wyświetlenia:

środa, 27 stycznia 2016

Spieszmy się strzelać filmy, tak szybko drożeją. Ale wcale nie odchodzą.




Fuji właśnie postanowiło przenieść fotografię analogową na wyższy poziom koneserstwa i oświadczyło o podniesieniu cen filmów 35mm.

Zatem trzeba zrobić tak: Kupić wagon filmów Fuji Superia 400 w trójpakach, bo wychodzi najtaniej: 0,3657 grosza za klatkę filmową, wstawić na bocznicę. A po pięciu latach sprzedać z wielkim zyskiem, bo w międzyczasie zdrożeją. Tak się robi interesy!

Filmy jednak nie znikają z rynku. Wcale a wcale.

Nie jestem w stanie zrobić tu jakiejś krynicy wiedzy na temat filmów fotograficznych, bo mało się na nich znam. Chyba urodziłem się za późno, albo za późno zainteresowałem się fotografią. Nigdy nie opanowałem w praktyce różnic pomiędzy Agfą APX100 a Kodakiem Tri-X, czy innym Ilfordem, może dlatego że czas wywoływania filmów w koreksach i robienia odbitek pod powiększalnikiem występował w czasach studenckich, gdzie liczyły się głównie trzy rzeczy: żeby było tanio, bardzo tanio lub ekstremalnie tanio- znaczy się robiło się co podleciało i aktualnie było w sklepie najtańsze (słabo zaopatrzonym sklepie, internetu wtedy się nie znało), znaczy się głównie Fotopan i czeska Foma.

Później jednak przeszło się, jak wszyscy drogę leniwca, korzystając z procesu C41, czyli procesu oddawania filmów do fotolabu i robienia tam odbitek. Proces ten, jak się o tym już pisało, wymyślił Kodak i chwała mu za to! Proces dla głąbów, nie wymagający wyjątkowego zaangażowania- ty strzelasz zdjęcie, my robimy resztę. I widział Pan, że to było dobre.

Fotografia analogowa porusza sentymenty. Inne niż fotografia na pikselkach i gigabajtach.

Jest fizyczna. Materialna.

Fotografia analogowa daje przyjemność obcowania z czymś rzeczywistym i dającym się dotknąć, zapakować z pietyzmem, schować do pudełeczka i wyciągać od czasu do czasu, żeby sobie pooglądać z ekscytującym dreszczykiem. Jest to rzecz spełniająca dużo, dużo wyraziściej kryteria kolekcjonerskie niż fotografia cyfrowa.

Gdzieś w podświadomości czai się nam wiedza, że chmurę bitów, jaką stanowi cyfrowe zdjęcie można łatwo skopiować, powielić, spiratować, rozsiać po internecie. A cenny negatyw czy odbitkę filmu może ukraść co najwyżej jedna osoba. Którą w razie czego można zastrzelić i po kłopocie.

W końcu kolekcjonerskie skłonności i podniety człowieka nie są w najmniejszym stopniu racjonalne. Kto racjonalny kupiłby sobie Breitlinga Bentley GMT już od 33.950,-zł jak może zawsze sprawdzać sobie godzinę na swoim telefonie komórkowym?

Kwestia przyjemności posiadania, kwestia podkreślania swojego statusu, kwestia zatem emocji.

Trochę analogii można mieć z książką. Kindle, czy inny czytnik jest pięć razy bardziej wygodny niż biblioteka książek, pełni przy tym niemal taką samą funkcjonalną rolę jak biblioteka, ale (jak dla mnie) dużo przyjemniej jest czytać prawdziwą książkę. Może to tylko przyzwyczajenie, a może to jakieś atawizmy, które każą traktować z sentymentem głównie rzeczy materialne. Ja tam kupię sobie czytnik tylko wtedy, jak znikną z rynku tradycyjne książki. Czyli nigdy.

(Przecież jest tych książek tyle- zajrzyjcie do antykwariatów. Nie mają szansy zniknąć.)

Niby wszystko tak samo, ale jakoś tak przyjemniej zasypiać sobie z książką, zwłaszcza że nic jej się nie stanie jak spadnie z łóżka na podłogę. Wiem, bo wiele razy próbowałem.

Fotografia na filmie symbolizuje też stare czasy. To pewien symbol ciągłości z klasyczną fotografią. Symbol trwania. Symbol tradycji. Nieodcinania się od przodków i od tego co robili.

A dla niektórych symbol starych dobrych czasów.

Cyfra nie dogania tego emocjami, choć, jak Kindle, jest pięć razy bardziej wygodna i nieabsorbująca.

Być może kiedyś dogoni, bo może zmieni się stosunek człowieka do własnej przeszłości, do historii. Ale wtedy to już żadna fotografia nie będzie miała wielkiego znaczenia.





Wydaje mi się, że te emocje są w fotografii filmowej najbardziej istotne. Znacznie bardziej niż jakiekolwiek przewagi techniczne cyfry nad klatką filmową i odwrotnie.

