wyświetlenia:

poniedziałek, 29 stycznia 2018

Bezpieczeństwo czyha



Bezpieczeństwo jest dzisiaj odmieniane przez wszystkie przypadki. Mianownik, dopełniacz, celownik. Jest na celowniku wszystkich. O bezpieczeństwo! - wołają wszyscy w wołaczu.
Reklama Lexusa w telewizji – wielkimi wołami krzyczy, jako pierwsze, słowo „bezpieczeństwo!”, pomimo że samochód pędzi po krawędzi. I to po zaśnieżonej. Aż boję się otworzyć lodówkę żeby to bezpieczeństwo na mnie z zamrażalnika nie wyskoczyło. Wszyscy muszą być bezpieczni i pozabezpieczani, wszystko akuratne, zgodne z prawem i na pewno nie szaleńczo swobodne, tylko utrzymane w rygorze, systemie i przepisach.

Nasze dzieci już nie chodzą po drzewach. To na pewno dobrze robi drzewom, ale raczej nie dzieciom.

Nasi znajomi już nie piszą kontrowersyjnych wpisów na Facebooku. A jak piszą – to ryzykują. Nawet ci co nie piszą kontrowersyjnie – też ryzykują. Kilka tygodni temu motoryzacyjna strona facebookowa Złomnik, o strasznie starych i nic nie wartych zardzewiałych gratach zniknęła nagle z eteru. Ja Oka, ja Oka, Grab Jeden zgłoś się! Niestety nic nie pomogło. Strona ta miała 44 tysiące fanów i tylko to ją uratowało – fani zaczęli pisać odwoławcze pytania do Facebooka i Złomnik został przywrócony.

Dlaczego został usunięty – nie wiadomo. Nie pisał nic złego, gołych bab tam nie było, jeżeli ktoś był tam postponowany – to co najwyżej producenci nowych samochodów, jako sprzedawcy złudzeń o prestiżu opakowanych w złote papierki. Może za dużo pisał o czarnych pedałach. Sprzęgła, hamulca i gazu. A może to donos jakiejś Mazdy czy BMW, choć wierzyć się nie chce.

Kto go usunął – też nie wiadomo. Nie ma osoby która jest Facebookiem, albo byłaby chętna go reprezentować. Można tylko słać maile na anonimowy adres firmowy. Nie jest to mail Marka Zuckerberga. Przypuszczalnie to automatyczne algorytmy, boż dwóch miliardów facebookowiczów żadna armia ludzi nie jest w stanie skontrolować. Automatic for the people.

Zatem bądźmy gotowi, że w ramach bezpieczeństwa zostaniemy zabezpieczeni na amen poprzez likwidację.

Dwóch moich znajomych w ostatnim miesiącu zostało przez Facebooka zbanowanych na kilka dni. Jeden za zamieszczenie Mikołaja/ Śnieżynki w postaci baby z gołym cyckiem (jednym), a drugi za przytoczenie dowcipu, w którym mężczyźni rozpoznają tylko trzy kolory. Albo nagle ci wszyscy znajomi tacy się wulgarni i obrazoburczy stali, albo to Facebook zaostrzył kryteria i przykręcił kurek. Wszystko wskazuje jednak na to drugie – właśnie w Niemczech weszło w życie tzw. prawo „NetzDG” (zacytuję to słowo całkowicie bez zrozumienia, bo nie znam niemieckiego, przypomina ono słynnego „kapitana statku żeglugi rzecznej na dunaju”: Netzwerkdurchsetzungsgesetz). Prawo to daje możliwość obciążenia Facebooka czy inne medium społecznościowe kwotą 50 milionów euro za zezwalanie na mowę nienawiści, lub publikowanie fałszywych faktów. Media te mają 24 godziny na usunięcie niepoprawnych politycznie wpisów. Zrozumiałe zatem, że starają się być gorliwe. Na stronach niemieckiego ministerstwa sprawiedliwości wisi formularz w którym każdy może zgłosić przypadki kryminalnych wypowiedzi.

Zastanawiam się... Czy ja już kiedyś o tym nie słyszałem??? Kiedy to mogło być?
Już wiem!, w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym czwartym.


