wyświetlenia:

piątek, 28 grudnia 2018

Pierwsza pięciolatka.




Pięć lat Fotodinozy.
Czy można być zadowolonym? W miarę można. Aczkolwiek odczuwam w swym nastawieniu wesołego pesymisty pewne przesilenie. Słaby progres, panie mecenasie. Fotodinoza jest zawsze taka sama, nie rozwija się, ani niespecjalnie pędzi. Raczej trwa. Nie zdobywa się nowych czytelników.
Może by się zdobywało, gdyby Facebook wyświetlał coś moim fanom, ale on nie wyświetla i żąda kasy na reklamowanie się. Niestety nie będę mu płacił. Sorry Facebooku, sorry fani.

niedziela, 23 grudnia 2018

wtorek, 18 grudnia 2018

Rollei -ex. Koniec.

Reinhold Heidecke i Viktor Hasselblad celują w siebie swoimi aparatami.


(pierwsza część historii Rollei jest TUTAJ)

Zastrzyki finansowe - ważna rzecz.
Opuściliśmy firmę Rollei niedługo po Drugiej Wojnie Światowej, kiedy plan Marshalla pozwolił się odrodzić nie tylko tej firmie, ale i całej zachodniej Europie. Amerykanie dopompowali 123 miliardy dzisiejszych dolarów pomiędzy 1948 a 1952 rokiem. Fuksem dla Europy Zachodniej Stalin olał pomoc amerykańską, licząc na zwiększenie swoich wpływów. Dzięki temu stał się konkurentem politycznym, ale nie gospodarczym. Zatem cała kasa poszła na Zachód, przyczyniając się do niespotykanej koniunktury w tym regionie, przez kolejne trzydzieści lat. Gospodarka niemiecka i jej zaawansowany przemysł szybko stanęły na nogi.

Niestety dla Rolleia i jego aparatów, po II Wojnie Światowej nie tylko w odbudowę Europy zainwestowały bogate Stany Zjednoczone. Po wschodniej stronie globu, po tym jak odpalono nad Hiroszimą i Nagasaki bombę nuklearną i rzucono Japonię na kolana, ten upadły kraj zdał się Amerykanom najdogodniejszym sojusznikiem w Azji. Zwłaszcza kiedy trzeba było prowadzić wojnę w Korei. Rozwój japońskiej gospodarki, pod wpływem amerykańskiego brata był po prostu niewiarygodny, była to huśtawka nie notowana w historii - pisało się już o niej tutaj LINK. Rozpoczynając od XIX wiecznego, zacofanego państwa feudalnego, do prawdziwego hegemona, władającego cała wschodnią półkulą w czasie II Wojny, przez państwo w 1945 roku zrównane z ziemią dokumentnie (40% zabudowy wszystkich japońskich miast leżało w gruzach, a Tokio w 50%) i okupowane przez największego wroga, aż z powrotem do kwitnącej, trzeciej najbogatszej gospodarki świata w ciągu następnych piętnastu lat! Coś niesamowitego.
W latach 50-tych Japonia pięła się wytrwale na szczyty, budowały się potęgi Nikona, Canona, Pentaxa i producentów optyki. Rolleiflex, ze swoją dwuobiektywową ideą był tak kuszący, że w samej Japonii skopiowało go ponad dwustu producentów (nie wspominając o kopiach europejskich, wśród których jest nasz polski aparat Start, zerżnięty z Rolleicorda).


Start. Fot. Rafał Korzeniowski, licencja CC.


Wszystkie te kopie zwykle ustępowały Rolleiflexowi jakością, ale do czasu. Na nieszczęście Rolleia w 1956 roku ukazał się model C firmy Mamiya. Był solidny nie do zarąbania. I w przeciwieństwie do Rolleiflexa, miał wymienne obiektywy - szerokokątny, standardowy i tele.


Mamiya serii C, fot. DANYvanvee, licencja CC.


Rolleiflex miał co prawda akcesoria dodatkowe, w postaci optycznych konwerterów tele, produkcji Zeissa, ale kto używał telekonwerterów, ten wie, że jakość obrazu spada po ich zastosowaniu nawet w dzisiejszych konstrukcjach, a co dopiero w optyce z lat 50-tych. Producent zalecał w instrukcji przymykanie przesłony o dwie działki, żeby zachować wysoką jakość obrazu (nie licząc ściemnienia optyki jaką dawał sam konwerter), czym wyraźnie dawał do zrozumienia klientom, że jest to jednak erzatz. Obiektywy w Rolleiflexie były niestety niewymienne.
Po wejściu na ring Japończyków Rollei stworzył prototypy podobne do Mamiyi C, a nawet dał je do testowania fotoreporterom, jednak Reinhold Heidecke i jego konstruktorzy nie wierzyli w głębi ducha w możliwość utrzymania wysokiej jakości zdjęć, przy zastosowaniu wymiennej optyki. Pomysł został, ku zdziwieniu specjalistów - zarzucony! Zamiast tego wprowadzono nowe modele Rolleiflexów ze stałymi szkłami, ale o innych ogniskowych.

Wydaje się, że firmie zabrakło zdrowego rozsądku Paula Franke, który intuicyjnie wyczuwał trendy. Fantazja twórcza Reinholda Heidecke była przez wspólnika odpowiednio kanalizowana i tonowana, a strategie biznesowe pozwalały żeglować Rollei'owi po ścieżce ciągłego rozkwitu. Dowodem na to jest nie tylko kryzys spowodowany odrzuceniem nowinek, których nie bała się konkurencja, ale i inwestycje firmy pod koniec lat 50-tych, kiedy to pod wodzą Heideckego wprowadzono nowy model aparatu, ze zautomatyzowaną przesłoną, wymagający olbrzymich nakładów w nowe obrabiarki i maszyny produkcyjne. Podczas gdy z pewnością można było liczyć na prosty sukces starego Rolleiflexa, implementując mu wymienne obiektywy.