Swego czasu pożegnałem już milczącego sojusznika Kodaka Profoto 400BW i wtedy przyszło mi na myśl, że drożenie filmów analogowych ma jedną pozytywną stronę- człowiek się trzy razy zastanowi zanim strzeli na klatce filmowej jakiś banał. 

Jak się okazało zupełnie niezależnie wpadłem na ten sam koncept, na który kilka lat wcześniej wpadł Steve McCurry, znany z National Geografic, który poprosił Kodaka o ostatnią, jaka została wyprodukowana rolkę Kodachrome. Strzelał zdjęcia przez dwa lata na całym świecie, co zostało zarejestrowane na filmie dokumentalnym. Same zdjęcia Stev'a McCurry'ego z ostatniej rolki (świetne!) można obejrzeć tutaj: 
http://stevemccurry.com/galleries/last-roll-kodachrome
Okazuje się że jestem normalnie trzecim Stevem McCurry, (bo na pewno już ktoś jest drugim Stevem McCurry).
 
Jestem z siebie dumny. Normalnie prawie tak samo jak słynny mistrz fotografii strzelałem zdjęcia na ostatniej rolce, tylko on na ostatniej w ogóle, a ja na ostatniej z dna szafy, on Robertowi De Niro, a ja ściekowej rzece Sokołówce, on przez dwa lata, ja przez pół roku, nie na Placu Lenina, tylko na Placu Czerwonym, nie zegarki, tylko rowery i nie rozdają tylko kradną (cytat).

Teraz przejrzałem sobie z ciekawości ofertę filmów, jakie daje się kupić do starego analogowca, ponieważ od długiego czasu się tym tematem nie interesowałem.

I wiecie co? Wydaje mi się, że oferta filmów za bardzo się nie zmniejszyła. Oczywiście czołowi producenci wycofali z rynku parę bardzo znanych produktów- na przykład Kodak swojego BW 400 CN, Fuji- Provię 400X, ale co ciekawe- na rynku pojawili się nowi gracze, bardziej niszowi i odważni, wywodzący się głównie z kręgow słynnej Lomografii, czyli niedoskonałej fotografii na filmie zaczętej przez radziecki aparat Łomo (miałem, krótko, zepsuł się), który wykorzystywał maksymalna prostotę i jasny obiektyw. Zachód Europy odkrył jego zalety w latach 90-tych i pociągnął to dalej jako modę na prostotę, niedoskonałość i łamanie konwencji. Ruch lomograficzny kieruje się następującymi zasadami:

  1. Gdziekolwiek idziesz, weź Lomo ze sobą;
  2. Rób zdjęcia o każdej porze dnia i nocy;
  3. Lomo stanowi część Twojego życia;
  4. „Pstrykaj z biodra”;
  5. Fotografuj przedmioty z jak najmniejszej odległości;
  6. Nie myśl!;
  7. Bądź szybki!;
  8. Przed naciśnięciem spustu nigdy nie wiesz, co znajdzie się na zdjęciu;
  9. Po naciśnięciu spustu też nie będziesz tego wiedział;
  10. Nie przejmuj się zasadami i konwenansami obowiązującymi w tradycyjnej fotografii.

Zawiązana w Wiedniu w latach 90-tych organizacja Towarzystwo Lomograficzne, czyli The Lomographic Society rozlało się różnymi filiami na całym świecie i teraz należą do niego między innymi Robert Redford, Moby i Brian Eno.

Rzecz się zrobiła modna i dzięki temu dała impuls do stworzenia całej gałęzi biznesu, który oferuje całe serie aparatów, obiektywów, filmów, pryzmatów i akcesoriów do lomofotografii. Nie myślcie że są tanie, jak kiedyś aparat Lomo. Są drogie. No, skoro sam Robert Redford, Moby i Brian Eno...

Lomografia zaczęła powoli zjadać własny ogon, pod skrzydłami Towarzystwa Lomografii wznowiono ostatnio w Rosji produkcję obiektywu Jupiter 50/1,5, toczka w toczkę takiego samego jaki na Allegro można kupić sobie używanego za kilka stówek, tylko ten nowy z innymi napisami i nową ceną- 599,- Euro.

Ruch lomograficzny stworzył jednak wielki pęd do eksperymentowania z obrazem. Wobec klasycznej fotografii nieco anarchistycznego eksperymentowania, które służy do robienia zdjęć ciekawych, choć nieco powalonych i niekonwencjonalnych.

Pęd do eksperymentowania bardzo korzystnie wpłynął na rynek filmów do aparatów. Przede wszystkim pojawili się nowi producenci.

Nowi, to może za dużo powiedziane. Na przykład producent Rollei.