Złomnik, ze swoją rzeszą wielbicieli miał niejaką siłę przebicia, znacznie gorzej ma człek prywatny z dwustoma (powiedzmy) facebookowymi znajomkami. Oni po pierwsze nie zauważą w ogóle waszego zniknięcia, zanurzeni w podsuwane przez portal kotki, pieski, kawy ze starbunia i polityczne nawalanki. Czy wy zauważylibyście przymusowe zniknięcie jednego z waszych znajomych? Był człowiek – nie ma człowieka. Pewnie odpoczywa od internetu.


Żeby wydobyć się, tak jak Złomnik z facebookowych kazamatów, zawinionych lub pomyłkowych, musielibyście choćby zmobilizować do protestu wszystkich swoich społecznościowych znajomych. Myślicie że to możliwe? A macie do nich wszystkich numery telefonów, albo chociaż maile?

piątek, 26 stycznia 2018

Meksykańska walizka.



Tym razem krótki niecenzuralny niecenzurowany felieton gościnny legendarnego Wója Fotodinozy. Wój Lech Trzęsowski, filmowiec (był operatorem Kieślowskiego), fotograf zamiłowany i zawodowy, a przy tym kombatant - przemycił na Zachód (do Radia Wolna Europa) jedyny film z tzw. "Wypadków Grudniowych 1970", który nakręcił był na wybrzeżu jako operator telewizji. Przy okazji zdecydował się na dodzisiejszą emigrację i został redaktorem RWE. Mam nadzieję że kiedyś jeszcze napisze jakąś autobiografię. Tym razem o znalezisku z hiszpańskiej wojny domowej:

Fabrykant był niedawno fotografując w zapadłej Hiszpanii ale nie odkrył, tak jak ja, "Meksykańskiej Walizki" . Z negatywami Roberta Capy oraz jego damy serca Gerdy Taro (jak wielu Żydów wybrała sobie udane nazwisko, pasujące zarówno do rzeki portugalskiej jak i włoskiej Taro, którą mijam wiele razy udając się do prowincji La Specja). Oboje fotografowali hiszpańską wojnę domową (1936-39) - ale czy po właściwej stronie? Historia im wybaczyła bo zginęli marnie a nawet bohatersko, choć przy(wy)padkowo.

4500 negatywów! Uważanych za zaginione w owej wojnie. A w zeszłym roku wystawione w hiszpańskiej Kordobie w ramach Biennale Fotograficznego. Organizatorzy chcą te historyczne zbiory udostępnić szerszej publiczności:

The Mexican Suitcase is available for tour. If you are interested in hosting the exhibition at your museum, or to reserve a slot on a tour, please contact us at travelingexhibitions@icp.org or 212.857.9738.

Exhibition Specs
Content: 100 contact sheets, 70 framed photographs, 60 periodicals, 2 films

Approximate running length: 300 feet/90 metrów

Jeśli dobrze pamiętam do Fabrykant ma do dyspozycji te 90 metrów bieżących - jak nie na Julianowie to na Mazurach. Więc niech coś wystawnie zaaranżuje. Nie może być wszak gorszy niż węgierskie bratanki, które w roku 2016 wystawiły tę "Hiszpańską Walizkę" w Budapeszcie na specjalnej Exhibition.



Ale ad rem czyli do spółki (nie mylić ze spółkowaniem) Gerda - Capa.
Taro wzięła sobie za bardzo do serca maksymę swego abszytfikanta Capy - "Jeśli twe zdjęcia nie są wystarczająco dobre to znaczy nie byłaś wystarczająco blisko do fotografowanego motywu" - zbliżyła się do przyjaznego czołgu a ten ją przejechał, na plasterek, jak w "Skórze" Curzio Malapartego. A gdyby słuchała uważnie Capy, to powinna się zająć czymś bardzo bliskim , np. foto- endoskopią (np. przewodu pokarmowego) - dużo bezpieczniejsze niż fotoreporterstwo na wojnie domowej. Gerda, jak to kobieta, bardziej ulegała dyktatom mody - fotografowała Leicą, nie nadającą się do endoskopowej fotografii z bliska a nawet wewnątrz. Co można zobaczyć przez ten głupi wizjerek klasycznej Leici? Nawet paralaksy nie wyrówna (ważnej do fotografii z bliska) a już na pewno nie pokaże nadjeżdżającego czołgu. Jej mistrz i kochanek Capa zdecydował się na nowocześniejszego bo lustrzanego Contaxa 2, którego nawet ja miałem w rękach (nie mówiąc o sowieckiej FEDowej podróbce/plagiacie, którą też fotografowałem za /bardzo/ młodu.) Używałem też tego samego filmu negatywowego "Isopan F" , może nawet przedatowanego po tych wszystkich wojnach.