Tymczasem nie tylko Japończycy podgryzali pozycję Rolleia. W Szwecji od powojnia zaczął konstruować aparaty znany Viktor Hasselblad. Pochłonięty był on ideą stworzenia popularnego aparatu średnioformatowego. Jego konstrukcje były, w przeciwieństwie do Rolleiflexa, lustrzankami jednoobiektywowymi. Fotograf obserwował scenę na matówce także patrząc z góry, jak w Rolleiu, jednak widział w wizjerze dokładnie ten sam obraz, który rejestrowała klisza po podniesieniu lustra, a nie tylko podobny, uzyskiwany z drugiego obiektywu, jak w niemieckim produkcie z Brunszwiku. Skomplikowanie  było oczywiście znacznie większe, mechanizm podnoszenia lustra i tak dalej, niemniej kierunek okazał się na tyle słuszny, że konstrukcję z pewnymi zmianami produkuje się do dzisiaj. W tworzeniu Hasselbladów brał udział znany automobilistom Sixten Sasson, autor nadwozi pierwszych Saabów. Z początku trapiły Hasselblady problemy jakościowe i kiepsko działające migawki. Ale do czasu. Znowu literka C zaciążyła na historii Rollei. W 1957 roku ukazał się Hasselblad 500C, z migawką zainstalowaną w obiektywach, dodajmy migawką tej samej firmy Compur, której używano w Rolleiflexie, a wymienne obiektywy produkował dla Szwedów ten sam niemiecki Zeiss.




Rollei przespał sprawę. Przespał ją podwójnie. W 1962 roku agencja NASA zwróciła się właśnie do Hasselblada, o przekazanie do testów specjalnie wyselekcjonowanych i skontrolowanych aparatów, żeby ocenić ich przydatność do misji kosmicznych. Odpowiedź Hasselblada była następująca: "Zapraszamy do naszego sklep firmowego na Piątej Alei w Nowym Jorku, proszę wybrać sobie coś z półki. Wszystkie nasze aparaty są drobiazgowo sprawdzane już w fabryce". Dla NASA przeważyły zalety wymiennych obiektywów i łatwo wymienne magazynki z filmami aparatów Hasselblad. (O aparatach zabieranych w kosmos poczytajcie ciekawy tekst Marcina Górko na Optycznych - TUTAJ).
 Kiedy model 500EL Hasselblada poleciał w kosmos, z jego legendą ciężko było się już mierzyć. Sprzedaż Rolleiflexów poleciała na pysk.

środa, 12 grudnia 2018

Rollei -ex. Początek

Bond. James Bond z aparatem. Jakim, koteczku?

Świat to ciągłe zawody. Kto kogo prześcignie. Być może już za chwilę Chiny prześcigną Stany, a z pewnością właśnie prześcigają Europę. Ostatnio Niemcy się zorientowali, że właśnie w chińskie ręce udziałowe trafił główny producent robotów przemysłowych Kuka. Chińczycy za dużą kasę wykupili Voith, wielką korporację produkującą części mechaniczne, przekładnie, elementy automatyki, turbiny hydroelektryczne, a przy okazji będącą posiadaczem Kuka. Jak wiadomo teraz liczy się zyskowność i w jej imię dokonuje się wszelkich krótkowzrocznych manewrów, mających zapewnić zwiększenie kasy dla akcjonariuszy. Voith zwiększył zyskowność, że ho ho, bo Chińczycy zapłacili jak za zboże. Dopiero po fakcie Niemcy zorientowali się, że europejski przemysł został właśnie złapany za gardło. Z robotów przemysłowych Kuka korzystają dosłownie wszyscy. Wymieńcie dowolnego producenta mechaniki, a będzie on miał na liniach produkcyjnych roboty Kuka. Może to być poważny problem dla europejskich fabryk (może, ale nie musi). Jedyne w czym Europa przoduje gospodarczo wobec reszty świata, to produkcja przemysłowa. Nadal samochody, pralki, turbiny i samoloty się bardzo ładnie sprzedają i zapewniają zysk.
Bo na przykład takie aparaty fotograficzne...
W aparatach fotograficznych Europa została pokonana w okolicach lat 80-tych. Leży na grzbiecie i majta nóżkami.

Zapakowałem do aparatu analogowego rolkę efektowego filmu Rolleia, co skłoniło mnie do prześledzenia dziejów firmy z Brunszwiku. Jest to historia nie tak może soczysta i żywa jak Leica- LINK, czy Bausch&Lomb (znacie Ray Bany? - LINK), ale obrazująca zmagania na arenie świata, o prymat gospodarczy. Rollei może być symbolem przejścia tego fotograficznego prymatu z Europy do Azji. Nasuwają się niestety różne, mało przyjemne analogie z dniem dzisiejszym. 


Nie wiem czy można się z tej historii czegoś nauczyć, bo, jak się okazuje, wszystko już wcześniej było, może tylko w trochę innej wersji. Epopeja Rolleia i jego aparatów tak rozrosła mi się pod klawiaturą, że postanowiłem podzielić ją na dwie części. To pozwoli snuć mi bezsensownie rozwlekłe dygresje na tematy na których się nie znam i nie krępować się przy tym zbytnio.




Skąd wzięła się zatem moja rolka filmu efektowego Rollei Redbird? Gdzie jej korzenie?
W Voightländerze. Dzisiaj udawanej, a niegdyś szacownej, a nawet bardzo szacownej firmie fotograficznej, najstarszej na świecie. Powstałej w 1763 roku, co wydaje się dość zaskakujące, w świetle faktu, że nawet fotografii wtedy nie było. O Voightländerze możecie sobie poczytać na Fotodinozie - TUTAJ. Przed Pierwszą Wojną światową miała się ona nieźle, produkowała w Brunszwiku różnego rodzaju aparaty wielkoformatowe na płyty szklane. A pracował w niej zdolny pracownik Reinhold Heidecke. 


Miał zostać okulistą, ale w wieku kilkunastu lat porzucił szkołę, Voigtländer & Sohn zatrudniło go jako mechanika. W 1912 roku pełnił w fabryce funkcję kierownika produkcji. W tym roku właśnie usiłował namówić swoich pracodawców na skonstruowanie wielkoformatowego aparatu na kliszę filmową, zamiast szklanych płyt. Ale spotkał się z dużym oporem. Dotychczasowe Voigtländery doskonale się sprzedawały, a właściciele fabryki nie wierzyli w możliwość uzyskania idealnie płaskiej powierzchni filmu w aparacie, którą przedstawiał Heidecke. Pomysłodawca postanowił otworzyć zatem własny biznes. Udał się do swojego banku po kredyt na działalność, ale tutaj także spotkał się z odmową. Ostrożność banku nie była do końca nieuzasadniona i całkiem realnie ocenili oni możliwości kredytobiorcy, sądząc po późniejszych losach firmy Heideckego. 

