wyświetlenia:

wtorek, 27 lutego 2018

Co kupić oprócz obiektywu kitowego? Yongnuo 100 f/2 test review.

Canon 5D + Yongnuo 100mmm @ f/2,2


No i co ma zrobić ten biedny użytkownik cyfrowego aparatu z kitowym, podstawowym obiektywem? Użytkownik amator, który nie wie co dalej?
No jasne że powinien kupić sobie jakiś fajny obiektyw!
Pieniądze szczęścia nie dają, dopiero zakupy, jak wiadomo.
Wybory są ciężkie, z jednej podstawowej przyczyny- bo drogo. Fotografia to droga zabawa, zwłaszcza jeśli nastawiamy się na nowe sprzęty. Można na to wydać wszystkie oszczędności, bo to podniecające jest. Na ogół trzeba się jednak ograniczać, mierzyć siły na zamiary i rozsądnym być w życiu.
Jakiż to nierozsądnie rozkoszny zakup podsuwa nam rozsądek? Noooo… jest wiele możliwości (cytat). Można sprzedać nerkę, zastawić mieszkanie, wziąć kredyt, zmienić pracę (też cytat). Ale kto tego niechętny- musi kombinować.


Rozsądek mówi, żeby celować w jak największą wydajność z wydanej forsy. Mało wydać z dużym efektem. Do niedawna jeszcze wszyscy radzili następujące kierunki- najtańszy teleobiektyw, najtańszy szeroki kąt, albo najtańszy stałoogniskowy. I są to niezłe opcje, bo zmieniają fotografowi punkty widzenia (zmieniając ogniskowe), albo możliwości strzelania w półmroku.
W większości systemów najtańszym stałoogniskowym i jasnym sprzętem jest jasna 50-tka. Jakie ona da przewagi? Można będzie fotografować bez lampy w czterokrotnie słabszym świetle, można będzie uzyskać bardzo małą głębię ostrości (znaczy się oczy portretowanego ostre, a uszki już rozmyte- mówiąc obrazowo- przydaje się zwłaszcza jak brudne), można będzie, przymykając przesłonę uzyskać ostrzejsze zdjęcia niż z obiektywu kitowego.

Większość doradców doradzała niezdecydowanym amatorom właśnie taką 50-tkę. I ja też ją doradzałem. Nie kłamałem. Sam mam.
Niemniej 50-tka ma jedną wadę główną, choć to jest cecha, a nie wada- dubluje ogniskowe obiektywu standardowego, sprzedawanego w zestawie wraz z aparatem. Uzupełnia go co prawda nieźle, bo tam gdzie on jest najsłabszy jakością i ciemny, to stałoogniskowiec akurat jasny i ostrzejszy. Ale czy na pewno na to należy wydać nasze kilka, ciężko uciułanych stówek?

Każdy musi sobie sam odpowiedzieć na pytanie czego mu potrzeba do szczęśliwego żywota i lepszych zdjęć. Niemniej jeżeli kto chciał poczuć dotknięcia absolutu i posmakować wyraźnej różnicy w porównaniu z tym co ma, to na ogół musiał sięgnąć głębiej po dodatkowe bilety Narodowego Banku Polskiego. Cierpieli zwłaszcza miłośnicy portretów, dla których odpowiednio jasne, porządne jakościowo szkła kosztowały między 1,5 a 2 tysiące owych biletów.
Kosztowały. Bo już, o dziwo, nie kosztują.

Jak wiecie jestem miłośnikiem różnych wynalazków, zwłaszcza tych, które nie demolują budżetu- lubię sprawiać sobie zajechane na śmierć stare Sigmy, które nie działają na wszystkich przesłonach z Canonem, albo inne tego typu rzeczy. Dla amatora jednak, taki zakup jest raczej mało komfortowy, bo chodzi o to żeby mu się fotografowało łatwiej, a nie trudniej, na czym mi akurat nie do końca zależy. Druga rzecz to ewentualność wtopienia w coś używanego, co wiele osób nie zachwyca. I nie dziwię się.
Na tym tle zaistniały ostatnio obiektywy, które teoretycznie rozwiązują wszystkie powyższe problemy:
-kosztują kilkaset złotych, a nie dwa tysie
-używanie ich daje dramatyczną różnicę in plus, wobec obiektywu kitowego
- są stałoogniskowcem i krótkim teleobiektywem w jednym (najlepsza rzecz do portretu, z założenia)
-oraz mają gwarancję, fakturę VAT, instrukcję i pudełko. Bo są nowe.
A imię ich Yongnuo.



