wyświetlenia:

piątek, 25 października 2019

Top 15 najważniejszych aparatów w historii fotografii cyfrowej (część 1)

Wiecie ile lat ma już fotografia cyfrowa? Nie domyślicie się! 
Nie wiadomo ile. 
Ale z pewnością nie mniej niż 44 lata. A raczej więcej. O kłopotach z ustaleniem palmy pierwszeństwa w dziedzinie fotografii możecie poczytać na Fotodinozie - TUTAJ. Była to technika mająca wielu ojców i wiele matek, a z tych ojców i matek narodziło się wiele dzieci. Nie wszystkie są uznane za pochodzące z prawego łoża i nie wszystkie były udane. Niektóre wcale nie istniały, ale nie przeszkadzało im to być kamieniami milowymi cyfrowej fotografii. Takie to paradoksy, proszę Państwa!
Nie ma też światowej zgody co do tego, jakie były najważniejsze aparaty na tej drodze. Nie ma jasności.

Bo nie mam jasności w temacie Marioli
Nie mam jasności - i dość mnie to boli..
Jak ona mówi - Te, nie rób mi wioski!
To daje dowód ironii, czy troski?
(...)
Wyczuj ten klimat, bo z tobą wymięknę!
I niech to dojdzie do ciebie powoli:
Że życie właśnie dlatego jest piękne,
Że nie ma jasności w temacie Marioli!

             Wojciech Młynarski

Nie ma jasności, ale są przebłyski w temacie aparatów cyfrowych. Można sobie wybrać po prostu, subiektywnie, własny wybór kamieni milowych, co do których ma się własne, subiektywne przekonanie, że były najistotniejsze. A przynajmniej najbardziej obrazowe.
Dość istotne w tym wszystkim jest określenie, co to jest aparat cyfrowy. Bo zanim były dzisiejsze aparaty cyfrowe, była przecież i telewizja i wideo i zdjęcia elektroniczne i skanowanie telewizji. Za sprawą wiernego czytelnika Benny'ego uznałem, że aparat cyfrowy to urządzenie produkujące pliki, które mogą być odczytane przez komputer. Przy każdym aparacie zaznaczam zatem, czy takowe produkował.
Dość tych wstępów! Oto mój worek kamieni milowych. 
15 najważniejszych aparatów cyfrowych w historii fotografii:




1. Łuna 3, Krasnogorskij Mechaniczeskij Zawod. 1959 rok.
Wczesna fotografia cyfrowa wzięła, tak naprawdę, bardzo dużo z telewizji. Nawet więcej z telewizji, niż z fotografii analogowej na film. A i z techniki skanowania wzięła dużo. Nie obyłoby się bez różnych pomysłów na skanery, które to pomysły sięgają jeszcze czasów międzywojennych. Łuna 3 dość spektakularnie skorzystała z powyższych wynalazków.
Łuna 3 to nie jest nazwa aparatu. To radziecka sonda kosmiczna wysłana w październiku 1959 roku na okrążenie Księżyca. Na pokładzie znajdował się specjalny, ale klasyczny aparat na film 35mm, z podwójnym obiektywem, a raczej z dwoma przemiennymi - 200mm f/5,6 i 500mm f/9,5. Z tego pierwszego dało się uzyskać z Łuny-3 zdjęcia całej tarczy Księżyca, a z drugiego - zbliżenia fragmentów.




 Sonda musiała być stabilizowana silnikami, żeby zatrzymać swój ruch wirowy i móc skierować obiektywy w stronę satelity Ziemi. Aparat strzelił automatycznie 29 klatek, następnie film został przewinięty do automatycznego wywołania, utrwalenia i osuszenia. Był to zapewne pierwszy fotolab, który opuścił planetę Ziemia. Następnie negatyw został naświetlony lampami katodowymi na fotopowielaczu lampowym, który zamienił jasne i ciemne partie zdjęcia na impulsy elektryczne. Te zostały wysłane radiowo na Ziemię, jako sygnał telewizji wąskopasmowej. Aparaturę skonstruował producent aparatów Zenit i Zorka 5 (z której, jak wiadomo, strzeliłem kilka zdjęć) zakłady KMZ z Krasnogorska.