Na tym zakończyłaby się działalność firmy Rollei i nie czytalibyście o żadnych filmach efektowych w aparatach Fotodinozy, gdyby nie pani Wilhelmina Heidecke, która namówiła męża do znalezienia wspólnika i inwestora. Reinhold zaprosił do siebie swojego znajomego z pracy Paula Franke. Franke był przedsiębiorcą handlującym optyką, fotografem, a wcześniej pracował w Voigtländerze jako wolontariusz. Okazał się być właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. W lot zrozumiał intencje pomysłodawcy i natychmiast zgłosił akces do firmy. Panowie wynajęli pomieszczenia w pobliskim budynku, współdzielonym ze szkołą tańca. Szkoła tańca musiała się szybko wyprowadzić, bo Werkstatt für Feinmechanik und Optik, Franke & Heidecke rozwinął się błyskawicznie tak, że wykupił w ciągu dwóch lat cały budynek na własność. Budynek stoi do dziś, w przeciwieństwie do Rolleia.


Reklama z późnych lat 20-tych. Po lewej późniejsze dzieło wspólników, po prawej aparat stereo z trzema obiektywami.


środa, 5 grudnia 2018

Ranking książek przeczytanych VIII (wrzesień - listopad)




Z lekkim opóźnieniem wrzucamy książki. Może się komuś przydadzą na prezenty mikołajkowe i świąteczne.
Po co książki? Czy nie lepiej byłoby żyć w kulturze ustnego przekazu? Nie ścinać drzew na papier, nie tracić czasu na dyskusje nad każdym zdaniem, nie ślęczeć pod lampą do północy. Może lepiej. Ale co zrobić?


Skala sześciogwiazdkowa:
****** – Tusku, musisz!
***** – bardzo dobra, wysoka satysfakcja.
**** – dobra, warta przeczytania.
*** – może być, ale może też nie być.
** – słabo, jest słabo.

* – w ogóle nic ni ma.

"Mock. Pojedynek" Marek Krajewski **** i pół
Niezły kryminał, o bardzo ciekawym anturażu, może nawet ciekawszym niż fabuła. Krajewski dał w tym "wczesnym" Mocku obraz uczelni wrocławskiej, studenckich korporacji i zwyczajów, oraz zanikającej w końcówce XIX wieku tradycji pojedynków. To mi się podobało. Obraz młodzieńca, którego znamy z poprzednich książek jako faceta w średnim wieku, jego wyborów i tego co na niego wpłynęło także jest dobry. Niedobre są dwa czy trzy dialogi, zwłaszcza pod koniec książki, w które włożono skomplikowane wyjaśnienia wcześniejszych wydarzeń. Brzmią fałszywie, jak wykład na uczelni, a nie głos żywego bohatera. Niemniej warto. Zwłaszcza dla ciekawych didaskaliów, ciekawszych niż w poprzednich kryminałach Krajewskiego.





"Życie przed sobą" Emile Ajar / Romain Gary ******


Wspaniałe. Językowo, psychologicznie, atmosferą. Mały chłopak, syn prostytutki, wychowywany w nielegalnym przytułku opisuje swój świat i swoje problemy, do których podchodzi ze stoicyzmem i wrażliwością jednocześnie. Refleksje na temat przemijania, które nasuwa nieuchronne starzenie się wszystkich opiekunów chłopca, kąśliwe uwagi narodowościowo - religijne oraz zestaw najróżniejszych przedziwnych typów, które zamieszkują sąsiedztwo. Wszystko zanurzone w dziecięco - naiwnym, a przy tym do bólu szczerym i celnym widzeniu świata. Sporo humoru w typie Hrabala. Tusku musisz! Pełną recenzję tej książki napisałem TUTAJ.

wtorek, 27 listopada 2018

Tesla Motors fotografii. Zręczny iluzjonsta Light L16.



Chciałoby się być Tesla Motors w dowolnej dziedzinie. Tworzyć trendy. Trendy i owędy.
No, z Teslami jest trochę kłopotów. Niektórzy narzekają na pomysły inżynierskie (bardzo trudno otworzyć auto po wypadku, bo ma elektrycznie wysuwane klamki). Niektórzy narzekają na duże opóźnienie dostaw. Niektórzy narzekają na mały zasięg. Niektórzy narzekają, że to samochód zaprojektowany przez komputerowców, a nie miłośników fajnych aut. Ale jednak rozpalają wyobraźnię, jako jedne z nielicznych aut elektrycznych.
I jest od niedawna na rynku coś, co jest taką Teslą fotografii.

Produkcja matryc cyfrowych do aparatów jest droga. Im większy sensor, tym drożej. Według kilku opinii 1/2 ceny aparatów średnioformatowych to koszt samej matrycy (pewnie przesadzają). Co w takim razie, jeżeli w aparacie zamontujemy zamiast jednej wielkiej matrycy kilka małych, znacznie tańszych w produkcji i połączymy obraz jaki dają?

Dzisiejsze aparaty mają zwykle także jeden obiektyw (z małym wyjątkiem telefonów komórkowych, które coraz częściej dostają dwa, na ogół o różnych ogniskowych). Jeden obiektyw, z jedną przesłoną i modułem autofokusa. A co jeśli dalibyśmy w aparacie nie tylko kilka matryc, ale i kilka obiektywów? Daje to niespodziewane nowe możliwości:

- na bazie obrazu łączonego z kilku na raz zespołów aparatowych, które celują w ten sam motyw, możemy znacznie łatwiej odfiltrować cyfrowy szum, wady geometryczne obiektywów i winietowanie, zostawiając czysty motyw zdjęcia.
- możemy jednocześnie ustawić w obiektywach kilka różnych przesłon i kilka punktów ostrzenia, po czym łącząc dane otrzymać zdjęcie z możliwością DOWOLNEGO manewrowania punktem ostrzenia i głębią ostrości JUŻ PO jego zrobieniu, w postprodukcji.
-możemy ustawić punkt ostrości na cel z większą dokładnością, korzystając z paralaksy (przesunięcia punktu widzenia obiektywów).
- w zależności od ilości użytych obiektywów i matryc możemy uzyskać obraz o bardzo dużej rozdzielczości.
- na bazie kilku obrazów złożonych w jeden, uzyskujemy automatyczne znaczne poszerzenie zakresu dynamiki (możliwości rejestracji detali zarówno w jasnych, jak i ciemnych partiach zdjęcia), w ten przecież sposób powstają tzw. zdjęcia HDR.



No jest już w sprzedaży aparat oparty na tych założeniach. Ma SZESNAŚCIE obiektywów i tyle samo matryc. Nazywa się Light L16.

poniedziałek, 19 listopada 2018

Zdjęcie, którego nie zrobiłem (Felieton poświąteczny).