Ciekawość mnie zżerała i nie mogłem sobie odmówić zgłębienia tematu. No bo jakieś wady też muszą mieć, prawdaż? Nie ma darmowych obiadów (cytat), już nie mówiąc o deserach.
Niektórzy mówią, że ich wadą jest kraj produkcji. Machina to nadzwyczajna, niestety made in China (rymuje się i po polsku i po angielsku). Ci niektórzy powinni jednak spojrzeć na to co jest napisane drobnym drukiem na ich własnych prześwietnych obiektywach. Z grubsza prawie wszystko co fotograficzne jest produkowane w Chinach. Liczy się głównie kto projektował i jak się do tego przyłożył. Chińczycy ostatnio bardzo idą do przodu w dziedzinie inżynierki, wystarczy wspomnieć Huawei i Lenovo, może znacie takie firmy. Yongnuo nie jest aż takim brandem, ale czemu nie dać mu szansy? Ja chętnie dam.

Yongnuo YN 100mm + Canon 5D


piątek, 23 lutego 2018

Konserwa ze Społem


Zaraz, zaraz! Kto powiedział, że człowiek musi się rozwijać, z żywymi naprzód iść, nie ze zdechłymi? Co to za mus jest w ogóle?! A nie można sobie siedzieć cichutko w swojej niszy, nie wychylać się i ino kontemplować? W przeszłość patrzeć? Można. Kto bogatemu zabroni? Kto biednemu zabroni udawać bogatego? Ja tak lubię sobie usiąść i pokontemplować czasy minione. Konserwa ze mnie straszna. Ale otwarta, otwarta…
Albo się człowiek sam kształtuje, albo to jego kształtują, nie wiadomo – już filozofowie antyczni łamali sobie nad tym głowy. Mnie jakoś tak skręciło w stronę fotografii i nie wiem, czemu to zawdzięczam. Może zdjęcia Cartier-Bressona wisiały nad mą kołyską, tuż obok zdjęć Jamesa Bonda przy Astonie Martinie DB5? Taką przebodli mnie ojczyzną i na władzę nie poradzę. Jak wiadomo: nasiąka, nasiąka, nasiąka, nasiąka- a potem trąci.
Jakoś mi te czarno-białe zdjęcia sprzed pięćdziesięciu lat zapadły w pamięć i na studiowaniu sław z Agencji Magnum spędzam najmilsze chwile. Najmilsze pieniądze wydaje mi się na ich na albumy. Gdzie tam przyszłość jakaś niezbadana, jak tu taka piękna przeszłość czeka na eksplorację i kontemplację. I właściwie dlaczego ja tak to Magnum kocham?
W latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku przeciętny fotograf gazetowy, fotoreporter z ambicjami czy też mający się za artystę fotografik miał zwykle następujący tryb działania. Redaktor naczelny czasopisma wzywał go do siebie i mówił „Panie Heniu, pojedziesz pan tam i tam, bo chciałbym mieć na okładkę zdjęcie Berbera na koniu. I w ogóle egzotyka dobrze się sprzedaje, a my mamy umowę z biurem Cooka podpisaną – jedziesz pan, strzelasz zdjęcia. Tu jest zaliczka pięćdziesiąt franków (reichsmarek, złotych). Tylko nie przepij pan”. Fotoreporter jechał, tułał się po świecie, taszcząc swój skrzynkowy wielkoformatowiec lub ewentualnie Leikę, biedował razem z Berberami, wkradał się w ich łaski, strzelał portrety, głodował na pustyni, haszysz palił. Następnie dostarczał do redakcji swoje fotografie, otrzymywał za nie (lub nie) zapłatę. Ze swoimi zdjęciami żegnał się na dobre. Nie tylko z negatywem. Również z prawami autorskimi. Wszystko to redakcja gazetowa zabierała sobie na zawsze i mogła zrobić co tylko chciała – obciąć Berberowi nogi albo wstawić w fotomontażu Mussoliniego rozmawiającego z Berberem za plecami Hitlera. Nie zawsze tak to działało, ale często.
Potem nadeszła II wojna i fotoreporterzy co innego mieli na głowie. Wszyscy mieli co innego na głowie. W czasie II wojny niektórzy wcieleni do wojsk fotografowie zrobili na służbie swoje epokowe zdjęcia. I ponieważ zrobili je na służbie, to teraz ku zaskoczeniu wszystkich należą one do domeny publicznej, bo wojskowe archiwa po latach chętnie udostępniły swoje zasoby – tak stało się ze zdjęciem Victora Jorgenssena pocałunku w dniu zwycięstwa (V-Day) strzelonym w Nowym Jorku.