Aparatura odbiorcza do sygnałów z sondy.

 Bez wynalazku telewizji wąskopasmowej, dokonanego w USA dwa lata wcześniej Łuna-3 niewiele by zdziałała. A najlepsze jest to, że użyty w Łunie-3 film był amerykański! Pochodził - ta dam!- z przechwyconych w Sowieckiej Rosjii balonów szpiegowskich USA. Był odporny na temepraturę i promieniowanie. 
Sonda Łuna-3 spaliła się w atmosferze ziemskiej. Ale zanim się spaliła, przekazała na Ziemię 12 lub 17 zdjęć (różne źródła różnie podają) z ciemnej strony Księżyca. Dzięki temu ludzkość zobaczyła ową ciemną stronę po raz pierwszy w swej historii.

Czy był sprzedawany? - nie
Czy dawał pliki do odczytania na komputerze? - nie




2. Nieistniejący aparat cyfrowy Eugene F. Lally'ego. 1961 rok.
Pan Eugene Lally, to był gość, o którym nikt nie wie, a wszyscy używają jego wynalazków. W latach dziecięcych dostał aparat Kodak Brownie, który spowodował jego zainteresowanie fotografią i techniką. W wieku 14 lat (!!!) wynalazł on metodę korekty czerwonych oczu na zdjęciu, za pomocą błysków stroboskopowych. Mamy ten bajer aktualnie w każdym aparacie, a o tym kto go wynalazł - nie mamy pojęcia. To jednak było nic, wobec jego późniejszych pomysłów.

poniedziałek, 21 października 2019

Polecane blogi. 300.000 wyświetleń.oraz Grat Hazard.

Na zdjęciu: wielka feta z okazji 300 tysięcy wyświetleń, wszyscy się bawią, stroboskopy błyskają. Fotodinoza 2019. (film Revolog Volvox - LINK).

Kochani, miałem już napisać, że postanowiłem zostać hazardzistą, ale przecież hazard to nałóg, więc można powiedzieć, że to hazard zdecydował, że postanowiłem z nim zostać. Wszedłem jak w masło w hazard graciarski.
Bo tymczasem stuknęło trzysta tysięcy wyświetleń, za co Wam Szanownym bardzo dziękuję. Stuknęło, zatem, mówię sobie - trzeba sobie przyznać jakieś nagrody. Nagrodki takie. (Nagrodki - granit, marmur lastrico (autocytat)). Trzeba na coś wydać kasę, bo przez parę lat się na nic nie wydawało. Najlepiej na graty.

Zamienię Syrenę na inny samochód sportowy.

             (cytat z udawanego ogłoszenia)

Bo zemściło się na mnie postępowanie niezgodnie z pierwszym prawem kodeksu graciaraskiego, które brzmi "Co kupiłeś, to już nie sprzedawaj". Niebacznie, klika lat temu, sprzedałem mojego analogowego Canona 650 (za 19 złotych), po tym jak go kupiłem (za 18,50 złotych) i napisałem o nim wpis - LINK. Czynem tym wykluczyłem się z grona Kolekcjonerów Gratów i zostałem prymitywnym Handlarzem. I to za 0,50 srebrnika. (Kwoty te wymyślam ad hoc, ale były zbliżone). 
Postanowiłem zatem odkupić swój błąd i na kolanach udać się do mekki graciarzy, jaką jest Allegro, czołem o podłogę bić i prosić o wybaczenie.
Co z tego będzie, nie wiadomo. Celujemy w graty w cenach 9,90, 3,50, oraz trzeci, najdroższy za 33 złote, wszystkie systemu Canon EOS. Trzymajcie za mnie kciuki, to będą o nich wpisy. Jak możecie się domyślać będą to wpisy o aparatach śmieciowych. Niektórzy podobno nawet takie umowy o pracę mają. Może nawet jakieś porównanie śmieciowe będzie, jak się wygra. I o ile będą chciały w ogóle działać.