Stulecie! Postanowiłem strzelić zdjęcie czegoś arcypolskiego. Arcy! I to takie, żeby wszystkim majtki spadły z wrażenia. No, a przy okazji zrobić sobie przyjemność na imieniny.
Jak zwykle zajęcia codzienne, obowiązki zwyczajowe i familijne zostawiły mi na realizację tej koncepcji mało czasu. Wymyśliłem sobie, że użyję aparatu analogowego i filmu efektowego. Kusił mnie film Rollei Crossbird. 
Rollei to teoretycznie ta sama firma, która stworzyła Rolleiflexa, przesławny przedwojenny aparat dwuobiektywowy, na którym wzorowało się wielu producentów, między innymi polski Start i japońska Mamiya. Teoretycznie dzisiejszy Rollei to ta sama zasłużona firma. Ale tylko teoretycznie. Bo praktycznie, po firmie została jedynie wielokrotne sprzedawana marka, którą dzisiaj ma w rękach niemiecka spółka Maco GMbH. Maco kupiło licencję i niektóre technologie od Agfy, gdy ona sama wycofała się z rynku konsumenckiego. Ponieważ Agfa nadal produkuje klisze do celów przemysłowych i medycznych, Maco kupuje je, tnie na odpowiednie paski i wkłada do pudełek z własnym napisem „Rollei”. Zatem kusił mnie dawny udawany Rollei, który sprzedaje dawną, nie istniejącą na rynku Agfę.
Tak naprawdę filmy efektowe Rollei'a powstają w sposób bardzo efektowny – poprzez zamianę nalepek na rolkach z filmami. Tak podejrzewam. Są to bowiem „filmy do cross – procesu”. Zważywszy, że prawie każde filmy nadają się do cross- procesu, to zamiana nalepek wydaje się najlepszą metodą. Co to jest cross – proces? To wywoływanie filmów w procesie chemicznym do nich nie przeznaczonym. Każdy rodzaj filmu ma swój zestaw odczynników do ich obróbki, dwa podstawowe to proces do slajdów „E6” i proces do filmów negatywowych „C41”. Obydwa używane powszechnie i od lat w minilabach. Wystarczy zatem wstawić film nie do tego procesu co trzeba – negatyw do procesu slajdowego i odwrotnie - i wychodzi film efektowy. Z inną kolorystyką niż się spodziewamy.
Bardzo pragnąłem mieć przewalone w stronę zielonego niektóre kolorki, wzmocniony zabójczo kontrast i ziarno, jaki podobno oferuje Rollei Crossbird. 
Ale tylko podobno. 
Nie mogłem się niestety o tym przekonać, bo jak poszedłem do znanego w mieście sklepu z filmami (z właścicielem przeprowadziłem kiedyś wywiad – LINK), to okazało się, że ostatnia dostawa Crossbirda odbyła się w 2015 roku. Od tego czasu o filmie ani widu, ani słychu. Pewnie był za tani. Kosztował nie tak dawno temu 24 złote. Sądząc po efektach, był zwykłym slajdem oznaczonym na pudełku jako negatyw, żeby automatycznie wsadzono go do nie tej kąpieli co inne slajdy. Najtańszy dzisiaj dostępny slajd kosztuje niestety 50 złotych. Hm. Postanowiłem jednak nie poświęcać się aż tak bardzo dla swych marzeń. Ponieważ robiło się już późno, a jeszcze tego dnia czekał nas dwustukilometrowy wyjazd, zamiast tego pędem nabyłem inny film Rolleia – Redbird. Jest on najprawdopodobniej zwykłym negatywem czarno- białym, który ma zalecenie do wsadzenia go w laboratorium tam, gdzie wsadza się negatywy kolorowe. Nie jestem tego pewien. Zgłębię to jeszcze jak go wystrzelam. Dorzuciłem do zakupów baterię 2CR5 pasującą do obu moich Canonów.

Plan miałem już w głowie. Zrobię zdjęcie rzeki Wisły, Vistula River, najpolskiej z polskich rzek, z przewalonymi kolorkami na filmie efektowym. Tak, to był dobry plan.
Co prawda w połowie był już zarzucony, bo zamiast zielonkawej tonacji Crossbirda należało oczekiwać teraz czerwono-pomarańczowej skali filmu Redbird. Tak podobno mają wyjść zdjęcia.
Ale niestety tylko podobno.

poniedziałek, 12 listopada 2018

Top 10 +++ Nie najtańsze tylko NAJDROŻSZE obiektywy do Canona EOS, które mają coś w sobie.

Zbudowałbym ja dom najwyższy na świecie
W samym by sercu miasta stał.
A schodów by bez liku było w domu tym,
Okropnie dużo w górę w dół ciut-ciut
I donikąd schody też bym miał,
Bo sobie tak akurat życzyłbym.


W podwórku to ja chcę dorodny mieć drób
Co krok "gul, gul", "kwa, kwa", "gę, gę"
Taki koncert - ojojoj! - jak ze snu,
Tu indyk, tam znów gęś, coś z kaczek i coś z kur
I już każdy w krąg połapie się,
Że właśnie ja, milioner, mieszkam tu.

Gdybym był bogaczem
Dejdel didel dejdel
Digu digu didel, dejdel dum...



Zrobiło się już Top Ten dziesięciu NAJTAŃSZYCH obiektywów do Canona EOS - LINK, to teraz trzeba zrobić Top Ten najdroższych. Taki dream team, bez ograniczeń. Na wszelki wypadek jednak - przymrużcie jedno oko. Do rzeczy zatem:

10+. Canon 1200 f/5,6 L USM  ostatnia polska cena 402.900,- zł


Jeden z niewielu solidnych testów Canona 1200mm : https://www.the-digital-picture.com/Reviews/Canon-EF-1200mm-f-5.6-L-USM-Lens-Review.aspx

Jeżeli interesujecie się sprzętem fotograficznym, albo chociaż czytacie Fotodinozę, to musieliście o nim słyszeć. To najdłuższy kiedykolwiek produkowany obiektyw autofokus działający z Canonem EOS. Niech was nie zmyli przesłona f/5,6 - jak na tę długość może uchodzić za superjasne szkło. Nie produkują go już, a nawet wtedy kiedy go produkowali powstawał na indywidualne zamówienie. Dzisiaj występuje tylko w jednym miejscu - raz na parę lat na Ebay'u. Wtedy robi się mały szum i piszą o tym wydarzeniu portale fotograficzne.
Ostatnia cena nowego obiektywu w Polsce to właśnie wspomniane czterysta tysięcy złotych. Dzisiaj nie wiadomo, bo zmieniła się relacja do dolara, a Canony 1200 f/5,6 robią się coraz bardziej egzotyczne. Sprzęt był zaprojektowany do poprzedniego mocowania Canon FD z lat 80-tych, ale z tym bagnetem nigdy nie był sprzedawany. Na igrzyska w Los Angeles w 1984 roku Canon, celem szumu i promocji, dostarczył fotoreporterom do użytkowania pięć sztuk tego szkła, ale potem wszystkie wróciły do producenta, by zostać pod koniec lat 80-tych przerobione na autofokus i mocowanie EF. Nieznana jest ilość wyprodukowanych w sumie egzemplarzy, podejrzewa się, że zostało wypuszczone około 20 sztuk. Z wyjątkiem wspomnianych pięciu sztuk żaden obiektyw nie wszedł do produkcji przed tym, zanim za niego nie zapłacił klient. Było to zrozumiałe, bo do jego stworzenia potrzeba było dwóch ogromnych soczewek z fluorytu, powstających metodą hodowania kryształów (nie licząc jedenastu pozostałych ze zwykłego szkła). Wytworzenie soczewki fluorytowej trwało minimum 18 miesięcy.





