wyświetlenia:

piątek, 28 grudnia 2018

Pierwsza pięciolatka.




Pięć lat Fotodinozy.
Czy można być zadowolonym? W miarę można. Aczkolwiek odczuwam w swym nastawieniu wesołego pesymisty pewne przesilenie. Słaby progres, panie mecenasie. Fotodinoza jest zawsze taka sama, nie rozwija się, ani niespecjalnie pędzi. Raczej trwa. Nie zdobywa się nowych czytelników.
Może by się zdobywało, gdyby Facebook wyświetlał coś moim fanom, ale on nie wyświetla i żąda kasy na reklamowanie się. Niestety nie będę mu płacił. Sorry Facebooku, sorry fani.

niedziela, 23 grudnia 2018

wtorek, 18 grudnia 2018

Rollei -ex. Koniec.

Reinhold Heidecke i Viktor Hasselblad celują w siebie swoimi aparatami.


(pierwsza część historii Rollei jest TUTAJ)

Zastrzyki finansowe - ważna rzecz.
Opuściliśmy firmę Rollei niedługo po Drugiej Wojnie Światowej, kiedy plan Marshalla pozwolił się odrodzić nie tylko tej firmie, ale i całej zachodniej Europie. Amerykanie dopompowali 123 miliardy dzisiejszych dolarów pomiędzy 1948 a 1952 rokiem. Fuksem dla Europy Zachodniej Stalin olał pomoc amerykańską, licząc na zwiększenie swoich wpływów. Dzięki temu stał się konkurentem politycznym, ale nie gospodarczym. Zatem cała kasa poszła na Zachód, przyczyniając się do niespotykanej koniunktury w tym regionie, przez kolejne trzydzieści lat. Gospodarka niemiecka i jej zaawansowany przemysł szybko stanęły na nogi.

Niestety dla Rolleia i jego aparatów, po II Wojnie Światowej nie tylko w odbudowę Europy zainwestowały bogate Stany Zjednoczone. Po wschodniej stronie globu, po tym jak odpalono nad Hiroszimą i Nagasaki bombę nuklearną i rzucono Japonię na kolana, ten upadły kraj zdał się Amerykanom najdogodniejszym sojusznikiem w Azji. Zwłaszcza kiedy trzeba było prowadzić wojnę w Korei. Rozwój japońskiej gospodarki, pod wpływem amerykańskiego brata był po prostu niewiarygodny, była to huśtawka nie notowana w historii - pisało się już o niej tutaj LINK. Rozpoczynając od XIX wiecznego, zacofanego państwa feudalnego, do prawdziwego hegemona, władającego cała wschodnią półkulą w czasie II Wojny, przez państwo w 1945 roku zrównane z ziemią dokumentnie (40% zabudowy wszystkich japońskich miast leżało w gruzach, a Tokio w 50%) i okupowane przez największego wroga, aż z powrotem do kwitnącej, trzeciej najbogatszej gospodarki świata w ciągu następnych piętnastu lat! Coś niesamowitego.
W latach 50-tych Japonia pięła się wytrwale na szczyty, budowały się potęgi Nikona, Canona, Pentaxa i producentów optyki. Rolleiflex, ze swoją dwuobiektywową ideą był tak kuszący, że w samej Japonii skopiowało go ponad dwustu producentów (nie wspominając o kopiach europejskich, wśród których jest nasz polski aparat Start, zerżnięty z Rolleicorda).


Start. Fot. Rafał Korzeniowski, licencja CC.


Wszystkie te kopie zwykle ustępowały Rolleiflexowi jakością, ale do czasu. Na nieszczęście Rolleia w 1956 roku ukazał się model C firmy Mamiya. Był solidny nie do zarąbania. I w przeciwieństwie do Rolleiflexa, miał wymienne obiektywy - szerokokątny, standardowy i tele.


Mamiya serii C, fot. DANYvanvee, licencja CC.