Tymczasem stuknęło 300 tysięcy wyświetleń. Jak się z tym czuję? Dzisiaj bardzo dobrze, jutro w ramach programu "od euforii do depresji" zapewne będę miał doła, że jak na sześć lat działalności - to dość niewiele. Uważam jednak, że to piękna okrągła liczba, w przeciwieństwie do Pana Kleksa, który za liczby okrągłe miał 0, 8 i dziewiątkę. 
Czytelnictwo blogów spada, wszyscy o tym mówią. Blogi są zapewne już passe, nie trędy i nieklikalnościowe. Niemniej, skoro ktoś jeszcze czyta, to mu chwała. Ja tymczasem będę pisał, bo mi to przyjemność sprawia (czasami).
Owe 300 tysięcy wyświetleń nie jest wynikiem godnym chwały, ale jak popatrzeć chłodnym okiem - konkurencja jest wręcz wspaniała. Gdybym nie musiał czytać tych wszystkich książek, które recenzuję od czasu do czasu dla SNG Kultury - LINK, to bym czytał cały internet i wszystkie  blogi, jakich jest zatrzęsienie. Ludzie piszą sprawnie, dobrze i na temat.
Na przykład o fotografii, to czytałbym u:

Foto - nieobiektywnego
http://foto-nieobiektywny.blogspot.com , który nadaje o najnowszych nowościach, testuje najróżniejsze nowe sprzęty, w czym mu idzie świetnie, boż to znany sprzed lat dziennikarz "Foto Kuriera" i "Foto" Paweł Baldwin, autor książki "Minolta Dynax system". Artykuły są rzczywiście opisane tekstem mokrym, nie suchym (zgodnie z nazwą bloga), a autor, z wieloletnim doświadczeniem w fotografii, zawsze wie o czym pisze.





Ostatnio odkryłem również blog drugiego autora "Foto Kuriera" Jarosława Brzezińskiego pt. Towarzystwo Nieustraszonych Soczewek
https://towarzystwonieustraszonychsoczewek.blogspot.com
Ostatnio mało aktualizowany, ale artykuły tam zamieszczone są wielce ciekawe i różnorodne, zwłaszcza, że nie dotyczą tylko najnowszych nowości, a są testami także paru kultowych i wiekowych sprzętów. Absolutnie powalający jest tam jednak zbiór wywiadów z najsłynniejszymi polskimi fotografami - m.in. Krzysztofem Gierałtowskim, Tadeuszem Rolke, Tomaszem Sikorą, Edwardem Hartwigiem. Wywiady pochodzą

piątek, 18 października 2019

Światło.



Na szczęście tanio latają. Dzięki temu człowiek może się rozwijać fotograficznie. Nabywać wiedzy. Nie jest to może jakaś wiedza tajemna, ale jest.
Po raz pierwszy w życiu, po raz drugi w tym samym lecie odwiedziło się Włochy. I odczuło się fotograficzną zmianę. Zmieniły się kolory i odcienie.
Niektórzy wstają o czwartej, żeby zdążyć na wschód słońca i złotą magiczną godzinę, niektórzy cytują znany cytat: Amator martwi się o sprzęt, profesjonalista o kasę, a mistrz martwi się o światło. Niektórzy wracają wielokrotnie w to samo miejsce, żeby złapać najlepszy układ oświetlenia. Rozumiem ich. Mają rację. Niemniej nigdy tak wyraźnie świat nie zwrócił mi uwagi na to, że położenie słońca na niebie tak zmienia kolory i natężenie.
Szosy zawiodły nas na półwysep Gargano, przedziwnego wieloryba wyciągniętego na brzeg płaskiej jak stół Apulii. Z monotonnych równin, sadów oliwkowych i salinowych jezior wyrasta nagle łańcuch niskich gór wyciągnięty w morze. Miejsce to jest mniej znane, niż turystyczna mekka wybrzeża Amalfi i Sorento, aczkolwiek Włosi wiedzą o nim doskonale i tutaj właśnie spędzają urlopy. Na szczęście ich plany urlopowe kończą się jak nożem uciął 1-go października, szosy pustoszeją, a sklepiki zamykają się po sezonie.
Gargano wyciągnięte w morze jest na wybrzeżu dość pustawe - niewiele pięknych miasteczek rozsiadło się na jego klifach, a wnętrze zajmuje kuriozum na włoską skalę - park narodowy Foresta Umbra, w którym ino lasy, bory i nieliczne kręte drogi, a poza tym nic. Włoch musi się tam czuć nieswojo. Dla Polaka jest to rzecz dość familiarna, zwłaszcza na Ścianie Wschodniej, albo na Kaszubach całkiem spotykana. W gęsto zaludnionym południu włoskiego buta stanowi niejaki wyjątek. Mroczne, pierwotne lasy, gęsto zarośnięte flankują od strony nielicznych miasteczek pastwiska domowej fauny.
Generalnie malowniczo na zabój.
Przybyliśmy, zobaczyliśmy, sfotografowaliśmy.

















