wyświetlenia:

piątek, 26 lipca 2019

Pan Gęsty, Pan Nieznany i Sufrażystki.



A może wojny nie były takie złe? 
Zwłaszcza Pierwsza Światowa.

I Wojna pozostaje u nas poza głównym nurtem zainteresowania. Była, ale jakby nie u nas. Zupełnie słusznie, bo Polski wtedy nie było na mapach, jedynie Królestwo Polskie, Carstwo Polskoje, Priwislinskij Kraj, przyklejony do Rosji. Polska prawdziwa i jej odrodzenie były tylko w marzeniach przedwojennych pokoleń. A ponieważ I Wojna Światowa, konflikt mocarstw, pozwoliła wreszcie spełnić te marzenia, została niejako przykryta dążeniami niepodległościowymi i odzyskaniem Rzeczypospolitej. Z innej strony biorąc, z nadchodzącą I Wojną wiązano u nas znaczne NADZIEJE a nie obawy. Konflikt umożliwił odtworzenie w różnych postaciach polskich sił zbrojnych, choćby Legionów Piłsudskiego, czy Armii Hallera. Nastąpiły też liczne odpusty i koncesje polityczne na rzecz Polaków - każdy z krajów zaborczych chciał nas jakoś podkupić, choćby na pokaz.

Pierwsza Wojna, burzliwa na naszych terenach, choć spowodowała wykoszenie 14% ludności Polski i zniszczenie 30% majątku (bo wszystkie armie, zwłaszcza rosyjska, stosowały metodę spalonej ziemi) skończyła się dla nas szczęśliwie - mogliśmy po prostu poczuć się zwycięzcami. Wyniszczonymi, zbiedniałymi, ale zwycięzcami.

Dlatego do dzisiaj nie powstało u nas żadne "Muzeum I Wojny Światowej". Na razie jest tylko pomysł jego budowy w Krakowie.

Na Zachodzie widziano to zupełnie inaczej. Należy tu powiedzieć, że I Wojna po zachodniej stronie Europy była ZNACZNIE większą traumą niż Druga. Oczywiście nie dla Żydów, którzy po nastaniu hitleryzmu najpierw musieli emigrować, a potem byli wywożeni do obozów koncentracyjnych. Sęk w tym, że owe obozy akurat Niemcy postanowili budować tylko w Europie Wschodniej. 
U nas zatem obydwie wojny mają niemal przeciwny status niż np we Francji, Austrii czy Belgii, a nawet w Wielkiej Brytanii. 

Potwierdzają to suche liczby statystyk - w I Wojnie zginęło 3,2 miliona brytyjskich obywateli (wliczając kolonie), w II Wojnie - 450 tysięcy. Francja: w I Wojnie - 6,16 miliona zabitych, w II Wojnie - 600 tysięcy (również doliczając kraje kolonialne). Widać różnicę, prawda?

Tam, na Zachodzie przez kilka lat z kolei, dziesiątki, setki tysięcy młodych facetów ginęły masowo w okopach wojny pozycyjnej, każda rodzina wysłała do tych okopów jakiegoś syna, brata, czy krewnego. Tam Wojna Imperialna była wojną osobistą i dotykającą, okupioną wielkimi, niepotrzebnymi stratami i nie przynoszącą oczekiwanych rezultatów. Rozczarowaniem po prostu. 


Francuski 87 Regiment w okopach pod Verdun, 1916. Autor nieznany.


Nie wszyscy mogli brać udział w Wielkiej Wojnie bezpośrednio, ale wspomagali wysiłek wojenny swojego kraju, zachęcani rządową propagandą. Robili zdjęcia na przykład.

Horace Nicholls, miał w 1914 roku pod pięćdziesiątkę, nie kwalifikował się zatem na front. Wychował się w rodzinie fotograficznej, nauczył się robić zdjęcia od ojca. Pracował w młodości na wyspie Wight i w Yorkshire, potem wyjechał do brytyjskich kolonii - do Południowej Afryki, gdzie został dziennikarzem prasowym w Johanesburgu. Przesyłał stamtąd zdjęcia z Drugiej Wojny Burskiej do czasopisma w Anglii i nabierał doświadczenia. Wkrótce wrócił do macierzy i jako wolny strzelec zajął się fotografią kotletowo - towarzyską i współpracą z The Ilustrated London News, i The Tatler ("an ilustrated journal of society and the drama" istniejącym od 1903 roku do dziś). Fotografował damy i gentelmanów z towarzystwa, rauty dobroczynne, wyścigi konne w Goodwood, relacjonował plotki i spotkania. Pod tym względem Horace Nicholls był jednym z pionierów fotograficznej freelancerki, jednym z pierwszych fotografów, którzy utrzymywali się z tego rodzaju pracy


Lunch na Derby. Fot. Horace Nichols

Derby, stadion główny, 1909. Fot. Horace Nicholls.