To znana i zasłużona firma, założona w 1920 roku w Brunszwiku, dawny producent dwuobiektywowych, średnioformatowych aparatów Rolleiflex, (znanych wam zapewne ze starych fotografii, bo to były dość popularne sprzęty) ale też doskonałych lornetek i dalmierzy.
Po czasach powojennej świetności, w latach 80-tych i 90-tych przeżywał ten producent poważne kłopoty, które doprowadziły do podziału firmy i wielokrotnej sprzedaży marki różnym chętnym. Przez chwilę miał Rollei'a nawet Samsung, ale azjatycki kryzys w 2007 roku zmusił go do kolejnej odsprzedaży. Dalsza historia, to historia bankructw kolejnych właścicieli, kolejnych podziałów praw do nazwy. Produkcję aparatów średnioformatowych w międzyczasie wstrzymano, choć powstawały jeszcze różne prototypy z cyfrowymi ściankami wymiennymi.

W okolicach 2010 roku licencję na sprzedaż filmów pod marką Rollei dostała firma Maco (Hans O. Mahn GmbH & Co. KG, Maco Photo Products). (Nie mylić z inną gałęzią marki Rollai pod skrzydłami Rollei GmbH& Co. KG, która sprzedaje pod tym brandem kompaktowe aparaty, ramki cyfrowe i statywy).

Teraz rynek filmów fotograficznych od innej strony: w 2004 roku firma Agfa Gevaert, znany producent filmów i fotolabów (o dość niechlubnych korzeniach, o których się TUTAJ napisało) ogłosił wydzielenie z firmy matki działu Consumer Imaging. Zgrupowano działy filmowo fotograficzne w nowej AgfaPhoto GmbH, którą przejął Lupus Imaging. Firma ta ma prawa do znaków towarowych dawnej Agfy. Filmy sygnowane AgfaPhoto, nadal pod starymi nazwami sprzedawane na rynku, jednak nie są już teraz produkowane w dawnych fabrykach Agfy (w 2012 zamknięto duży zakład we Włoszech), tylko na zlecenie AgfaPhoto/ Lupus Imaging przez Fujifilm, w Japonii.

Tymczasem ścichapęk pod skrzydłami firmy matki Agfa Gevaert, tej która pozbyła się działów fotograficznych, zostały nadal zakłady w Belgii produkujące filmowe materiały światłoczułe nie do celów fotografii konsumenckiej, tylko do celów przemysłowych, medycznych i fotografii lotniczej.

Wspomniana Firma Maco, mająca prawa do sprzedaży filmów pod marką Rollei, nawiązała współpracę z Agfa Gevaert i tnie te materiały lotnicze na odpowiednio perforowane paseczki i pakuje do plastikowych puszeczek. Na wierzchu branduje to logiem Rollei. Podobno w ten sposób powstają filmy Rollei Retro 80S, 200S i 400S, Digibase CN200 i CR200. Oprócz tego sprzedają pod marką Rollei również wspomniane wyżej filmy od AgfaPhoto.

Podobnie postępuje z filmami Agfy firma Adox.

Adox to również bardzo znana z przedwojnia marka filmów. Założona w 1860 roku. Był to w ogóle pierwszy na świecie producent materiałów światłoczułych i płyt do radiologii! W jej powstaniu brał udział sam Wilhelm Roentgen.

Sęk w tym, że z przedwojennym Adoxem ten dzisiejszy nie ma to już nic wspólnego. Adox należał jeszcze niedawno do Agfa Gevaert, ale ponieważ znak towarowy nie był długi czas przez tę firmę wykorzystywany, w 2003 roku usunięto go z rejestru Niemieckiego Urzędu Patentowego. W trzy sekundy później otworzyły się trzy firmy pod tą nazwą- w Kanadzie, w Stanach Zjednoczonych i w Niemczech, ta ostatnia produkuje wspomniane filmy pod egidą firmy Fotoimpex.

Zatem Agfa, pomimo że nie ta sama, wciąż żyje i to wieloma życiami. Podobnie Rollei.

Rollei działa także w powiązaniu z Lomographic Society i pod skrzydłami tego mariażu wypuszcza swoje najciekawsze filmy, mianowicie Rollei Redbird 400 i Nightbird 800.

Obydwa są filmami zwiniętymi odwrotnie- emulsją światłoczułą do wewnątrz, a celuloidowym podkładem w stronę obiektywu- daje to zdjęcia zabarwione bardzo mocnym, pomarańczowo- czerwonym zafarbem- de facto jest to film i filtr na obiektyw w jednym. Efekt kolorystyczny zależy od długości naświetlania klatki.
http://www.freestylephoto.biz/66021-Rollei-RedBird-RedScale-400-ISO-35mm-x-36-exposure

Z mody na powaloną Lomografię korzysta też szeroko firma Revolog z Wiednia. Ta firma podoba mi się najbardziej. Produkuje zepsute filmy.