poniedziałek, 19 lutego 2018

Stóg i drabina.

Prostota czy skomplikowanie? To jest dopiero dylemat! Zastanawiali się nad tym wszyscy od prehistorii aż do modernizmu, a potem jeszcze w neomodernizmie. Już neandertal nad ogniskiem dumał jak tu mamuta ukatrupić- dziabnąć ostrym kołkiem, czy też dół wykopać i malowniczo liśćmi umaić. Walka postu z karnawałem, świąt Wielkiej Nocy ze świętami Bożego Narodzenia, yin z yangiem.

Mędrca szkiełko i oko, czy instynkty i intuicje? Na szybko i od razu, czy też starannie i przemyślanie? Ilu dowódców przegrało (lub wygrało) wojny przez takie dylematy. Iluż to fotografów straciło (lub zdobyło) dobre zdjęcie...

Wszystkie te antonimiczne drogi mają swoje zalety.

William Henry Fox Talbot. The Haystack. 1844. Domena publiczna.


Robienie zdjęć, a zwłaszcza dobrych zdjęć, to opowiadanie widzowi  narracji i wywoływanie u niego emocji. Może ona nieść za sobą dziesiątki rodzajów estetycznych uczuć, a także podświadomych wrażeń, które jakoś się widzowi podczas oglądania ujawniają. Sam nie wie jak, ten widz. Fotografowie w większości przypadków takie efekty uzyskują także podświadomie - widzą w wizjerze jakąś emocjonalną atrakcję i trzask! naciskają spust migawki. Część zdjęć jest jednak starannie planowanych i cyzelowanych, konceptualnych. Najpierw pomysł - potem staranne wykonanie.
U zarania fotografii tylko ten ostatni sposób wchodził w grę. Po prostu fotografia była medium straszliwie wolnym, spokojnym i wymagającym czasu. Jak Daguerre robił swoje sławne zdjęcie widoku na tłumny paryski bulwar, to w kadrze zarejestrował się tylko pucybut, oraz buty które czyścił. Reszta przechodniów poruszała się zbyt szybko i nie dostąpiła zaszczytu zostania sfotografowanymi na jednym z pierwszych zdjęć w historii.
Gdzie się tak spieszyliście?
Trzeba było uważać! (cytat)

Henry Talbot, który jak wiemy także w tym czasie eksperymentował i to bardzo intensywnie, pozostawił po sobie mnóstwo wypracowanych kadrów. W pewien sposób był tym, który dorobił się, chyba jako pierwszy, własnego stylu fotografowania. Początkowo chodziło o to, żeby na zdjęciu było Cokolwiek. Nadawały się do tego doskonale gotyckie okna pałacu w którym mieszkał - były jasne i kontrastowe. Im dalej w las jednak, tym temat zdjęcia stawał się coraz bardziej kluczowy, bo technika jego wykonania została już wystarczająco dopracowana, żeby uzyskiwać powtarzalne rezultaty. Dysponując techniką, można było się skupić na temacie.
Za temat mogły służyć obiekty z grubsza statyczne. Mogli być i ludzie, o ile tylko dali radę na dłuższą chwilę zastygnąć w bezruchu.  Zawężało to trochę pole manewru, ale nie od dzisiaj wiadomo, że stawianie przed fotografem wyzwań owocuje często lepszymi zdjęciami. Było to też otwarcie na pomysły komponowania zdjęć i zastanawiania się, jak też owe przedmioty powinny być rozmieszczone. Jak może je odebrać oglądający.
Jak wydobyć maksimum ekspresji skojarzeniowej, z rzeczy dostępnych i statycznych.