W drodze na Derby. Fot. Horace Nicholls


Był fotografem, który zilustrował  książkę pierwszej brytyjskiej automobilistki wyścigowej - Dorothy Lewitt, wydaną w 1909 roku pod tytułem "The woman and the car" i będącą poradnikiem motoryzacyjnym dla kobiet. (jest to, doprawdy, niezły temat na osobny wpis, ale na wpis raczej dla automobilownia.pl)


Dorothy Lewitt demonstruje jak zalać gaźnik. Fot. Horace Nicholls.

Gdy wybuchła I wojna miał 47 lat. Na front poszedł jego syn, a Nicholls prowadził nadal działalność wolnego strzelca gazetowego, zajmując się jednak, z racji czasów, poważniejszymi tematami reporterskimi. W 1917 roku nadeszła wieść o śmierci syna fotografa, być może w bitwach pod Arras i Verdun, bo Brytyjczycy ponosili tam gigantyczne straty. W tym samym czasie Horace W. Nicholls dostał angaż od nowopowstałego Ministerstwa Informacji na oficjalnego fotografa Home Front (zaplecza wojennego). Takich rządowo - wojennych fotografów zaangażowano szesnastu, między innymi George P. Lewisa (a także kobiety Christinę Broom i Olive Edis, może kiedyś napisze się o tych paniach wpis).

Nicholls rzucił się do robót fotograficznych, obrazujących wysiłek wojenny na tyłach. Ministerstwo informacji angażowało wszelkie środki, żeby pobudzić w społeczeństwie maksymalne zaangażowanie, zobrazować dobitniej sens wojny przeciw Niemcom i zwiększyć pobór do wojska. 


Pracownica  ładuje worki na South Metropolitan Gas Works Old Kent Road w Londynie, Fot. Horace Nicholls



I wojna przeorała brytyjskie społeczeństwo, nieco może delikatniej, niż II Wojna w Środkowej i Wschodniej Europie, ale jednak wyraźnie. Wszyscy młodzi mężczyźni zostali wzięci w kamasze i poszli walczyć i ginąć masowo na Kontynencie, szybko zabrakło rąk do pracy w fabrykach broni, w przemyśle i wszelkich dziedzinach gospodarki. 

piątek, 19 lipca 2019

Pierwsza prawdziwa cyfrowa lustrzanka.



Wiecie jak stare są najstarsze aparaty cyfrowe? Strasznie stare.

Są miejsca i są chwile
W których duch historii żyje
Widzę przeszłość i siebie,
Kiedy czasami mijam je
Te wszystkie miejsca zapomniane przez czas
Ale nie ma ich, kiedy nie ma nas.
Te wszystkie miejsca zapomniane przez czas
Jeszcze raz powtarzam, nie ma ich, kiedy nie ma nas.
(...)
Najpierw kasety prawie jak oryginalne, elegancko poprzegrywane,
Prosto z Ameryki, bo nikt nie wiedział co jest grane,
Ruscy i ich wszystkie tanie wynalazki,
Żaden, co do jednego, nie był warty żadnej kaski,
Kartridże od pegasusa niekoniecznie z USA

Prędzej Chiny czy Rosja. Pierwsza wypożyczalnia.
                Junior Stress "Pani Irenko"
          (poezja to to, co przepada w tłumaczeniu)

Kiedy na Stadionie Dziesięciolecia trwał w najlepsze handel pirackimi kasetami magnetofonowymi i filmami wideo ściąganymi z dalszego i bliższego Wschodu, kiedy nikt w Polsce nie marzył nawet o posiadaniu telefonu komórkowego (bo sieć Centertel miała powstać dopiero kilka lat później), kiedy na targowiskach królowały blaszane szczęki i łóżka polowe, z których sprzedawano kiełbasę, proszki do prania, tureckie swetry i spodnie Piramidy, kiedy trwał okrągły stół, a Mazowiecki pokazywał victorię w Sejmie - w tym samym czasie po drugiej stronie oceanu inżynierowie wymyślali coraz nowsze i bardziej zaawansowane aparaty cyfrowe.


Tak. Trzydzieści pięć lat temu produkowano i sprzedawano zaawansowane aparaty cyfrowe.


Co prawda z początku sprzedawano je za bajońskie kwoty i tylko rządowi, albo US Army, ale jednak. Już w 1989 roku powstały jednak pierwsze aparaty komercyjne dla każdego. Dla każdego, kto miał wagon pieniędzy do wydania.

