, zupełnie innym kontekście. Nie pamiętałem jakim. Ale od czego jest wujek Google, który żywi, broni, informuje i śledzi.

Jeśli nie nosicie soczewek kontaktowych, to może nigdy nie słyszeliście o Bausch & Lomb. Ale zapewne słyszeliście coś o okularach Ray- Ban, prawdaż?
Nie znacie okularów Ray Ban? Nigdy ich nie widzieliście na oczy? Wystarczy że gdzieś widzieliście zdjęcie następujących person: Audrey Hepburn, Michaela Jacksona, Marylin Monroe, Jacka Nicholsona, Toma Cruse, Bono, Carego Granta, George Michaela, Blues Brothers, czyli Dana Aykroyda i Johna Belushiego, mających na sobie okulary.
I to nie jest żaden przypadek. To strategia marketingowa.

A nawet jak nie śledzicie pop kultury, tylko wchodzicie na Fotodinozę jak na elitarny blog o klasycznej fotografii, to zapewne znacie jedną z klasycznych fotografii generała Douglasa Mc Arthura wkraczającego na wyspę Leyte (Filipiny), po dwóch latach od wycofania się Amerykanów z Filipin po tym jak ich Japończycy pobili. Jest setka zdjęć z generałem, bo to było wydarzenie stricte propagandowe.

By U.S. Army Signal Corps officer Gaetano Faillace [1] - This media is available in the holdings of the National Archives and Records Administration, cataloged under the National Archives Identifier (NAID) 531424. Wikipedia.

poniedziałek, 10 kwietnia 2017

Polska łaciata. Ciechocinek od przodu i od tyłu.




Tego się pewnie juz nie zauważa, ale Polska jest konglomeratem jakich mało. Zbitką dzikości i cywilizacji, nowoczesności i przaśności, mądrości i idiotyzmu, piękna i brzydoty.

Tak sobie wyobrażam Kielce, symbol, jako szczyt ohydy,
Jak jakiś Paramount najgorszej małomiasteczkowej brzydy.
A może piękne to jest, ach, miasteczko, ach, i nawet miłe
I niełatwo jest w nim złapać nawet kiłę...
W każdym razie tam przyjacielem być i w tych warunkach
Trudniej jest niż w afrykańskich najpiekielniejszych wprost stosunkach.
Gdy człowiek gębą sra,
A tyłkiem podpatruje obroty gwiazd i mgławic dalekich spirale (...)
                            Witkacy

Z drugiej zaś strony pełno u nas pięknych pejzaży, wierzb rosochatych jak z Szopena, tam tadam tadadadam tadam, lasów jak mało gdzie, wiosek strzechą krytych, zamków, dworków i bukolicznych okolic.
Niemniej Ciechocinek przerósł wszelkie oczekiwania. To jest mistrzostwo Polski w łaciatości, mówię wam. Nie wierzycie? W ogóle łaciatość się wam z szacownym Ciechocinkiem nie kojarzy? My też wcale się tego nie spodziewaliśmy, po raz n-ty pędząc autostradą Amber Gold One na północ.
Ale jednak, proszę Państwa, ale jednak...



Ciechocinek jest miejscem w którym sezon trwa cały rok. Powered by NFZ.
Kojarzy się przede wszystkim emerycko, wypoczynkowo i słono. W Ciechocinku gdzie park zdrojowy Maxi Kaz rusza na łowy. Wszyscy znają.

Ta piosenka jest przykładem
Na to, że to nie wstyd żaden
W Ciechocinku się urodzić
I niewiasty tam uwodzić

Tekst jest perłą, a muzykę
Trzeba nazwać majstersztykiem


Choć głośno o mnie w Warszawie
Pozwólcie że się przedstawię
Kazik mi na imię dali, w skrócie Kaz
W Ciechocinku mam mieszkanie
Tu przyjezdne bawię panie
Umilając im sanatoryjny czas
(...)
Zawsze wszystko daje z siebie
Żeby były w siódmym niebie
Ale tylko jeden raz
Taki ze mnie Maxi Kaz
Zimny jak polodowcowy głaz

W Ciechocinku, tam gdzie dom zdrojowy
Maxi Kaz rusza na łowy
Na deptaku czai się na panie
Każda szansę dziś dostanie
Taki ze mnie Maxi Kaz
         T-Raperzy znad Wisły

Ktoś zrobił krzywdę ś.p. Jerzemu Waldorffowi wystawiając mu tenż pomniczek.



poniedziałek, 3 kwietnia 2017

Jabłko od Bauhausu

fot: Andreas Feninger

Każdy skądś tam wyrasta. Choć nie każdy się do tego przyznaje.
Na wielkim dębie każdy wyrasta z jakiejś gałęzi, a ta z kolei z jakiegoś konara. Dołem korzenie. Gdzieś tkwią w człowieku geny i kształtowanie. Czasami da się je wypatrzeć w rzeczach ulotnych.

Jak zobaczyłem zdjęcia jednego z fotoreporterów Life'u- Andreasa Feningera, to pomyślałem sobie- oho, coś w tym musi być! Te zdjęcia są inne. Grafika i struktura w nich aż bucha.
Franz, to nasz! (cytat)

fot: Andreas Feninger


fot: Andreas Feninger

Na razie Andreasa nie ma jeszcze na świecie:

Karl

Karl Feninger pierwszy raz przyjechał z Niemiec do USA wraz z rodzicami, w wieku 9 lat. Jego zdolności muzyczne odkryto w St. Mary's College w Columbii, gdzie trafił na dobrego nauczyciela, który skierował go w stronę kariery solisty skrzypcowego. Zadebiutował szybko koncertem Bethovena w wieku 14 lat. Wrócił niedługo potem do ojczyzny, gdzie kontynuował studia w Lipskim Konserwatorium. Oprócz rozwijających się perspektyw muzyka- solisty spróbował także pracy dyrygenta.

Potem w USA wybuchła Wojna Secesyjna.
Bo to wszystko w XIX wieku było.
Młody Feninger rzuca Niemcy i jedzie z powrotem do USA, gdzie zapisuje się do armii unionistów i służy pod rozkazami generała Quincy Gillmoura.
Kim się czuł zatem? Niemcem? Amerykaninem?

Krwawy konflikt na szczęście nie wpłynął na jego dalsze losy. Po wojnie domowej wrócił do muzyki i koncertowania. Dał kilka chwalonych występów w Nowym Jorku, a potem pojechał do Afryki Południowej na tourné. Wrócił do Niemiec, gdzie jego kariera muzyka rozwijała się w najlepsze.
Kilka lat później sprawdził swoje zdolności jako kompozytor. Napisał koncerty, poematy muzyczne, operę i symfonie, komplementowane przez samego Franciszka Liszta. Zajął się także uczeniem gry na fortepianie. W Niemczech wypracowywał swój dydaktyczny styl i metody, jednak już niedługo znów przeniósł się do USA.

W Stanach został dyrektorem do spraw muzyki w żeńskim koledżu w Stamford, gdzie pracował przez 32 lata. Opracował własny sposób uczenia muzyki, „oparty na znajomości ludzkiego charakteru”, opisał go w książce „An experiential psychology of music”.
Karl ożenił się z pianistką i śpiewaczką z którą koncertował długie lata. W 1871 w Nowym Jorku urodził im się syn Lyonel Feninger.

A co to wszsystko ma wspólnego ze zdjęciami Andreasa Feningera? Niby jeszcze nic. Nadal jeszcze nie ma go na świecie.