Czytaj całość na SNG Kultura- LINK



piątek, 16 lutego 2018

Centrum feudalizmu. Liptovský Ján.


A może lepsze są Alpy pod Tatrami?
Może i lepsze, ale co to tam za Tatry! Takie niskie!
No bo to Nizkie Tatry.



Znowu się coś tam kliknęło na buking com. Cokolwiek, byle blisko, bez żadnych dodatkowych intencji, byle było miło i niedrogo. Klik i coś tam się zarezerwowało. Potem trzeba było dojechać. Nie tak daleko nawet. Dojechało się po nocy, poszło spać. A rano...
Ratunku! To jest jakieś niewiarygodne miejsce.
Nieoczywiste, ale jednak niewiarygodne.
Wieś, ale taka jakiej w Polsce nie widziałem. Nazywa się Jan Liptowski, tfu... Liptovský Ján.



Ja już kiedyś pisałem, że dla egzotyki to nie trzeba daleko jeździć. Zaskoczenia czekają już za rogiem. Tylko są warunki – nie należy oczekiwać od wszystkiego splendoru Pałacu Buckingham, oraz trzeba się uważnie wpatrywać. Trenuję uważne wpatrywanie, zwłaszcza przez wizjer aparatu. Węszę ślady przeszłości jako ten ogar polski.
Bo ja strasznie lubię wszystkie przeszłe rzeczy, różne zaszłości i anachronizmy. Nie wiem skąd mi się to bierze, ale jak widzę jakąś starą ruderę, to od razu mi się lepiej robi. Czasem wystarczy mi popatrzeć na swój samochód.

Samochód dojechał, tak jak zawsze dojeżdżał. Mówiłem, że co stare to dobre.




Liptowski Jan, u wejścia do Jańskiej Doliny, region Liptów, okręg Liptowski Mikulasz, kraj Żyliński, Słowacja. Miejsce w samym środku niczego. „Na brzegach starych map pisali: dalej mieszkają już tylko smoki”.


Maleńka wieś, na pierwszy rzut oka taka jakie wszystkie na Słowacji, trochę starych domeczków, trochę nowych, strumyk płynie z wolna, rozsiewa śniegi luty, góry dookoła. Ale już z mojego z okna widzę pierwszy... hm..., jakby to stało w Polsce, to by się nazywało, jak bum cyk dana, „kasztel”, a tutaj się nazywa „kuria”, pierwsze quasi - warowne coś. Potem idą dwory. Dworzyszcza. Wśród wiejskich domków stoją sobie wielkie dworskie rezydencje. Jest ich tu siedemnaście. W większości renesansowych! We wsi, którą przeszedłem spacerkiem w dwadzieścia minut! Sporo w stanie „tradizzioni ruderi anticchi”, niektóre świeżutko odrestaurowane i odbiglowane, część, o, proszę bardzo- na sprzedaż.








poniedziałek, 12 lutego 2018

Kate (thriller).

By Deon Maritz (Flickr) [CC BY-SA 2.0 (https://creativecommons.org/licenses/by-sa/2.0)], via Wikimedia Commons.