Wszystko zaczęło się od inżyniera Kodaka, pana Stevena Sassona (nie mylić ze znanym designerem Hasselbladtów Sixtenem Sasonem). Był on twórcą pierwszego aparatu cyfrowego, o rozdzielczości 0,01 megapixela, zapisującego czarno-białe zdjęcia na taśmie magnetofonowej. Wyświetlanie odbywało się na ekranie telewizora. Teraz powiem Wam rok w którym się to odbyło, a Wy nie uwierzycie: 1975.


Pierwszy na świecie aparat cyfrowy.

Eksperymenty były prowadzone dalej, przez całe lata 80-te, żeby uzyskać coś bardziej mobilnego i dającego lepsze zdjęcia. 
Świętej pamięci zdechły Kodak miał tu, doprawdy, duże zasługi (Co prawda zmarły nadal trochę żyje).
Powstawały w międzyczasie na świecie prototypy aparatów na bazie techniki wideo, zapisujące sygnał na taśmie magnetycznej w sposób analogowy, ich jakość była jednak znacząco słabsza niż aparatów na film. Gra szła o stworzenie cyfrowej matrycy i aparatu z cyfrowym zapisem, zdolnego dorównać klasycznym.

Jestem zaszczycony, że mailowałem właśnie z projektantem pierwszej lustrzanki cyfrowej świata - James'em McGarvey'em, dzięki któremu zamieszczam tu wszystkie unikalne fotografie. Pochodzą z jego strony internetowej: http://eocamera.jemcgarvey.com .

Electro Optical Camera (1987)


Fot. James McGarvey,http://eocamera.jemcgarvey.com
W 1986 roku Kodak stworzył pierwszą matrycę typu CCD o wielkości 1 Megapiksela. Na razie był to sam tylko rejestrator obrazu. Niedługo później rząd USA zwrócił się do Kodaka z zamówieniem na stworzenie przenośnego aparatu cyfrowego, wyposażonego w ten monochromatyczny (czarno-biały) rejestrator. Stworzono niewielki zespół pracowników w Wydziale Systemów Federalnych Kodaka, który zajął się tym zadaniem - Jim McGarvey był głównym inżynierem projektu.

Wkrótce zbudowano prototyp pierwszej lustrzanki, którą można było wynieść z domu i strzelać zdjęcia, choć ciężko było włożyć ją do kieszeni. No chyba że jesteście kangurem. I to kangurem olbrzymim (Macropus giganteus). 

Aparat, kierując się popularnością marki, oparto na Canonie F-1N , super solidnej profesjonalnej lustrzance manualnej. Do korpusu zamiast seryjnej wymiennej tylnej ścianki dobudowano (całkiem niewielki i płaski) moduł z matrycą. Oprócz niej zawierał także małą termoelektryczną chłodziarkę, mającą za zadanie nie dopuścić do przegrzania matrycy i obniżyć szumy obrazu (które wzrastają w każdym aparacie wraz ze wzrostem temperatury). Żeby określić moment otwarcie migawki aparatu, i zsynchronizować z nią moment rejestracji zdjęcia użyto bardzo prostego sposobu - dodatkowy kabel monitorował pobór prądu z aparatowej baterii i na tej podstawie określał moment otwarcia migawki.

Fot. James McGarvey,http://eocamera.jemcgarvey.com

Na korpusie nie było niemal żadnych elementów obsługi owej cyfrowej ścianki, jeśli nie liczyć trzech diod sygnalizujących status działania. Długi kabel wielościeżkowy łączył aparat z właściwym centrum dowodzenia, w postaci wielkiej czarnej skrzynki, którą należało nosić w plecaku. Zawierała 3,5 calowy komputerowy twardy dysk produkcji Intela i akumulator (ołowiowo kwasowy). Do czarnej skrzynki dodano osobną jednostkę rejestrującą w której zdjęcia były kopiowane na taśmę video 8mm przez rejestrator firmy Exabyte. 

Zrobione przez matrycę zdjęcie 1340 x 1035 pikseli trafiało najpierw do bufora pamięci mogącego pomieścić 6 zdjęć, a potem na twardy dysk mieszczący ich 60 sztuk. Stamtąd było zgrywane na rejestrator Exabyte.

Jednostka sterująca zadokowana na rejestratorze. Fot. James McGarvey,http://eocamera.jemcgarvey.com
Rejestrator był jednocześnie modułem dokującym (pierwszym na świecie dla aparatu cyfrowego) pozwalającym ładować akumulator podczas zrzucania zdjęć. 
Oczywiście owe zdjęcia można było obejrzeć dopiero "w domu" wkładając nagraną taśmę do innego komputerowego czytnika Exabyte - żadnego wyświetlacza fotek na owym sprzęcie wcale nie było. 
Nie stanowiło to przecież większego problemu, ani zgrzytu w czasach fotografii analogowej w której zdjęcia tradycyjnie oglądało się przecież dopiero po wywołaniu filmu.