niedziela, 21 stycznia 2018

Kim chcesz być, Herculesie? „Morderstwo w Orient Expressie” (2017)- recenzja




Jakże niesamowicie trudno jest interpretować klasykę! Strasznie ciężkie zadanie. Bo zgodzimy się przecież wszyscy, że Agahta Christie to klasyka, prawda? Mam jej prawie wszystkie siedemdziesiąt dwie książki i wszystkie przeczytałem. Większość „kto zabił” zdążyłem już zapomnieć. Ale tych najważniejszych zapomnieć się nie da - „Dziesięciu Murzynków” (tytuł już dziś niepoprawny politycznie, zmieniony na „I nie było już nikogo”), „Kot wśród gołębi”, moje ulubione „Pięć małych świnek”, „Rendez vous ze śmiercią”- zaczytywane w dzieciństwie do fizycznej śmierci tomiku – rozpadł się po prostu, no i wieczne „Morderstwo w Orient Expresie”. Ta wieczność jest szczególnie niebezpieczna – zwłaszcza dla filmowców.
Kenneth Branagh postanowił się z nią zmierzyć.
Nie dbał o bagaż, nie dbał o bilet, nie dbał o ryzyko. Wsiadł do Orient Expressu.

Ryzyko straszne. Przede wszystkim to jest jak „Antygona” - wszyscy znają od wieków. Wszyscy już widzieli jakąś wcześniejszą interpretację, wszyscy już przeczytali książkę, wyobrazili ją sobie, umiejscowili bohaterów w umyśle i pamięci. Czy był na to jakiś sposób?
Kenneth Brannagh aby uzyskać sukces musiał nakręcić coś zupełnie innego niż wszyscy, powalić swoim przemyśleniem tematu i wywrócić na nice pamięć wszystkich czytelników. Olśnić, żeby wszyscy na kolana padli.
Czy jest sukces?
Nie za bardzo.

Ciężko napisać że ten film jest zły. Ale napisać o nim że „jest niezły” to właśnie znaczy ogłosić jego klęskę.
Apetyt był wielki. Dawno już nie widziałem takiej obsady! Z plakatu filmowego spoglądają na nas Judy Dench, Johny Depp, Michelle Pfeiffer, Penelope Cruz, Willem Defoe ze swoją mroczną gębą, Daisy Ridley (prosto z „Przebudzenia Mocy”) i sam Kennet Branagh. Zaraz, zaraz... ten Branagh na plakacie ma jakieś strasznie duże wąsy! Czyżby to on był w „Expressie” Herkulesem Poirot?! Hm...

Było cymbalistów wielu. Było wielu Herkulesów Poirotów, najsłynniejszych detektywów świata. Żaden co prawda (według mnie) nie śmiał zagrać przy Davidzie Suchet'cie, który zagrał po prostu to co w duszy mi grało, gdy czytałem owe tomy z moich półek. Był Peter Ustinov, był Albert Finney... Ale Branagh?
Wiadomo że bardzo jest ciekawe, gdy aktora obsadzają niezgodnie z jego emploi, oraz w kontrze do ról, które dotychczas zagrał – pozwala to zabłysnąć wielu niedocenianym odtwórcom. I to się w „Morderstwie w Orient Expressie” udało.

Niestety nie w roli Herkulesa Poirot, granej przez Branagha, tylko w zupełnie innej roli.

Branagh reżyserując „Morderstwo” i obsadzając siebie w roli Herkulesa liczył na zwycięstwo w postaci efektu przełamania. Przełamania postaci wbrew opisom twórczyni – Agaty Christie. Otóż Brannagh nie jest „małym”, nie jest „okrągłym”, nie jest „łysym”, najzupełniej nie jest „pociesznym z wyglądu” i co gorsza jego wąsy nie są czarne za pomocą czerniącej pomady, jak w powieściach. Całość postaci należało wykreować zatem grą aktorską i reżyserią wbrew jej dotychczasowemu image'owi. Brannagh próbuje – kieruje Poirota w stronę neurotycznego, nieco śmiesznego, kostycznego egotyka o przesadnie pokazywanej na filmie przenikliwości.