Ty jesteś taka moja mała Kate Moss
Chude masz ręce, chude nogi a oczy
Oczywiście głębokie, że hej hej hej.
Chude modelki ciągle w modzie są
Ciągle na głodzie chodzą, mało śpią.
Ty jesteś taka moja mała Kate Moss
Kochanie, wytrzyj nos...
              Organek „Kate Moss”




Kate obudziła się jeszcze przed świtem. Niejasne uczucie mówiło że coś jest inaczej niż zwykle. Uniosła głowę z pościeli wielkiego łóżka i rozejrzała się po białych ścianach sypialni. Na jednej z nich czerwieniał w milczeniu wściekle kontrastowy Warhol, promieniejący kolorem nawet w półmroku przedświtu. Kate, przymrużyła oczy i prześlizgnęła się wzrokiem po obrazie. Kieliszek niedopitego wina, rozrzucone w lekkim nieładzie ubrania, białe szpilki pod fotelem. Chwilkę wsłuchiwała się w ciemność za oknami, ale szum miasta był ledwie dostrzegalny. Wielka, samotna, obła lampa milczała na suficie. Zza drzwi garderoby sączyła się słaba poświata. Ach, to to. Zapomniała zgasić tam światło. Mrużąc oczy żeby się nie rozbudzić, wysunęła swe szczupłe ciało spod prześcieradła. Biały dywan miło i miękko dotykał jej stóp. Uchyliła drzwi od szafy, gdzie wielkimi stertami leżały jedne na drugich pudła z butami, przesunęła nogą pod ścianę srebrną torbę od Hermesa, potem machinalnie podniosła czerwone czółenko, które spadło z półki i wcisnęła je obok nierozpakowanego, czarno żółtego pudła z aparatem. Nie miała dotąd czasu żeby do niego zajrzeć od świąt. Może się kiedyś przyda. Kliknęła przełącznik i domknęła drzwi i wróciła do łóżka. Gdy zasypiała ponownie, Londyn powoli otwierał oczy.

Słońce przebijało się przez zasłony. Kate usiadła na łóżku i przeciągnęła się. Mmmm, przyjemnie. 
Musiała być już dziesiąta. Na razie nie sprawdzała godziny. Zrzucając prześcieradło na podłogę ruszyła do łazienki, gdzie jasne światło odbijające się od bieli i kontrast antracytowej ściany rozbudzał ją do reszty. Weszła za wielką szybę i odkręciła krany.

Wycierała się grubym ręcznikiem, który powodował przyjemne mrowienie. Zerknęła w lustro- nie jest źle, nawet bez makijażu… W tym momencie przypomniała sobie że nie wzięła z garderoby ubrań. Naga, z ręcznikiem na włosach wróciła do sypialni. Mijając łóżko, jakiś mocny czerwony kształt przyciągnął jej wzrok.

Róża na stoliku nocnym.

Skręciła gwałtownie. Przecież jej tu wczoraj nie przyniosła?! No chyba że nie pamiętała… Pochyliła się nad stolikiem. Niepokój uderzył falą gorąca. Do łodyżki przymocowany był bilecik:

Tak rzadko o mnie myślisz. Tęsknię. Nie mogę bez Ciebie żyć.”

Kate aż zatkało ze zdziwienia. Nie dotykając róży usiadła na łóżku oniemiała. O co tu chodzi? Krople wody kapały z włosów na biały dywan. Ktoś tu był?! Ona sama przecież nie przyniosła tej róży wczoraj w nocy. Była pewna. Prawie.
Zamyśliła się i spróbowała przypomnieć sobie wydarzenia poprzedniego wieczoru, ale nie do końca mogła być pewna swoich wspomnień. Prawdę powiedziawszy nawet nie pamiętała jak otwierała drzwi. W każdym razie wróciła sama. Tak. Tego swojego odbicia w lustrze kiedy winda wiozła ją wczoraj z parkingu na górę mogła być pewna. Pożegnała się z Jamiem pod domem. Odjechał taksówką. Skąd zatem ta róża? Może włożył ją do kieszeni jej płaszcza, a ona go wyjęła? Pamiętała by przecież. Chyba.

niedziela, 4 lutego 2018

Shitstorm o literaturę. "Król" Szczepana Twardocha.