Nie jest to obiektyw bez wad. Pierwsza to rozmiar, przekraczający 83 centymetry i waga 16,5 kilograma. No ale, jak się ma kasę na ten obiektyw, to i na tragarza wystarczy. Druga "wada" to brak stabilizacji ostrości, ale ten obiektyw powstał przed jego wprowadzeniem na rynek. W zestawie sprzedawano Canona po prostu wraz z dedykowanym statywem w odpowiedniej walizce. 
Minimalna odległość ostrzenia to - tadam! - 14 metrów.
Za to sprzęt jest kompatybilny z konwerterem x 1,4 i x 2, po założeniu tego ostatniego otrzymujemy 2400 mm ze światłem f/11. Nie każdy apatat będzie zdolny do wyostrzenia przy takiej ciemnicy, ale jak już wyostrzy, to można zobaczyć przez niego sznurówkę, którą zgubił Neil Armstrong na księżycu.


Zdjęcie porównawcze - Londyn obiektywem 50mm. Fot https://www.mpb.com/en-uk/

Zdjęcie porównawcze - Londyn obiektywem 1200mm, z tego samego miejsca. Fot https://www.mpb.com/en-uk/ - ten sklep z używanym sprzętem sprzedawał Canona 1200mm w 2014 roku.

Legendy głoszą, że obiektyw ten powstał by umożliwić zrobienie zbliżenia twarzy japońskich zawodników baseballa, stojących na bazie na największym azjatyckim stadionie Koishen w Nishinomiya (118 metrów boiska, 80 tysięcy widzów, zbudowany w 1924 r).
Trzeba powiedzieć, że to dość egzotyczny obiektyw, jak na masowego producenta znanego z drukarek i faksów. Mówi się, że kilka egzemplarzy zostało zamówione przez służby specjalne paru krajów.
My name is Bond. James Bond.

Rozważałbym:
Sigmę 1000 f/8, którą Fotodinoza testowała - TUTAJ. Ciemniejszy, ale znacznie bardziej dostępny obiektyw ekstremalny. Dużo wad, ale za to cena używki zaledwie 3500,-


10. Canon 600 f/4 L IS USM III 48.800,- zł 
 







No, jak tanio od razu się zrobiło! Cena spadła dziesięciokrotnie w porównaniu z numerem 10+. A i tak jest to jeden z dwóch najdłuższych dzisiaj oferowanych przez Canona obiektywów, a przy tym w swoich parametrach nie ma żadnej konkurencji. żadna Sigma, Tokina czy Tamron nie produkują podobnie jasnych stabilizowanych stałooogniskowców, wielkości czteroletniego dziecka (po założeniu osłony). Nie ma też żadnych zoomów o tym zasięgu, które zachowują jasność f/4. Zatem w swej klasie - jedyny i najlepszy przedstawiciel dla aparatów Canon EOS. Ale nie tylko najlepszy, bo jedyny. Szkło cechuje całkowity brak dystorsji geometrycznych, praktycznie żadne aberracje chromatyczne, rewelacyjna ostrość i kontrast. Ma stabilizację obrazu zbliżającą się skutecznością do pięciu działek przesłony. Da się z tego obiektywu, ważącego 3,920 kg robić nieporuszone zdjęcia z ręki z czasem 1/25 - 1/15 sekundy! Rzecz wręcz niewiarygodna, ale potwierdzona.
Do tego w najnowszych wersjach tego garłacza wprowadzono dodatkowy tryb stabilizacji - włącza się dopiero po dociśnięciu spustu do końca i nie powoduje "pływania obrazu w wizjerze" kiedy ostrzymy na cel, znanego z tańszych obiektywów. Działa równie skutecznie. Stabilizacja wyczuwa również automatycznie, kiedy zamocujemy naszą lufę na statywie.
Ostrzenie manualne także wyposażono w dwa tryby - z przełożeniem szybkim i wolnym. Co kto lubi. Ja lubię.
Narzędzie idealne do strzelania dzikich i baaardzo dzikich zwierząt, z odległości gwarantującej przeżycie. Na oko połowa ze zdjęć konkursu "Wildlife Photographer of the Year" jest strzelana tym obiektywem. Większość strzelających Formułę 1 także go używa.


Canon 600 f/4 L IS USM. Fot. materiały producenta.


poniedziałek, 5 listopada 2018

Obscurnie. Magia solarygrafii. 170 zdjęć na raz. (Wywiad)


Fot. Obscurnie. Warsaw spire.


Na jakim najdłuższym czasie można zrobić zdjęcie?
Aparat jakim dysponuję, jak większość lustrzanek, ma możliwość strzelenia zdjęcia w trybie "B", czyli robi zdjęcie tak długo, jak długo naciskamy spust migawki palcem (lub zdalnie). A czy ktoś jest chętny na naciskanie spustu migawki przez DWANAŚCIE MIESIĘCY? Na szczęście są inne sposoby na taką sztukę.