Rolleiflex miał co prawda akcesoria dodatkowe, w postaci optycznych konwerterów tele, produkcji Zeissa, ale kto używał telekonwerterów, ten wie, że jakość obrazu spada po ich zastosowaniu nawet w dzisiejszych konstrukcjach, a co dopiero w optyce z lat 50-tych. Producent zalecał w instrukcji przymykanie przesłony o dwie działki, żeby zachować wysoką jakość obrazu (nie licząc ściemnienia optyki jaką dawał sam konwerter), czym wyraźnie dawał do zrozumienia klientom, że jest to jednak erzatz. Obiektywy w Rolleiflexie były niestety niewymienne.
Po wejściu na ring Japończyków Rollei stworzył prototypy podobne do Mamiyi C, a nawet dał je do testowania fotoreporterom, jednak Reinhold Heidecke i jego konstruktorzy nie wierzyli w głębi ducha w możliwość utrzymania wysokiej jakości zdjęć, przy zastosowaniu wymiennej optyki. Pomysł został, ku zdziwieniu specjalistów - zarzucony! Zamiast tego wprowadzono nowe modele Rolleiflexów ze stałymi szkłami, ale o innych ogniskowych.

Wydaje się, że firmie zabrakło zdrowego rozsądku Paula Franke, który intuicyjnie wyczuwał trendy. Fantazja twórcza Reinholda Heidecke była przez wspólnika odpowiednio kanalizowana i tonowana, a strategie biznesowe pozwalały żeglować Rollei'owi po ścieżce ciągłego rozkwitu. Dowodem na to jest nie tylko kryzys spowodowany odrzuceniem nowinek, których nie bała się konkurencja, ale i inwestycje firmy pod koniec lat 50-tych, kiedy to pod wodzą Heideckego wprowadzono nowy model aparatu, ze zautomatyzowaną przesłoną, wymagający olbrzymich nakładów w nowe obrabiarki i maszyny produkcyjne. Podczas gdy z pewnością można było liczyć na prosty sukces starego Rolleiflexa, implementując mu wymienne obiektywy.

Tymczasem nie tylko Japończycy podgryzali pozycję Rolleia. W Szwecji od powojnia zaczął konstruować aparaty znany Viktor Hasselblad. Pochłonięty był on ideą stworzenia popularnego aparatu średnioformatowego. Jego konstrukcje były, w przeciwieństwie do Rolleiflexa, lustrzankami jednoobiektywowymi. Fotograf obserwował scenę na matówce także patrząc z góry, jak w Rolleiu, jednak widział w wizjerze dokładnie ten sam obraz, który rejestrowała klisza po podniesieniu lustra, a nie tylko podobny, uzyskiwany z drugiego obiektywu, jak w niemieckim produkcie z Brunszwiku. Skomplikowanie  było oczywiście znacznie większe, mechanizm podnoszenia lustra i tak dalej, niemniej kierunek okazał się na tyle słuszny, że konstrukcję z pewnymi zmianami produkuje się do dzisiaj. W tworzeniu Hasselbladów brał udział znany automobilistom Sixten Sasson, autor nadwozi pierwszych Saabów. Z początku trapiły Hasselblady problemy jakościowe i kiepsko działające migawki. Ale do czasu. Znowu literka C zaciążyła na historii Rollei. W 1957 roku ukazał się Hasselblad 500C, z migawką zainstalowaną w obiektywach, dodajmy migawką tej samej firmy Compur, której używano w Rolleiflexie, a wymienne obiektywy produkował dla Szwedów ten sam niemiecki Zeiss.




Rollei przespał sprawę. Przespał ją podwójnie. W 1962 roku agencja NASA zwróciła się właśnie do Hasselblada, o przekazanie do testów specjalnie wyselekcjonowanych i skontrolowanych aparatów, żeby ocenić ich przydatność do misji kosmicznych. Odpowiedź Hasselblada była następująca: "Zapraszamy do naszego sklep firmowego na Piątej Alei w Nowym Jorku, proszę wybrać sobie coś z półki. Wszystkie nasze aparaty są drobiazgowo sprawdzane już w fabryce". Dla NASA przeważyły zalety wymiennych obiektywów i łatwo wymienne magazynki z filmami aparatów Hasselblad. (O aparatach zabieranych w kosmos poczytajcie ciekawy tekst Marcina Górko na Optycznych - TUTAJ).
 Kiedy model 500EL Hasselblada poleciał w kosmos, z jego legendą ciężko było się już mierzyć. Sprzedaż Rolleiflexów poleciała na pysk.