Najfajniejszy jest chyba film Revolog Volvox. 
To film z którego wychodzą kolorowe zdjęcia, pokryte jak dalmatyńczyk zielono świecącymi ciapkami. Można by pomyśleć, że nic prostszego- zakładamy na nasze zdjęcie jakąś teksturę w Photoshopie, czy innym programie- i już. Ale jednak nie. Moc efektu zależy od naświetlenia klatki- w jasnych partiach kropki stają się mniej widoczne, w ciemnych partiach się wzmacniają.

http://www.revolog.net/en/


Z podobnej serii jest film Revolog Film Texture- daje na całym kadrze efekt baniek.


Następny powaleniec to Revolog Film Lazer. Ten jest inny. Został zepsuty w fabryce za pomocą zaświetlenia. Ale nie myślcie, że sprzedają wam film, który od razu nadaje się do wyrzucenia do kosza- zaświetlenie zostało dokonane laserem i tworzy na zdjęciach przypadkowe faliste linie.


Revolog Rasp- też zepsuty. Film dający zdjęcia przez które biegną cienkie różnokolorowe niteczki- w cieniach widoczne bardzo wyraźnie, w światłach- ledwo ledwo.


Dodaj napis

Następne filmy z dzikością w sercu to takie, które rejestrują obraz przewalony do czerwieni, albo zaniebieszczony, nieco przypominające dawne czasy ORWO, na przykład Revolog 600nm


https://www.fotonegatyw.com/pl/p/Revolog-Film-600nm-20036/1754
 I tak dalej i tak dalej. Filmy dające zażółcenie, albo efekt kros- procesu, filmy dające mocne ziarno i podbicie kolorów, lub efekt tęczy.

Nie są to rzeczy które należałoby używać stale, ale jako inspiracja- według mnie- bardzo fajne.

(Wszystkie te filmy można kupić na przykład w łódzkim Fotonegatywie, mamy parę dobrych rzeczy w naszym mieście, między innymi ten sklep z materiałami dla analogowców. Linkuję bezinteresownie: Fotonegatyw.)

Tradycyjni producenci filmów odchodzą powoli w przeszłość, wycofują się na z góry upatrzone pozycje, robią taktyczne manewry w tył, podnoszą ceny. Ale widać, że ferment jest, i na ich miejsce przychodzą nowe, małe manufaktury, które przejmują pałeczkę.

Berger, konfekcjonuje filmy z dawnej enerdowskiej fabryki ORWO (przed wojną też była to Agfa). Firma Cinestill konfekcjonuje w pudełka do fotografii bardzo niskoziarnistą kinową taśmę filmową Kodaka, kolorową 50 ISO, 800 ISO do oświetlenia sztucznego i czarno-białą ciętą z Kodak Eastman Double-X, tego samego na którym kręcono Listę Schindlera (1993), Memento (2000), Kafkę (1991), Casino Royale (2006), I'm Not There (2007).


Dzieje się

Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy.

Lećmy robić zdjęcia!




Fabrykant

dyrektor kreatywny walnięty o sprzęty.



P.S. Do napisania tego artykułu zainspirowała mnie dyskusja na Optyczne pl. Bardzo dziękuję forumowiczom za te inspiracje:
http://www.optyczne.pl/9316-news-Fujifilm_-_dro%C5%BCej%C4%85_filmy_do_fotografii_analogowej.html




















piątek, 22 stycznia 2016

Jak dzieło sztuki obrócić w banał. Eisenstaetd sprowadzony do parteru.

Można się zastanawiać czego to nie da się obrócić w banał. Wydawałoby się, że niektórych rzeczy się nie da. Miłości. Heroizmu. Poświęcenia. Ale oglądając różne filmy można się przekonać, że nie takie rzeczy Hollywood potrafiło przekształcać w banały.

Dziwnym trafem przoduje w banałach ten duży kraj za oceanem. Tak ma widocznie. To Amerykanie- lud prosty i nieprzewidywalny (cytat- Lew Alex z Madagaskaru).

Właściwie należałoby zacząć odwrotnie. O tym jak uroczy banał został zamieniony w znaczący symbol. Doceniony, pokochany i zikonizowany.

A właściwie należałoby zacząć od Tczewa.

Tam urodził się Alfred Eisenstaedt.

(Skoro o nim mowa, to wiadomo o jakim zdjęciu będzie ten esej. O jego najsławniejszym zdjęciu. Kultowym. Przenajkultowniejszym (cytat))
V-J Day, Times Square, foto Alfred Eisenstaedt, https://keepsnap.com/blog/post/the-kiss

Eisenstaedt urodził się w Tczewie, ale wtedy było to Dirschau w Prusach Zachodnich w Cesarstwie Niemieckim. Znów fotograf urodzony na terenach dzisiejszej Polski. Znów pod koniec XIX wieku (w 1898 roku), był niemal rówieśnikiem Weegeego, o którym pisało się niedawno. Także żydowskiego pochodzenia. Także przeniósł się do USA, gdzie zrobił karierę. Ale jego życie wyglądało jednak inaczej.