Jak wiemy Facebook ma dużo wad. Ale jak się przyjrzeć, to ma też trochę zalet. Pewnego dnia zobaczyłem na fejsiku zdjęcia użytkownika Obscurnie -
LINK i to dało mi do myślenia. Damian Kępiński je robi. Ale JAK robi?
Wkłada papier fotograficzny do camera obscura w postaci puszki po herbatnikach, po kawie, albo kawałka rury kanalizacyjnej z wykonaną dziurką. Montuje je na kilka miesięcy. To tak mnie zainteresowało, że postanowiłem podrążyć temat i autora. Oto wynik wiercenia dziury w brzuchu Damiana Kępińskiego z Obscurnie:

Fabrykant: Masz Pan cierpliwość! Ile trzeba czekać, zanim takie solarne zdjęcie się zrobi? Jakie są minimalne i maksymalne wymagania czasowe? Czy im dłużej tym lepiej?
Damian Kępiński - Obscurnie: Minimalny czas to tak naprawdę jeden dzień, ale wtedy na negatywie zarejestruje nam się jedynie ślad Słońca i kontury obiektów które znalazły się w kadrze. Według mnie sensownym minimum są 3 miesiące, a optymalny czas, po którym zdjęcie powinno wyglądać bardzo dobrze to pół roku. Mówię "powinno", bo warunek jest taki, że zdjęcie nie zostanie w międzyczasie przez kogoś zerwane, zniszczone przez wilgoć lub inne nie do końca przewidywalne czynniki. Maksymalna granica czasu w zasadzie nie istnieje, bo można naświetlać zdjęcia nawet latami. Według mnie jednak tak długie ekspozycje trochę mijają się z celem, bo po jakimś czasie papier może stracić swoją czułość i przestać reagować. Inna sprawa, że na wieloletnim zdjęciu nie zauważymy wyraźnie więcej szczegółów, niż na zdjęciu rocznym czy nawet półrocznym. Spośród zdjęć które już zrealizowałem rekordowym jest zdjęcie remontu na Jasnej Górze - naświetlane prawie dwa lata. Widać na nim jednocześnie "duchy" armat, które usunięte zostały z tego miejsca po kilku miesiącach od rozpoczęcia przeze mnie ekspozycji, ale jednocześnie drewnianą konstrukcję, którą zbudowano długo PO usunięciu armat. Z tego powodu wszystkie te obiekty zapisały się jako przezroczyste - oczywiście w przeciwieństwie do budynku sanktuarium, który ze względu na ciągłą obecność w kadrze wyszedł bardzo wyraziście. Mam również kilka kamer zamontowanych w pobliżu zapory solińskiej, które wiszą tam od prawie 3 lat, bo jak do tej pory nie jest mi po drodze po nie jechać i przynajmniej do najbliższego lata licznik ich czasu będzie ciągle tykał, bo tylko wtedy możliwe jest wejście tam, gdzie wiszą.


Fot. Obscurnie. Park Helenowski. Widać jak rosną liście na drzewach.


Fot. Obscurnie. Kościół św. Teresy w Łodzi. Ciemniejszy ślad w prawym rogu to samochody zatrzymujące się na światłach.


poniedziałek, 29 października 2018

W Sorencie (vol 2). Podglądanie przodka.



Umrzeć z wrażeń estetycznych niewątpliwie można pod Neapolem, co opisałem w poprzednim felietonie – LINK. Na szczęście w pobliżu półwyspu Sorrento można oglądać też życie przodków, bo inaczej człowiek by nie wytrzymał takiego natężenia pięknych widoków. Jakieś granice muszą być.
Pojechaliśmy pod wulkan obejrzeć przodka. Od tyłka.

O roku ów! Siedemdziesiąty dziewiąty!
Wtedy to, piętnastego lutego nastąpił wybuch gazu w rotundzie PKO w Warszawie... A nie! Wróć! To było tysiąc lat później!
Tysiąc lat wcześniej 24 sierpnia Wezuwiusz, milczący od trzydziestu wieków i uznawany przez starożytnych za zwyczajną górę nagle eksplodował. Były co prawda liczne symptomy o kilka dni wcześniejsze - wstrząsy tektoniczne, znane od dawna pod Neapolis, ale tym razem znacznie mocniejsze. Wyschły też wszystkie okoliczne źródła. Nad wulkanem wzniosła się trzydziestokilometrowa kolumna eksplodujących pyłów, sięgająca stratosfery, na górze rozczapierzająca się w grzyb, niczym od bomby nuklearnej. Piliniusz Młodszy, który obserwował to zjawisko z odległości kilkunastu kilometrów, opisał że słup dymu przypominał drzewo piniowe. Potem od szczytu wulkanu, a także z góry, z nieba zaczął padać na ziemię rozżarzony popiół i kamienie wulkaniczne, nawalając we wszystko co było w pobliżu, a dymy które zasnuły niebo sprawiły że nie było ciemno jak w nocy, tylko tak ciemno, jak w zamkniętym, nieoświetlonym niczym pomieszczeniu. Ludzie z miast pod wulkanem zaczęli w panice uciekać tuż po eksplozji, ale ciemności i straszliwe gorąco uniemożliwiły większości te zamiary. Kiedy później z góry nadeszły spływające fale piroklastyczne, niosące gorące gazy zmieszane z pyłem, z prędkością 160 kilometrów na godzinę los wszystkich pozostających pod Wezuwiuszem ludzi był już w jednej chwili przesądzony. Warstwa pyłów i lawy pokryła kilkunastometrową warstwą trzy miasta - Pompeje, Stabię i Herkulanum. Zniknęły jak sen jaki złoty.
Po kilkuset latach tereny zabudowano ponownie. Najmniej Pompeje, bo tam pylisty grunt był bardzo niestabilny. Jednak Herkulanum zalał potok lawy, zmieszany z błotem, na który następnie spadł gorący deszcz kondensacyjny, tworząc gigantyczną, trwałą skalistą skorupę.
O pogrzebanych miastach i historii wybuchu wulkanu zapomniano na szesnaście wieków na dobre.
Pod koniec XVI wieku podczas kopania kanału odwadniającego natrafiono na ruiny i stwierdzono po raz pierwszy od starożytności istnienie zasypanego miasta Pompei. Musiały minąć jeszcze dwa stulecia zanim król Neapolu rozpoczął prace wykopaliskowe, a dopiero w latach 60-tych XX wieku odsłonięto całość miasta.
Pompeje są najbardziej znane, wręcz słynne na świat cały, co ciekawe dzisiaj znacznie bardziej słynne niż w latach swojej świetności. Kiedyś były tylko jednym z niezbyt dużych rzymskich miast, dzisiaj odwiedza je co roku 3,5 miliona turystów! Pomyślcie - co to za liczba!