W pierwszych scenach filmu ta przenikliwość niebezpiecznie pędzi, goni jedną sceną drugą scenę, zahaczając o zdolności niemal Davida Copperfielda, czego jakoś u Christie się nie czytało. Chodziło zapewne by dobitnie zaprezentować postać tej publiczności, która o Herkulesie Poirot nigdy nie słyszała. Daj pan spokój, panie Brannagh, są jeszcze tacy?!


Czytaj całość na SNG Kultura- LINK

poniedziałek, 15 stycznia 2018

Niezbadane są uroki łódzkie.





Niezbadane są uroki łódzkie.

Ostatnio, jak wiecie, latam po śródmieściu z aparatem analogowym, a po opłotkach Łódzkiej Kolei Aglomeracyjnej - z cyfrowym. Ale to ciągle mało, ciągle mało!

Przeszedłem się ostatnio trasą mglistych wspomnień sprzed kilku lat, kiedy to na przykład przechodziłem sobie koło jakiejś bramy lub podwórka i zapamiętałem że jest tam, dajmy na to, fabryczka ze schodami na elewacji, albo jakieś fajne drewniane komórki, albo ładne barierki od balkonów z zarwanym podestem. Zapamiętałem i tyle z tego mam. Myślałem że teraz połapię te wszystkie rzeczy, jakby to był znów 2007 rok, albo okolice.
Ale nie. Jest 2017.
Jadę na Curie- Skłodowskiej, niedaleko Kościoła Środowisk Twórczych (do którego nigdy nie zajrzałem, bo jestem mało twórczy, raczej odtwórczy. Po-twornie po-tworzę. Cytat). Zapamiętałem tam mikro fabryczkę, manufakturkę ze stalowymi, przeciwpożarowymi schodami, całą z pociemniałej cegły, po prawej stronie od kościoła. Może ocalały tam te schody jeszcze, coraz rzadsze na elewacjach łódzkich? Gdzie tam, panie kochany! Jakie schody! Nawet fabryczki nie ma- puste pole za stodołą. Chłop zaprawia. Ale dżez. Pole gruzu, a obok nowy apartamentowiec.


Z włosem zjeżonym od obaw i rozwianym jesiennym wiatrem pędem lecimy na Tuwima, naprzeciw świeżo odnowionej i odbiglowanej EC1- do starych familoków z cegły. Tam na podwórku stoją najbardziej wypasione drewniane komórki jakie widziałem w mieście Juliana poety. Ufff! W ostatniej chwili! Jeszcze stoją, ale daje im jakiś rok- dwa. Już się częściowo zawaliły. Niech konserwator zabytków ma je w swojej opiece! Może i ma, ale co z tego.
Krzysztof Gradowski nakręcił tu pierwszą scenę „ Akademii pana Kleksa”, Adaś Niezgódka siedział na tych komórkowych schodach (znaczy się grający go Sławomir Wronka, który dzisiaj jest – tadam! - znanym fizykiem). Pamiętam że w kinie, jako dziecięciu z Julianowa, anturaż tej sceny wydawał się jakąś kompletną egzotyką, myślałem że to w innym kraju jest nakręcone, albo co najmniej w innym mieście.







Niedaleko na Dowborczyków także dogorywa jeden lokal z epoki. Pałac z frontu? Jest. Fabryka z tyłu? Jeszcze jest. Reklama nowych biurowców? Jest. Znaczy - będzie nowe. W ostatnich chwilach łapiemy stare. Fabryka Meyerhoffa/ Triebe/ braci Zapp/ Bolesława Kotkowskiego, za socjalizmu - Łódzkie Zakłady Graficzne.

Łódź, piątek 26 grudnia 1926 roku.