W roku 1906, w czasie w którym rodzina Weegeego przenosiła się z Galicji do Stanów Zjednoczonych, rodzina Eisenstaedta właśnie osiedliła się w Berlinie.

Jeszcze przed I Wojną Światową młody Eisenstaedt poznał fotografię. Firma Eastman Kodak kilka lat wcześniej opracowała taśmę filmową na celuloidzie, niepalną i bezpieczną w użytkowaniu, a na początku wieku mieszkowe, składane aparaty, które mieściły się w kieszeni i były proste w użyciu. Młody Eisenstaedt dostał taki aparat od wujka.

Pierwszą Wojnę odsłużył w niemieckiej armii- w 1918 roku został ranny.

Po wojnie osiadł pierwotnie w Weimarze. Zatrudnił się w handlu jako sprzedawca pasków i guzików, a przy tym fotografia wciągała go coraz bardziej. Wkrótce został freelancerem w agencji Pacific and Atlantic Photos. Miał szczęście- kilka lat później agencję tę przejęła wielka i znana Associated Press. W 1929 roku AP zatrudniła Eisenstaedta na pełny etat, szybko doceniono jego umiejętności i świeże oko.

Eisenstaedt postawił na małoformatową Leicę- mały i poręczny aparat, w przeciwieństwie do tradycyjnych, wielkich aparatów 4x5 popularnych wśród ówczesnej prasy. Leica dawała szybkość działania i bardzo dobrą, jasną optykę, która pozwalała nie używać wcale lampy błyskowej. Jak pamiętamy ówcześnie stosowano magnezjowe lampy spaleniowe, wymagające mnóstwa zachodu i noszenia ze sobą całej baterii jednorazowych żarników.

Leica dawała bardzo "współczesny", bardzo "dzisiejszy" w porównaniu z wielkim formatem obraz, a z racji doskonałych obiektywów doganiała ostrością większe formaty. Wielu fotografów tego czasu wybiło się na tle innych dzięki poręczności i jakości Leiki- w Polsce między innymi wspaniała Zofia Chomętowska, (kiedyś trzeba będzie o Niej napisać, świetnie wykorzystywała leikowskie teleobiektywy).

Później, w latach powojennych Eisenstaedt, już jako pracownik "Life'u" zostanie nazwany "dziekanem wszystkich ekspertów od aparatów małoformatowych"

Alfred Eisenstaedt robił tymczasem w latach 30-tych wielką karierę w coraz bardziej hitlerowskich Niemczech. Sfotografował między innymi wystąpienie Josepha Goebbelsa w Lidze Narodów w 1933, gdzie powstało znane zdjęcie, kiedy minister kultury Niemiec patrzy groźnym wzrokiem na fotografa (nie do końca wiadomo, czy Goebbels zdawał sobie sprawę, że Eisenstaedt jest Żydem)
Joseph Goebbels 1933, foto: Alfred Eisenstaedt

, oraz pierwsze spotkanie Hitlera i Benito Mussoliniego w 1934.

Hitler i Mussolini, foto: Alfred Eisenstaedt
Hitler i Mussolini, foto: Alfred Eisenstaedt

Życie w Niemczech gęstniało. Działania hitlerowców coraz bardziej skupiały się na osaczaniu Żydów. Rodzina Eisensteadta postanowiła wyemigrować do Ameryki. Przyjechali w 1935 roku, jeszcze przed czasami gdy USA zamknęły się na emigrantów żydowskich z III Rzeszy- pamiętacie historię statku St. Lous tułającego się po morzach świata, jego pasażerowie mieli znacznie mniej szczęścia:


Eisenstaedt został naturalizowanym obywatelem USA w 1935 roku, wraz z kolegami imigrantami z Associated Press założył agencję fotograficzną PIX Publishing.

Rok później Henry Luce, wydawca "Time'u" kupił za 92.000 $ magazyn Life, głównie dla nośnego tytułu, z mocnym zamiarem przeformatowania pisma na tygodnik oparty przede wszystkim na fotoreportażu. Po co chciał stworzyć nowy magazyn dla amerykańskiego czytelnika?

"Aby móc zobaczyć życie, żeby zobaczyć świat, by być naocznym świadkiem wielkich wydarzeń; oglądać twarze biednych i gesty dumnych, aby zobaczyć dziwne rzeczy - maszyny, armie, tłumy, cienie w dżungli i na księżycu; zobaczyć prace człowieka - jego obrazy, wieże i odkryć, zobaczyć rzeczy odległe o tysiące mil, to co ukryte za murami i wewnątrz pomieszczeń, nadchodzące niebezpieczeństwa, kobiety kochające mężczyzn i wiele dzieci, aby zobaczyć i cieszyć się tym co się widzi; aby zobaczyć i podziwiać, aby zobaczyć i być poinstruowanym"

Life powstał w burzliwym czasie, w którym za chwilę miała wybuchnąć wojna w Europie, skupiał się jednak także mocno na wewnętrznym życiu w Stanach. Tekst w gazecie został skrócony do zaledwie podpisów pod 50 stronami fotografii. Gdy w 1941 roku USA przystąpiły do wojny, przystąpił do niej także i "Life", wysyłając na front fotoreporterów wojennych, w tym kobiety np Margaret- Bourke White, o której napisało się TUTAJ.