Tymczasem Herkulanum pozostaje w cieniu. Ponieważ musieliśmy wybierać - postanowiliśmy dać mu szansę. Jest mniej spektakularne, ale bardziej klimatyczne. O Herkulanum nic nie wiedziano aż do roku 1709. Wtedy to, kopiąc studnię natrafiono najpierw na posadzkę amfiteatru, a kiedy tereny wokół nabył książę d'Elbeuf zdołał wyciągnąć tunelem spod ziemi kilka pięknych rzymskich posągów. Szerzej zakrojone badania zostały rozpoczęte w 1738 roku na rozkaz Karola III, ówczesnego Króla Obojga Sycylii. Odkrycia w Herkulanum nie były takimi sobie odkryciami. Przedmioty i zdobienia z wykopalisk, którymi interesowano się wielce w świecie naukowym i artystycznym, miały wpływ na europejski neoklasycyzm i zostały wzorami dla wielu rzemieślników i architektów tego czasu. Prace przerwano, po odkryciu pobliskich Pompei, które okazały się dużo łatwiejsze do odkopania. Dopiero w 1828 roku wykupiono ziemię nad Herkulanum i wznowiono eksplorację. Trwa ona do dzisiaj. I nigdy się nie skończy.
Otóż na Herkulanum stoją dziś przedmieścia Neapolu - Ercolano i Portici, z kilkupiętrowymi kamienicami, ulicami, ruchem miejskim i trolejbusami na dodatek. Od wielu lat mówi się o potrzebie wykupienia kolejnych budynków, żeby rozebrać je i przebić się do kolejnych warstw rzymskiego miasta. Ale te głosy nigdy nie są wystarczająco silne. Mówi się, że camorra ma w posiadaniu dużą część kamienic i blokuje wszelkie działania archeologów. Zatem jedyna możliwość to kopanie tuneli pod budynkami. Tak się odbywa dzisiaj eksploracja Herkulanum.

poniedziałek, 22 października 2018

Skarb kibica fotografii. "1001 fotografii, które musisz zobaczyć" red. Paul Lowe






Wpadła mi w ręce książka, którą sam bym chętnie napisał. Gdybym tylko jakąś napisał. Musiałbym tylko trochę więcej wiedzieć i więcej fotografii obejrzeć. No i mieć nieskończone pokłady czasu. Ale na szczęście książka już jest, zatem czuję się zwolniony z tych obowiązków i teraz mogę spokojnie leżeć na kanapie i czytać. Co za ulga.
Czy to łatwo wybrać 1001 istotnych fotografii ze zbioru wszystkich istniejących? Dla uświadomienia książka donosi w przedmowie, że w samym 2017 roku szacunkowo powstało ich 1,3 biliona, a co dwie minuty powstaje dziś więcej zdjęć niż w całym XIX wieku. Niewątpliwie niełatwo. Ciężka sprawa. Jakie kryterium przyjąć? Estetyczne? A czy pierwsza fotografia pana Niepce’a - LINK była estetyczna? No, nie do końca. Raczej nikt nie jest gotów wieszać ją sobie w dużym formacie na ścianie nad kanapą. Mimo tego trudno nie zamieścić jej w książce o tysiącu i jednej najważniejszych fotografii.
Autorzy książki zdecydowali się, jak najsłuszniej, na kryteria kulturowe i historyczne. Powstała księga, która najlepiej z dotąd przeze mnie czytanych obrazuje całą historię fotografii, jej ewolucję, wpływ na świat, na rzeczywistość zarówno zwykłych zjadaczy chleba, jak i na kierunek w którym szły całe państwa. Bo fotografia miała taką siłę, a nawet ma do tej pory, jeśli tylko przypomnimy sobie zdjęcie Nick’a Ut, które przyczyniło się do zakończenia wojny w Wietnamie, albo zdjęcie zakładnika z Guantanamo zrobione przez Jeana Marca Bouju, które wzmogło dyskusję na temat traktowania islamskich terrorystów w USA. W książce znajdziemy też wielką ilość starszych dowodów na siłę fotografii - choćby zdjęcie blizn od bata na plecach niewolnika, dzieło panów McPhersona i Oliviera. Ważny głos w sprawie zniesienia niewolnictwa.



Te istotne fotografie można w „1001 fotografii” zobaczyć. Ale można tam zobaczyć tak naprawdę niemal wszystko. Jest ta książka, przy okazji także wielkim zapisem historii naszej kultury, zaczynając od XIX wieku, a kończąc na dzisiejszym „teraz”. Jest tam wielka ilość pięknych, świetnie zrobionych fotografii, ale też tych, które walor dokumentacyjny mają na pierwszym planie. No ale jak tu nie zamieścić ich w zestawie, skoro widnieją na nich Elvis Presley, mierzony lekarską wagą podczas rekrutacji do wojska, Buzz Aldrin spacerujący w podskokach po księżycu, Henri de Toulouse Lautrec malujący "Taniec z Moulin Rouge", albo Ronald Regan właśnie postrzeliwany u drzwi limuzyny. Siłą rzeczy oglądamy kadr za kadrem skomplikowaną historię XX i XXI wieku.


Demoniczne spojrzenie Goebbelsa na Alfreda Eisenstaedta. I na nas.

poniedziałek, 15 października 2018

W Sorencie (vol. 1)




-Co tam słychać u mamy?
- W Toroncie jest.
            "Vinci" Juliusz Machulski

Samolot nadleciał znad morza i przechylił się łagodnie na skrzydło. W okienkach pokazał się Neapol. Wytężyliśmy wzrok. A było na co wytężać! Nigdy jeszcze nie lądowałem w tak idealnych warunkach pogody. W krystalicznie czystym powietrzu wyraźnie rysowały się łańcuchy Apeninów, odległych o pięćdziesiąt kilometrów. I miasto, widoczne z góry niczym na Google Street View, z każdym detalem i szczegółem. Lecieliśmy wzdłuż wybrzeża przez dobre dziesięć minut, nie sądzę by wolniej niż 300 km/h, a za oknami przesuwało się nie kończące się miasto. Urbanizacja tego kawałka świata jest wprost niesamowita. To jest gigantycznie rozwleczony na wzgórzach i wzgórkach moloch. Potem obniżyliśmy się bardziej i oczom naszym ukazały się liczne kratery. Jak na filmie "Marsjanin" można było zobaczyć liczne przejawy życia na dnie tych kraterów - całe osiedla blokowe leżące w kalderach wygasłych wulkanów, parki, stadiony i jeziorka. Potem obniżyliśmy się jeszcze bardziej. I jeszcze bardziej. I w pewnej chwili można było zaglądać w okna budynków i wypatrywać co też ci Neapolitańczycy jedzą na obiad (zwłaszcza prześliczna Neapolitańczykowianeczka), oraz zerkać w górę na kościółki na wzgórzach POD którymi przelatywał samolot. Lotnisko w Neapolu jest stare, a ze względu na ukształtowanie terenu - jedyne, w związku z czym miasto zdążyło je obrosnąć z wszystkich stron. Jednym słowem ląduje się na Marszałkowskiej Neapolu. Jeszcze przez chwilę mignął z góry po prawej port i Castel del Uovo, a potem podwozie łomotnęło o stałą włoską ziemię.
Znów wcale nie zamierzaliśmy zwiedzać Neapolu. Chcieliśmy go ominąć sprytnie, żeby spędzić czas na sielskiej prowincji, a nie w porażającym rozmiarem mieście, znanym z zabytków, syfu, gilu i kamieni kupy, oraz camorry i strajków śmieciarzy.
No i nie dało się. No i zapomniałem z wrażenia skasować w nawigacji opcji "omijaj drogi płatne".
Z poprzedniej wizyty wiedzieliśmy już, że wszystkie normalne szybkie drogi w mieście są płatne. Co nam zatem zostało?