O tę książkę odbyło się pierwsze w polskim internecie literackie obrzucanie błotem. Albo i inną substancją. Obrzucali się pisarz Jacek Dehnel z jej autorem. Co prawda publiczne obrzucanie się substancjami odbywało się już wcześniej wśród polskich literatów – Ignacego Karpowicza i Kingę Dunin, ale było to obrzucanie się obyczajowe, nie na temat sztuki i kultury. Tym razem poszło o wartości wyższe. Przeczytałem najpierw zarzuty Jacka Dehnela, potem ciętą ripostę Szczepana Twardocha, a na samym końcu rzeczoną książkę.
Jeśli chodzi o sprawy osobistej sympatii, to przyznam szczerze, że bliżej mi do Jacka Dehnela niż do Szczepana Twardocha. Twardocha felietony na Onecie czytam namiętnie, bo świetnie pisze, ciętym, bardzo żywym językiem i bez specjalnych skrupułów. Niemniej drażni mnie on. Nie tyle swoimi poglądami, co swoją postawą. Deklaruje się jako nie-Polak, tylko Ślązak, z polskością niemający nic wspólnego. Jest to według mnie wielce wygodna postawa – pozwalająca z pozycji outsidera krytykować polskie wady i winy i nie przyjmować ich do siebie, pomimo że autor krytyki, o dziwo, urodził się w Polsce i językiem polskim w swych książkach operuje. Świetnie zresztą. Co złego, to nie my – mówi Twardoch i odcina się od szmalcowników, narodowej małostkowości, różnych historycznych polskich błędów i wypaczeń. Nawet od symbolicznych syren, które na Śląsku wyją co roku w dniu rozpoczęcia Powstania Warszawskiego , uznając je za obce i narzucone. Twardoch to kuszący prowokator, uwielbiający wsadzać kije w mrowiska i obserwować z lupą, jak to też mrówki się oburzają.
Sympatie do postaci to jedno, a krytyka literacka – zupełnie co innego. Po przeczytaniu książki uznaję, że zarzuty Dehnela do „Króla” są nie tyle chybione, co wręcz małostkowe. Może i po części słuszne, ale małostkowe. Dehnel zarzucał Twardochowi nietrzymanie się w powieści realiów historycznych – wyciągając, że w 1937 roku jakiś budynek nie mógł być miejscem akcji, bo akurat był w remoncie, a pewne wydarzenia zdarzyły się rok wcześniej czy rok później. Po drugie, zarzucał mu opisanie przesadnej separacji  żydowskiej i polskiej społeczności, które były znacznie bardziej zglajszachtowane, zwłaszcza w biednych dzielnicach Warszawy. Po trzecie, zarzuca Twardochowi opisywanie znanych historycznych postaci w sposób niezgodny z ich wyglądem i zachowaniem – chodzi głównie o Pantaleona Karpińskiego, prawą rękę głównego kryminalnego króla dzielnic, niejakiego Taty Tasiemki. Po czwarte, ku mojej uciesze związanej z sympatiami personalnymi, atakuje Twardocha, że ten szarogęsi się w warszawskich realiach, kradnąc znawcom i opisywaczom Warszawy ich historyczną tożsamość – w kontekście deklarowanej śląskości i niepolskości Twardocha jest to nawet zarzut dość smaczny.
Zarzuty Jacka Dehnela są niestety marne. Jakże to zarzucać fikcji literackiej, że jest fikcją? Jakże to zarzucać używanie historycznych postaci? Toż każda niemal książka historyczna ich używa! Czy Sienkiewicz nie miał prawa opisywać Jana Kazimierza i księcia Radziwiłła, a Umberto Eco Benito Mussoliniego tak, jak mu się to zgrabnie widziało? Czy też Stanisław Lem nie mógł w Katarze użyć sobie do opowiadania Neapolu, a w Śledztwie Londynu takich, jakimi sobie je wyobraził, nigdy tam nawet nie będąc? Czy dla jakości powieści ma znaczenie, że u Lema w Londynie jeżdżą tramwaje i liczne amerykańskie samochody? Licentia poetica, proszę państwa, a spiritus pije, kto chce.