W 1936 roku gdy Henry Luce organizował na nowo "Life" odszukał i zaprosił do współpracy Alfreda Eisenstaedta, znanego mu ze swoich europejskich zdjęć. Eisenstaedt został jednym z kilku etatowych fotoreporterów gazety- obok Margaret Bourke White, Roberta Capy.

Robert Capa, jak pamiętamy z FOTODINOZY został później wysłany na D-Day, żeby zrobić reportaż z ataku na Normandię, zdjęcia były lekko nieostre i zostały fatalnie przewołane w ciemni- Life dał podpis, że są nieostre bo ręce się Capie trzęsły- ten najpierw zaprzeczał, ale potem dał dowód dystansu do siebie tytułując własne wspomnienia wojenne "Sligtly out of focus" ("Lekko nieostre").

Sam Eisenstaedt nie brał udziału w działaniach wojennych. Wyspecjalizował się w zdjęciach znanych osobistości i celebrytów. Dzięki swojemu nienahalnemu sprzętowi i miękkiemu podejściu stwarzał na sesjach sympatyczną, naturalną atmosferę:

"Oni nie biorą mnie na poważnie z moją małym aparatem. Nie przychodzę jako fotograf. Przychodzę jako przyjaciel." -mówił.

Niemniej nie wszyscy byli tak podatni na urok słynnego Eisiego- Winston Churchill rozkazywał mu gdzie umieścić aparat, żeby uzyskać dobre zdjęcie, a Ernest Hemingway podczas sesji na swoim jachcie rozerwał z wściekłości koszulę i zagroził, że wrzuci Eisenstaedta do morza. Zapewne był mało odporny na ustawianie do pozowania. A może to tylko zbyt wiele rumu w mohito.

Najbardziej znane zdjęcie Eisenstaedt zrobił ostatniego dnia wojny. To znaczy tego ostatniego dnia, w którym zostało ogłoszone w Stanach poddanie się Japonii. Było to 14 sierpnia 1945 roku. Dzień zwany za oceanem V-J Day (Victory Over Japan Day).

To zdjęcie weszło przebojem do popkultury. Alfred Eisenstaedt zrobił je na Times Square w Nowym Jorku.

"Legendary kiss V–J day in Times Square Alfred Eisenstaedt". Via Wikipedia - https://en.wikipedia.org/wiki/File:Legendary_kiss_V%E2%80%93J_day_in_Times_Square_Alfred_Eisenstaedt.jpg#/media/File:Legendary_kiss_V%E2%80%93J_day_in_Times_Square_Alfred_Eisenstaedt.jpg

"Na ulicach było tysiące ludzi krążących wokół, na środku ulicy i wszędzie dookoła. Każdy całował każdego... I zauważyłem biegnącego marynarza, łapiącego każdą, która się tylko nawinęła i całującego. Pobiegłem trochę przed nim, mając aparaty Leiki na szyi, nastawione na ostrość od 10 stóp do nieskończoności. Wystarczyło tylko strzelić... nawet nie zauważyłem co się dokładnie dzieje, tylko że złapał kogoś w białym stroju. Stanąłem, a oni całowali się. I strzeliłem cztery klatki.

(...)

Gdyby była ubrana w ciemny strój, nie strzeliłbym tego zdjęcia. I gdyby on był w jasnym, białym mundurze- tak samo. To działo się raptem w kilka sekund.

Tylko jedna klatka była dobra. Inne miały gorszy wyraz. Marynarz był na innych zbyt wysoki, albo zbyt mały. 
Ludzie mówią mi, że kiedy będę już w niebie oni będą pamiętali to zdjęcie."

Pan Alfred Eisenstaed już w niebie, a my wciąż pamiętamy.

Dlaczego to zdjęcie zostało takim symbolem? Chwila była oczywiście wyjątkowa- fotograf doskonale, naturalnie i prosto oddał emocje ludzi cieszących się na ulicach, które ta fotografia ujawnia od pierwszego spojrzenia. Ale dużym bonusem był to, że zdjęcie ukazało się w "Life", ówcześnie najbardziej poczytnym reportażowym piśmie, które przeżywało lata swoich największych sukcesów.

Pamiętacie zapewne co działo się później z innym słynnym pocałunkiem przed paryskim ratuszem, strzelonym przez Roberta Doisneau. Tutaj oczywiście to samo, tylko jeszcze bardziej. To Ameryka, synu! Kraj wielkich możliwości!