środa, 12 grudnia 2018

Rollei -ex. Początek

Bond. James Bond z aparatem. Jakim, koteczku?

Świat to ciągłe zawody. Kto kogo prześcignie. Być może już za chwilę Chiny prześcigną Stany, a z pewnością właśnie prześcigają Europę. Ostatnio Niemcy się zorientowali, że właśnie w chińskie ręce udziałowe trafił główny producent robotów przemysłowych Kuka. Chińczycy za dużą kasę wykupili Voith, wielką korporację produkującą części mechaniczne, przekładnie, elementy automatyki, turbiny hydroelektryczne, a przy okazji będącą posiadaczem Kuka. Jak wiadomo teraz liczy się zyskowność i w jej imię dokonuje się wszelkich krótkowzrocznych manewrów, mających zapewnić zwiększenie kasy dla akcjonariuszy. Voith zwiększył zyskowność, że ho ho, bo Chińczycy zapłacili jak za zboże. Dopiero po fakcie Niemcy zorientowali się, że europejski przemysł został właśnie złapany za gardło. Z robotów przemysłowych Kuka korzystają dosłownie wszyscy. Wymieńcie dowolnego producenta mechaniki, a będzie on miał na liniach produkcyjnych roboty Kuka. Może to być poważny problem dla europejskich fabryk (może, ale nie musi). Jedyne w czym Europa przoduje gospodarczo wobec reszty świata, to produkcja przemysłowa. Nadal samochody, pralki, turbiny i samoloty się bardzo ładnie sprzedają i zapewniają zysk.
Bo na przykład takie aparaty fotograficzne...
W aparatach fotograficznych Europa została pokonana w okolicach lat 80-tych. Leży na grzbiecie i majta nóżkami.

Zapakowałem do aparatu analogowego rolkę efektowego filmu Rolleia, co skłoniło mnie do prześledzenia dziejów firmy z Brunszwiku. Jest to historia nie tak może soczysta i żywa jak Leica- LINK, czy Bausch&Lomb (znacie Ray Bany? - LINK), ale obrazująca zmagania na arenie świata, o prymat gospodarczy. Rollei może być symbolem przejścia tego fotograficznego prymatu z Europy do Azji. Nasuwają się niestety różne, mało przyjemne analogie z dniem dzisiejszym. 


Nie wiem czy można się z tej historii czegoś nauczyć, bo, jak się okazuje, wszystko już wcześniej było, może tylko w trochę innej wersji. Epopeja Rolleia i jego aparatów tak rozrosła mi się pod klawiaturą, że postanowiłem podzielić ją na dwie części. To pozwoli snuć mi bezsensownie rozwlekłe dygresje na tematy na których się nie znam i nie krępować się przy tym zbytnio.




Skąd wzięła się zatem moja rolka filmu efektowego Rollei Redbird? Gdzie jej korzenie?
W Voightländerze. Dzisiaj udawanej, a niegdyś szacownej, a nawet bardzo szacownej firmie fotograficznej, najstarszej na świecie. Powstałej w 1763 roku, co wydaje się dość zaskakujące, w świetle faktu, że nawet fotografii wtedy nie było. O Voightländerze możecie sobie poczytać na Fotodinozie - TUTAJ. Przed Pierwszą Wojną światową miała się ona nieźle, produkowała w Brunszwiku różnego rodzaju aparaty wielkoformatowe na płyty szklane. A pracował w niej zdolny pracownik Reinhold Heidecke. 


Miał zostać okulistą, ale w wieku kilkunastu lat porzucił szkołę, Voigtländer & Sohn zatrudniło go jako mechanika. W 1912 roku pełnił w fabryce funkcję kierownika produkcji. W tym roku właśnie usiłował namówić swoich pracodawców na skonstruowanie wielkoformatowego aparatu na kliszę filmową, zamiast szklanych płyt. Ale spotkał się z dużym oporem. Dotychczasowe Voigtländery doskonale się sprzedawały, a właściciele fabryki nie wierzyli w możliwość uzyskania idealnie płaskiej powierzchni filmu w aparacie, którą przedstawiał Heidecke. Pomysłodawca postanowił otworzyć zatem własny biznes. Udał się do swojego banku po kredyt na działalność, ale tutaj także spotkał się z odmową. Ostrożność banku nie była do końca nieuzasadniona i całkiem realnie ocenili oni możliwości kredytobiorcy, sądząc po późniejszych losach firmy Heideckego. 