piątek, 11 października 2019

Zakochałem się w Olive Edis.

W zimnym marcu 1919 roku Olive Edis na zlecenie Imperial War Museum w Londynie wsiadła do odkrytego Forda Model T, żeby spędzić ponad miesiąc we Francji i Belgii fotografując pozostałości niedawno odbytej wojny, jako pierwsza kobieta na stanowisku Official War Photographer. Zabrała ze sobą gargantuicznych rozmiarów własny skrzynkowy aparat i dostępne już wówczas w handlu suche płyty żelatynowe. Wraz z nią udała się w podróż lady Norman, szefowa Komitetu Pracy Kobiet w charakterze obserwatorki. Kierowcą był stary doświadczony szofer, pan Blow, wkrótce nazwany przez Olivię "tatusiem Blow", który pomagał paniom w wizytacji terenów, za które przez kilka ostatnich lat ginęły miliony ludzi z obu stron Wielkiej Wojny.


Panie z Voluntary Aid Detachement czyszczą silniki samochodów. 1919. Fot. Olive Edis.
W przeciwieństwie do aparatu zdobywcy Everestu George Leigh Mallory'ego (opisywanego już na Fotodinozie - TUTAJ) aparat Oliwii Edis istniej do dzisiaj i ma się dobrze. Nadal, po 125 latach od jego wyprodukowania i po stu latach od czasu gdy Edis fotografowała nim zrujnowaną Francję można nim strzelać doskonałej jakości zdjęcia (co udowodniło przechowujące go pieczołowicie Muzeum w Norfolk). Zanim fotografka wyruszyła w swą podróż dokumentacyjną zrobiła nim setki niesamowitych klimatycznie portretów, zdjęć o nastroju dzisiaj niespotykanym.
Przyznam, że im więcej czytam o Oliwii Edis, tym bardziej zakochuję się platonicznie w niej i w jej zdjęciach. Była wirtuozem wielkiego formatu. W przenośni i dosłownie.