Jedenastu facetów i trzy kobiety podawały się za słynną sfotografowaną parę, między innymi pani o swojskim nazwisku Barbara Sokół. Jednak ostatecznie za tę właściwą sfotografowaną pielęgniarkę została uznana pani Edith Shain. Do końca życia brała udział w paradach na Times Square upamiętniających V-J Day.

Marynarzy jest/ było do dziś jedenastu i nie stwierdzono jednoznacznie który z nich tak naprawdę jest na zdjęciu Eisenstaedta. Najbliżej uznania sądowego był pan George Mendonça, który oczywiście pozwał "Life" w 1987 roku za bezprawne wykorzystanie jego wizerunku i który zeznawał że był na Times Square i pocałował pielęgniarkę. Twierdził jednak że było to w okolicy godziny 14-tej po południu, kiedy to właśnie wyszedł z kina. Na podstawie drobiazgowych badań ekspertów stwierdzono jednak, że zdjęcie było zrobione około 17-tej. 
Po 17-tej. 
A dokładnie o 17.51. 
Skąd wiadomo? A stwierdzono to na podstawie zdjęć lotniczych Nowego Jorku, map i zdjęć z epoki oraz pomiarów cieni budynków. Zgodne jest to też z tym, co o czasie zrobienia fotografii mówił sam Eisenstaedt. Procesy pozostały nie rozstrzygnięte.

Nie przeszkadzało to Life' owi (oraz licznym telewizjom) w latach 80-tych zrobić kilkukrotne wywiady z kilkoma zainteresowanymi byciem "marynarzem i pielęgniarką", w tym Mendonç'ą i Shain, oraz niejakim Carlem Muscarello, który stwierdził, że 12 sierpnia na Times Square znajdował się w stanie na tyle upojonym, że nie pamięta dokładnie co się działo na placu, ale po tym jak jego matka stwierdziła że to na pewno on jest na zdjęciu- postanowił w to uwierzyć.

Znacznym ułatwieniem dla ekspertów od fotografii i śledczych było to, że istnieje DRUGIE zdjęcie tej samej sceny zrobione przez zupełnie innego fotografa!
"Kissing the War Goodbye" by Lt. Victor Jorgensen - US archives. Licensed under Public Domain via Commons - https://commons.wikimedia.org/wiki/File:Kissing_the_War_Goodbye.jpg#/media/File:Kissing_the_War_Goodbye.jpg
Nie miałem o tym pojęcia.

Im bardziej zgłębiam temat tym bardziej on się rozrasta...

Dlatego też cały ten wpis też rozrasta się niczym ośmiornica i sięga mackami w coraz dalsze od przewidzianych rejony, aż nie wiem gdzie mnie zaprowadzi... No cóż jakoś to będzie, jedźmy dalej.

Fotografem drugiego zdjęcia był pan Victor Jorgensen, Amerykanin, też bardzo ciekawy człowiek. Młodszy o 15 lat od Eisenstaedta. Po koledżu zainteresował się fotografią, pracując w redakcji lokalnej gazety. W 1942 roku zaciągnął się do marynarki i został jednym z pierwszych sześciu fotografów Naval Aviation Photography Unit.

A kto taki organizował ową jednostkę fotografów lotniczych marynarki USA?

Otóż organizował ją sam Edward Steichen! Ten o którym pisało się TUTAJ, późniejszy szef działu fotografii Museum of Modern Art w Nowym Jorku, organizator słynnej wystawy "Family of the Man". Zatem wszystko w rodzinie. Człowieczej.

Victor Jorgensen służył na lotniskowcach USS Lexington, USS Monterey, niszczycielu USS Albert, brał udział w triumfalnym i miażdżącym wojska japońskie powrocie wojsk Mc Arthura na Borneo i Filipiny w 1944 roku, oraz pływał na statku szpitalnym USS Solace w pobliżu Okinawy.

(Ośmiornica tego wpisu rozrasta się dalej).

Na USS Monterey uchwycił na fotografii smaczną scenkę, w której piloci US Navy na lotniskowcu grają w koszykówkę w studni podnośnika dla samolotów. Świetne, udane zdjęcie z kilkuplanową kompozycją, ciekawą scenerią i piękną równowagą światłocienia (kosz!). Na zdjęciu dwóch koszykarzy skacze do piłki.
 
"(...) playing basketball on USS Monterey 06-1944-Darkened Larger" by Victor Jorgensen (U.S. Navy photo 80-G-417628)

Ten z lewej to Gerald Ford, przyszły prezydent Stanów Zjednoczonych.

Podczas V-J Day na Times Square Jorgensen był tam służbowo. Uchwycił z innej, nieco gorszej perspektywy marynarza i pielęgniarkę. A ponieważ był tam służbowo, jako żołnierz, jego zdjęcie należy prawnie do National Archives and Recors Administration, a poprzez tę instytucję- do całej ludzkości. Żołnierze, uważajcie na zdjęcia, które robicie na służbie!