Wczoraj o godzinie 6.30 nad miastem naszym ukazała się 
krwawa łuna pożaru
Jednocześnie z różnych dzielnic miasta odezwały się trąbki straży ogniowej spieszącej na pożar, który wybuchł w przędzalni braci Zapp, przy ulicy Juljusza nr 18.
W chwili gdy przybywamy na miejsce pożaru, znajduje się już tam kilkanaście oddziałów straży.
Obszerny gmach fabryczny, znajdujący się w podwórku posesji
ogarnięty jest całkowicie płomieniami.
Pozostały zeń tylko mury, objęte ognistemi językami i okna z wygiętemi kratami. Sufity wszystkich hal fabrycznych zawaliły się. Pożar rozszerzył się z gwałtowną szybkością.
(...) Uratowany został zupełnie
pałacyk właścicieli fabryki
gdyż wiatr dął w przeciwną stronę.
(...)
Straty spowodowane pożarem są ogromne. Jak nas informują przekraczają one 
ćwierć miljona dolarów.
Fabryka była ubezpieczona na mniejszą sumę, niż wyniosły straty spowodowane pożarem.
Jak się dowiadujemy fabryka zatrudniała ponad 400 robotników i czynna była na dwie zmiany.
Jeden z jej właścicieli jest od dłuższego czasu nieobecny i bawi w Berlinie.
      Ilustrowana Republika, wydanie poranne.





Pędzimy dalej zobaczyć co ocalało. Pamięta kto sławny klub „Fabryka”?
Pamięta kto.
Władysław Pasikowski na pewno pamięta, bo tam przesiadywał. „Fabryka” istniała od 1994-go do 2006-go w dawnej przedwojennej wytwórni wódek i likierów „Bachus” Henryka Hercberga (wiem z internetu, nie myślcie że znam każdą fabryczkę w każdym kącie miasta. Chociaż znam takich, co znają). Wchodziło się do „Fabryki” przez podwórza od bramy na Piotrkowskiej 80. Ale nie tylko.
Otóż owa wytwórnia wódek i likierów stała w samym środku kwartału pomiędzy ulicami Sienkiewicza, Piotrkowską, Moniuszki i Tuwima. Jeszcze do niedawna był to najprawdopodobniej największy kwartał zabudowy w Europie! Mniej więcej 300 na 280 metrów ścisłej kamienicznej i fabrycznej zabudowy. Dostęp do budynków wewnątrz zapewniały tylko bramy kamienic i labirynt połączonych podwórek. Niedawno miasto zaczęło przebudowę tego kuriozalnego acz unikatowego terenu, dokonało kilku wyburzeń i dobudowało sięgacz od strony Tuwima.A za niedługo przebiją ulicę w poprzek tego kwartału i z urbanistycznego rekordu wielkości- nici! Lećmy pędem tam robić zdjęcia!

środa, 3 stycznia 2018

Mosty Łódź? Raczej barykady!

Na SNG Kultura ukazał się mój felieton niefotograficzny. Ale prawie polityczny:


1 stycznia obudziliśmy się w trochę innym mieście. Niby takie samo, ale trochę inaczej się nazywa. Znaczy się – niektóre ulice zmieniły nazwy i przynależność ideologiczną. Taki lajf. Tak to już jest u McDonalda (cytat). I wygląda na to, że tylko Piotr Grobliński chce budować mosty - LINK, wszyscy inni chcą natychmiast budować barykady z tych ulic. To znaczy z nazw.
Takiego bigosu na Facebooku dawno nie oglądałem. Okazała się ta zmiana ulic doskonałą okazją do tego, żeby się powyzywać (niezależnie od argumentów merytorycznych), naubliżać sobie od komuchów, ubeków, faszystów, barbarzyńców, nieuków i Putinów. I to w wykonaniu różnych szacownych osób, które bym o takie słowa nie podejrzewał.
W ogniu tej dyskusji zapaliło się trochę rzeczy, miedzy innymi sporo mostów. Straż pożarna nie dojechała, bo jej się nazwy ulic pomyliły.
Nadmienię tu, że sam nie jestem przeciwnikiem tych zmian nazewniczych, a nawet uważam, że można by je posunąć jeszcze dalej. Wszyscy usuwają z nazw ulic i placów komunistów, utrwalaczy i wywoływaczy władzy ludowej, a taki Franklin Delano Roosevelt, ja się pytam? Co on takiego dobrego nam zrobił, że ulicę ma w samym centrum i to taką, która malowniczo do ładnego neogotyku prowadzi? Ja tam pamiętam, że sprzedał nas Stalinowi za trzy złote, nic więcej. No, pamiętam jeszcze że Jana Karskiego grzecznie wysłuchał i prawie mu nie przerywał.

Tak. Bo rzecz się o pamięć rozbija. Nie o fakty właściwie. O 700 tysięcy różnych pamięci, czy ile tam Łódź ma jeszcze mieszkańców. Każdy pamięta inaczej i co innego. Pamięć wywołuje emocje, a emocje wiodą lud na barykady z nazw.