Na tym zakończyłaby się działalność firmy Rollei i nie czytalibyście o żadnych filmach efektowych w aparatach Fotodinozy, gdyby nie pani Wilhelmina Heidecke, która namówiła męża do znalezienia wspólnika i inwestora. Reinhold zaprosił do siebie swojego znajomego z pracy Paula Franke. Franke był przedsiębiorcą handlującym optyką, fotografem, a wcześniej pracował w Voigtländerze jako wolontariusz. Okazał się być właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. W lot zrozumiał intencje pomysłodawcy i natychmiast zgłosił akces do firmy. Panowie wynajęli pomieszczenia w pobliskim budynku, współdzielonym ze szkołą tańca. Szkoła tańca musiała się szybko wyprowadzić, bo Werkstatt für Feinmechanik und Optik, Franke & Heidecke rozwinął się błyskawicznie tak, że wykupił w ciągu dwóch lat cały budynek na własność. Budynek stoi do dziś, w przeciwieństwie do Rolleia.


Reklama z późnych lat 20-tych. Po lewej późniejsze dzieło wspólników, po prawej aparat stereo z trzema obiektywami.


środa, 5 grudnia 2018

Ranking książek przeczytanych VIII (wrzesień - listopad)




Z lekkim opóźnieniem wrzucamy książki. Może się komuś przydadzą na prezenty mikołajkowe i świąteczne.
Po co książki? Czy nie lepiej byłoby żyć w kulturze ustnego przekazu? Nie ścinać drzew na papier, nie tracić czasu na dyskusje nad każdym zdaniem, nie ślęczeć pod lampą do północy. Może lepiej. Ale co zrobić?


Skala sześciogwiazdkowa:
****** – Tusku, musisz!
***** – bardzo dobra, wysoka satysfakcja.
**** – dobra, warta przeczytania.
*** – może być, ale może też nie być.
** – słabo, jest słabo.

* – w ogóle nic ni ma.

"Mock. Pojedynek" Marek Krajewski **** i pół
Niezły kryminał, o bardzo ciekawym anturażu, może nawet ciekawszym niż fabuła. Krajewski dał w tym "wczesnym" Mocku obraz uczelni wrocławskiej, studenckich korporacji i zwyczajów, oraz zanikającej w końcówce XIX wieku tradycji pojedynków. To mi się podobało. Obraz młodzieńca, którego znamy z poprzednich książek jako faceta w średnim wieku, jego wyborów i tego co na niego wpłynęło także jest dobry. Niedobre są dwa czy trzy dialogi, zwłaszcza pod koniec książki, w które włożono skomplikowane wyjaśnienia wcześniejszych wydarzeń. Brzmią fałszywie, jak wykład na uczelni, a nie głos żywego bohatera. Niemniej warto. Zwłaszcza dla ciekawych didaskaliów, ciekawszych niż w poprzednich kryminałach Krajewskiego.





"Życie przed sobą" Emile Ajar / Romain Gary ******


Wspaniałe. Językowo, psychologicznie, atmosferą. Mały chłopak, syn prostytutki, wychowywany w nielegalnym przytułku opisuje swój świat i swoje problemy, do których podchodzi ze stoicyzmem i wrażliwością jednocześnie. Refleksje na temat przemijania, które nasuwa nieuchronne starzenie się wszystkich opiekunów chłopca, kąśliwe uwagi narodowościowo - religijne oraz zestaw najróżniejszych przedziwnych typów, które zamieszkują sąsiedztwo. Wszystko zanurzone w dziecięco - naiwnym, a przy tym do bólu szczerym i celnym widzeniu świata. Sporo humoru w typie Hrabala. Tusku musisz! Pełną recenzję tej książki napisałem TUTAJ.