"Mamma Mia! Pan Bóg skierował mnie drogą jednokierunkową pod prąd!"
                  Roberto Begninni w filmie "Noc na ziemi"




Mrok i gęstość pochłonęły nas niczym magma z Wezuwiusza. I gorączka. Gorączka miejskiej nocy. Wszystko tam jest takie intensywne i gęste, obszargane osiemnastowieczne kamienice na przedmieściach, gęsty włoski ruch, który albo się uwielbia (to mój przypadek), albo nienawidzi. Piesi, auta, skutery, autobusy mijające się na żyletki w płynnym, niezależnym zupełnie od przepisów drogowych ruchu, niezależnie od pierwszeństwa, zakazów i istnienia migaczy. Płynny ruch, każdy się zmieści, każdy wymusi pierwszeństwo i każdy zostanie wpuszczony. Wszystko w nieustannym kołowrocie, Wielkiej Kołomyi Elementarnej. W czeluściach zniszczonego miasta i cieple październikowej nocy. 
Te bruki! Ach, jak mi się przypomniał Lwów! Zjechane niczym bura suka, złachane, dziurawe bruki sprzed stu, czy iluś tam lat, kilometry bruków, wygniecione milionem kół. Ciasno. Ulica z niewiadomych historycznych przyczyn raz zwęża się, raz poszerza, kamienice ściskają ją w talii, potem odpuszczają na chwilę. Skutery z dzikim bzyczeniem wyprzedzają wszystko z każdej strony, muskają lusterkami, uchodzą z życiem przed autobusami. Wytęż wzrok i znajdź w nocnym Neapolu drogowskazy kierujące na właściwą drogę. Myślisz że to proste? Że najszersze ulice wyprowadzą cię z miasta? Skądże, stają się nagle w przeciwnym kierunku jednokierunkowe, a strzałka "Senso unico" wskazuje że masz wspiąć się w górę jakimś zaułkiem szerokości jednego samochodu, albo na łeb na szyję zjechać ślimacznicą, szorując lusterkami o mury podupadłych kamienic. Dzikie. Piękne. Inne.
Nie wolno mieć w Neapolu dużego samochodu. I nikt nie ma.


Dwa kabriolety.

Po drodze zachodzimy do sklepiku na rogu, zatrzymując się, tak jak wszyscy w niedozwolonym miejscu. Wnętrze nie różni się ani trochę od zewnętrza. Ciasne regały i mały tłumek o dziewiątej wieczorem wymija się z trudem wąskimi korytarzami pomiędzy stosami kartonów mleka Parmalat ("napis Parmalat na kieszeniu - yeah") a pudełkami z makaronem. I szybka konstatacja - ci Włosi nie przestają gadać ani na chwilę! W tym sklepiku jest po prostu cały czas głośno! Śmiechy, okrzyki, nawoływania. Podobno Polacy to Włosi północy. Wejdźcie sobie do Biedry o dowolnej porze, a usłyszycie tylko ciche szelesty świeżaków i pikanie kas. Wszyscy milczą jak grób, rozmyślając pewnie o "Klerze" Smarzowskiego.

wtorek, 9 października 2018

Mistrz empatii. "Życie przed sobą" Romain Gary


Na SNG Kultura moja recenzja książki:

Dzięki Bogu za tłumaczy! Oni z pewnością czasem dają tyłów, ale jednak w większości przypadków biorą nas za rączkę i wprowadzają w literaturę jak w masełko. Przekształcają francuski w polski, a Francuza w Polaka. Zrozumiałego i wyrazistego odpowiednio. I tak jest też z tłumaczami "Życia przed sobą" Romaina Gary'ego - Krystyną i Krzysztofem Pruskimi. Uchwycić jej język i tonację, spolszczyć odpowiednio musiało być bardzo trudno. Musieli się namęczyć, ale efekt wibruje i iskrzy. Bo to świetna książka. Piękna i wyrazista. Opowiada Momo, chłopak z najniższych nizin. Jest dzieckiem, ale jakim dzieckiem! Najbystrzejszym obserwatorem świata, naiwnym filozofem, dziesięciolatkiem, który zna życie na wskroś, pozbył się złudzeń i opowiada jak jest. A nie jest najlepiej.

Momo to dziecko prostytutki, wychowywane w nielegalnym sierocińcu. Prowadzony jest on przez madamme Rozę, także byłą kobietę lekkich obyczajów, żyjącą z wcześniejszym bagażem wojennych doświadczeń z Auschwitz. Momo w swym wywodzie nie do końca rozumie ten bagaż, ale to zupełnie nie szkodzi, bo on doskonale wyczuwa czym jest dla pani Rozy przeszłość. Momo to mistrz empatii.
Wie jak myślą sąsiedzi z pobliża i o czym marzą zakazane gęby z jego marnej dzielnicy, wyczuwa wszystkie obawy doktora Katza. Relacjonuje rozbiegane myśli swojego mentora Muzułmanina pana Hamila. Momo nie ma złudzeń, nie ma może pełnej wiedzy, ale ma doskonałe wyczucie - jak myślą ludzie i jak działają.

Tłumacze musieli oddać ten ciekawy język - dziecięcy i wtrącający śmieszne błędy, ale przenikliwy i weredyczny, nie cofający się przed opisaniem i ocenieniem czegokolwiek, traktujący wszystko z pogodnym, ironicznym stoicyzmem. Śmieszne i wspaniałe jednocześnie.

Ona miała system coraz bardziej nerwowy.

Tyle wiedziałem, że na pewno miałem ojca i matkę, bo pod tym względem natura jest nieubłagana.

Miałem pietra, ale dobrze się bać, wiedząc dlaczego, bo zwykle mam dzikiego cykora bez żadnego powodu, zupełnie odruchowo.

Zasnęliśmy snem sprawiedliwego. Dużo się zastanawiałem i teraz myślę, że pan Hamil nie ma racji, kiedy tak mówi. Uważam, że właśnie niesprawiedliwi najlepiej sypiają, oni olewają wszystko, a tymczasem sprawiedliwi nie mogą zmrużyć oka, ponieważ wszystkim się przejmują. Inaczej nie byliby sprawiedliwi.

Czytaj całość na SNG Kultura - LINK