Zdjęcie Eisenstaedta było bardziej charakterystyczne, miało lepszą, dramatyczną perspektywę i symetryczny układ. Stało się ikoną, powtarzaną za każdym razem gdy mowa była o V-J Day.

Powtarzaną, można by rzec- w nieskończoność.

W 2005 roku niejaki Stewart Johnson stworzył rzeźbę nazwaną Unconditonal Surrender (Bezwarunkowa Kapitulacja) wzorując się na zdjęciu Eisenstaedta. To znaczy nam się tak wydaje, że na zdjęciu Eisenstaedta, ale gdy zapytać Stewarta, to dowiemy się, że statua powstała na podstawie zdjęcia Jorgensena (które należy, jak wspomnieliśmy do domeny publicznej, w przeciwieństwie do zdjęcia "Eisiego"). Pierwotna rzeźba była z brązu, jednak pan artysta Johnson postanowił wkrótce wystawić większe dzieło, kopiując swoją parę w styropianie. Tym razem w wielkości imponującej- 7,6 metra. Rzeźba została częścią czasowej wystawy w Sarasocie na Florydzie- stanęła na wybrzeżu od strony zatoki.


This photo of Unconditional Surrender Sculpture is courtesy of TripAdvisor




Liczne kontrowersje nie przeszkodziły Panu Johnsonowi w stworzeniu następnych kopii w aluminium, a potem ustanowienia fundacji promującej jego sztukę. Promocja sztuki pana Johnsona ma następujące ceny- w styropianie: 542.000$, w aluminium: 980.000$, w brązie: 1.140.000$. Kilka kopii z różnych materiałów zostało ustawionych w różnych miejscach w USA- w San Diego w Kaliforni, w Pearl Harbour na Hawajach (biedni polegli pod Pearl Harbour!), w Nowym Jorku, a nawet we francuskiej Normandii (o rany!).

W San Diego trzech członków zarządu Unified Port District poddało się do dymisji na znak protestu, po decyzji tego gremium o zamianie wypożyczonej przez artystę na 5 lat styropianowej rzeźby na taką samą stałą, zrobioną z brązu.

Kontrowersje nie ustawały. W sumie- nie dziwię się (cytat).

W 2009 roku prywatny inwestor, weteran II Wojny Światowej ufundował w miejsce tymczasowego styropianowego stały aluminiowy pomnik w Sarasocie.

Architekt Joel Maya, członek miejskiego komitetu sztuki publicznej w Sarasocie podniósł kwestię naruszania praw autorskich do zdjęcia Eisenstaedta, na co pan Stewart Johnson, że oczywiście wcale że nie, bo to z Jorgensena.

Przewodnicząca tego komitetu stwierdziła: "To w ogóle nie jest dzieło artysty. To jest artysta kopiujący słynne zdjęcie".

No i wydawałoby się że kontrowersje zostały wreszcie ucięte, bo na szczęście w statuę w Sarasocie wjechał w 2012 roku samochód osobowy i zrobił dziurę w marynarzu Eisenstaedta.

Przepraszam- Jorgensena.



http://archive.wtsp.com/news/reporter/article/285491/79/Kissing-statue-returns-to-Sarasota
Tym samym Eisenstaedt/ Jorgensen zostali pierwszymi na świecie fotografami, którym ktoś wjechał samochodem w zdjęcie.

Statua została położona na boku przez władze miasta, żeby mogły się zacząć przepychanki i targi pomiędzy firmami ubezpieczeniowymi, oraz by mogła ponownie rozgorzeć debata publiczna na temat ponownego postawienia rzeźby i czy na pewno w tym samym miejscu.

Niestety postanowili ją naprawić. Już stoi ponownie.

Biedny Alfred Eisenstaedt...





Fabrykant

zamyślony nad losem fotografów tego świata



P.S. Rzeźbę pana Johnsona pokazała nam Ciocia Ania z Florydy, mam nadzieję że nie obrazi się za krytykę tego dzieła. Zwłaszcza że nie jestem jedynym krytykiem.



Liczne źródła:



https://en.wikipedia.org/wiki/Life_%28magazine%29

https://en.wikipedia.org/wiki/Alfred_Eisenstaedt

https://en.wikipedia.org/wiki/Victor_Jorgensen

https://en.wikipedia.org/wiki/V-J_Day_in_Times_Square

https://en.wikipedia.org/wiki/Unconditional_Surrender_(sculpture)

http://www.kodaksefke.nl/

http://archive.wtsp.com/news/reporter/article/285491/79/Kissing-statue-returns-to-Sarasota

No i na wszelki wypadek przepisuję:

This article contains images and excerpts the use of which have not been pre-authorized. This material is made available for purposes of analysis and critique, as well as to advance the understanding of rhetoric, politics, and visual culture.
The ‘fair use’ of such material is provided for under U.S. Copyright Law. In accordance with U.S. Code Title 17, Section 107, material on this site (along with credit links and attributions to original sources) is viewable for educational and intellectual purposes.