Olive Edis - autoportret z 1919 roku, czasu w którym wyruszyła do Francji i Flandrii. Fotografka lubiła robić sobie zdjęcia.
Pochodziła z dobrze sytuowanej mieszczańskiej rodziny, była najstarszą z trzech córek londyńskiego lekarza. Od znajomej dostała swój pierwszy aparat - był on kiedyś własnością doktora Johna Murray'a, jednego z pierwszych dokumentalistów - fotografów w Indiach, teraz na nim trenowała umiejętności dwudziestopięcioletnia Olivia. Był to olbrzymi wielkoformatowiec, z drewnianą przednią i tylną ścianką połączoną mieszkiem, przeznaczony na szklane płyty. W ówczesnym czasie czułość materiałów wymagała ustawiania go na statywie i dużej ilości światła. Trzeba też powiedzieć, że z owym przetpotopowym sprzętem było mnóstwo roboty, opisał to kiedyś w artykule gościnnym na Fotodinozie Miłosz Gawroński - TUTAJ (opis działań wielkim formatem jest na samym początku artykułu). Oliwia nie zrażała się tym faktem, a umiejętności nabrane w szybkim czasie pozwoliły jej otworzyć profesjonalne studio w Sheringham na wybrzeżu w Norfolk. Zawiązała spółkę z młodszą siostrą - Katherine, która wraz z nią zgłębiała tajniki łapania światła na szklanych płytach, póki nie wyszła za mąż w 1907 roku. Od tamtej pory Olive Edis sama rozwijała swój biznes.
Pochodzenie z zamożnej rodziny i dobrej klasy społecznej ułatwiało obu siostrom sprawę - studio w Sherihngham zaprojektował im wuj, Robert William Edis, architekt brytyjskiego pawilonu na wystawę światową w Kolumbii. Studio miało, ówczesnym zwyczajem, szklany dach, żeby wykorzystywać maksymalnie dzienne światło, takież studia miał nie tylko sławny Nadar, fotograf - szpieg (LINK do wpisu o nim), ale także i łódzki portrecista z XIX wieku - Dominik Zoner (LINK do wpisu o pierwszych fotografach w mieście).
Oliwia była zdecydowana, odważna i wiedziała czego chce. Miała przy tym wspaniałe, empatyczne podejście do ludzi. W owych czasach, w których przygotowanie do zdjęć zajmowało długie chwile, a samo otwarcie migawki co najmniej kilka sekund, te umiejętności były bardzo istotne. Po fotografiach Edis widać na pierwszy rzut oka jej socjalne talenty. Na mało których zdjęciach z początku XX wieku modele wyglądają tak naturalnie i tak żywo. Te zdjęcia portretowe są wyjątkowe, nie tylko z racji niezwykłej plastyki obrazu - wielkoformatowy aparat daje niedościgle małą głębię ostrości i trudno uchwytny w opisie urok - ale także są wyjątkowe właśnie z racji psychologicznej wyrazistości modeli.


Rybak Lotion Tar-Bishop, fot. Olive Edis.

Rybak Gilbert Lether Rook. Fot. Olive Edis.

Rybak Buck Craske. Fot. Olive Edis.

Fot. Olive Edis.
Sheringham było miastem wypoczynkowym i portem rybackim. Oliwia fotografowała zatem śmietankę towarzyską na wakacjach, oraz... rybaków właśnie. Portrety i pejzaże okolic wydawała na widokówkach, które zdobyły wielką popularność.
Wcale się nie dziwię, wyglądają kusząco i dzisiaj.
W 1912 roku Edis zaczęła robić zdjęcia kolorowe, za sprawą wprowadzonych świeżo na rynek kolorowych autochromów, produkowanych przez braci Lumière i sprowadzanych z Francji. Była w tym jedną z pionierek. Autochromy były pracochłonne w naświetlaniu i wywoływaniu i nie dało się z nich robić z początku odbitek - były rodzajem przezrocza, potrzebującego podświetlenia. Oliwia skonstruowała i opatentowała własny diaskop do ich oglądania. Za swoje kolorowe zdjęcie - autoportret - dostała medal na wystawie Królewskiego Towarzystwa Fotograficznego w 1913-m, a rok później została członkinią tegoż Royal Society.


Fot. Olive Edis.
Aż się wierzyć nie chce - zdjęcia kolorowe sprzed I Wojny! Ale kolorową fotografię uprawiano na różne sposoby i w połowie XIX wieku, początkowo stosując barwne filtry i pracowicie nakładając na siebie kilka powstałych zdjęć, a także, najpowszechniej, po prostu podmalowując fotografię czarno-białą. Autochrom, wynalazek Louisa Ducos du Hauron'a, potem produkowany przez braci Lumière, był w stosunku do poprzednich metod stosunkowo prostym a sprytnym rozwiązaniem.