wyświetlenia:

niedziela, 29 września 2019

Jak się zostaje nałogowym Nikonowcem

Otóż znany nestor fotograficzny, autor książki "Tradycyjny i cyfrowy Nikon system", pierwszej w Polsce książki - monografii fotograficznego producenta - Marcin Górko napisał na Fotodinozę wpis gościnny. I to wpis osobisty. Szanowny Pan Marcin jest najprawdopodobniej największym w Polsce znawcą nikonowego sprzętu, a przy tym obywatelem opanowanym manią kolekcjonerską. To cenne. Zgubne, ale chwalebne.
Wywiad z Marcinem, na temat jego książki i pracy dziennikarskiej w latach dziewięćdziesiątych w "Foto-Kurierze" przeprowadziłem jakiś czas temu na Fotodinozie - LINK Teraz oddaję pole relacji autora:

Jak się zostaje nałogowym nikonowcem, czyli uzależnienie od nikotyny to nic, w porównaniu z uzależnieniem od Nikona.
.




 Będzie to historia wesoła i smutna. Wesoła, bo nikt nie zginął a i rodzina powiększała się sukcesywnie; smutna, bo pokazuje samotną walkę naszego bohatera z przeciwnościami losu, pokazuje jego dążenie do celu, które – aż konsekwentne – nie było wcale proste ani łatwe. 
To był deszczowy dzień na początku marca. Pisząc dokładnie, był to 8 marca, jeszcze dość głęboko w poprzednim tysiącleciu. Tego dnia w jedynym słusznym komisie fotograficznym w Łodzi byłem umówiony na odbiór Nikona FM-2n. Wówczas definitywnie zakończyłem epokę systemu Praktica PB i – jak to się teraz mówi i pisze – „przesiadłem się” na Nikona. Gdy lekko drżącymi rękoma pakowałem korpus „eFem-dwójki” do torby, sprzedający życzył mi abym poniżej Ilforda nie schodził oraz abym jak najszybciej kupił sobie „stopiątkę dwa i pół”. Hm, łatwo powiedzieć: „kup sobie 105/2,5!”. To z pewnością było szczere życzenie i poparte dobrą znajomością tego obiektywu, ale w roku 1993, gdy nie istniały fora internetowe, google, ebay i inne współczesne temu podobne dobrodziejstwa, nie tak łatwo było dowiedzieć się czegoś o tym obiektywie. Ponieważ możliwości finansowe nie były szczególnie sprzyjające, nie zastosowałem się do dobrej rady „wujka Darka”, przynajmniej nie od razu… Kilka miesięcy później, już latem, wraz z moim FM-2n, Nikkorem 50/1,4 i Sigmą 24/2,8 którą Jego Ekscelencja Fabrykant raczył już opisać, pojechałem na praktyki studenckie do Szwajcarii. I postanowiłem sobie, że tam zastawię sidła na owego Nikkora 105/2,5. 
Jak myślałem tak zrobiłem – regularnie patrolowałem komisy foto w Zurychu i pewnego dnia w jednym z nich zobaczyłem stojące obok siebie dwa niepozorne Nikkory: 105/2,5 i 135/3,5. Czas więc na bliższe poznanie ich - po kilkunastu minutach „degustacji” postanowiłem kupić…tego niewłaściwego, czyli 135/3,5. O tym wyborze zdecydowała wcześniejsza sympatia do ogniskowej 135mm (jeszcze z czasów Zenita i Prakticy), nieco dłuższa ogniskowa no i co tu ukrywać: niższa cena…. Ową stotrzydziestkąpiątką zrobiłem sporo dobrych – tak mi się przynajmniej kiedyś wydawało - zdjęć i nie było powodu, by na nią narzekać. Mityczna stopiątka dwa i pół pozostała gdzieś tam w głowie, cichutko szepcząc do ucha: „i tak mnie kiedyś kupisz”, a ja zakupowi stawiałem zacięty opór i byłem szczęśliwy z  triem stałek 24+50+135, do których dołączył też zoom 28-85, żeby było śmieszniej w wersji AF….. Ale ten cudowny stan równowagi nie trwał niestety długo: trafiła się okazja kupić Nikkora 200/4 i okazało się, że 135/3,5 jest trochę za długi i trochę za ciemny. Nie musiałem długo myśleć czym go zastąpić… Postanowiłem pojawić się na giełdzie fotograficznej w „Stodole” i zamienić siekierkę na kijek. Ku mojej radości okazało się, że na jednym ze stołów leniwie wyleguje się obiekt moich westchnień, jeszcze bardziej ucieszyłem się, że sprzedający był skłonny w rozliczeniu przyjąć mojego 135/3,5. Trochę mniej mi się podobało, że to ja musiałem dopłacić, no bo gdzie tu logika: płacić więcej za mniejszą ogniskową? Sprzedający – stary wyjadacz –  uświadomił mnie, że właśnie zamieniam zwykły amatorski ciemny teleobiektyw na legendarną portretówkę Nikona.
.


Tak więc targu dobiliśmy a ja miałem świadomość, że zastosowałem się do sugestii otrzymanej w dniu zakupu FM-2n. Z moim 105/2,5 – którego nota bene mam do dzisiaj – polubiliśmy się bardzo: ja o niego dbałem i czytałem mu bajki przed snem, a on pokazywał mi, że równie dobrze sprawuje się w fotografii ogólnej, portrecie, że z pierścieniami pośrednimi daje świetne rezultaty w makrofotografii a i nocne niebo na odpowiednim montażu też da się nim z dobrymi rezultatami zrobić. I sądziłem, że osiągnąłem optyczne ZEN, ale niestety nie było mi dane zaznać spokoju. 

poniedziałek, 23 września 2019

Dlaczego nie istnieje pierwszy cyfrowy aparat na świecie.

Zgłębiam coraz głębiej kwestię prehistorii cyfrowej fotografii. Po całym owym zgłębianiu wydaję się coraz dalszy od prawdy, którą kilku producentów wyrywa sobie z rąk wśród wrzasków i rękoczynów - kto, do diaska, był producentem pierwszego cyfrowego aparatu świata?
Nigdy się tego nie mogłem dowiedzieć.
Podobno pierwszy aparat świata zbudował Steven Sasson z Kodaka, w 1975 roku, ja też rozpowszechniałem tę wiadomość. 
Podobno pierwszym produkcyjnym aparatem była Sony Mavica z 1981 roku, przynajmniej tak głoszą fanboye Sony.


Zdjęcie ciemnej strony księżyca, 1959
No tak, ale w takim razie CO przesłano radiowo na Ziemię z radzieckiej sondy kosmicznej Łuna 3, która po raz pierwszy w historii przekazała zdjęcia ciemnej strony Księżyca?
CO przesłano radiowo na ziemię z sondy kosmicznej Ranger 7, zanim nie roztrzaskała się (programowo) o powierzchnię satelity w 1964 roku? Bo zdaje się, że było to ZDJĘCIE? 




Nie przesłano go pocztą, więc chyba było elektroniczne? Szesnaście i jedenaście lat przed "pierwszym aparatem cyfrowym" Sassona.

Po owym riserczu mogę jednoznacznie stwierdzić: takiego pierwszego producenta NIE MA.
Dlaczego?
Bo go być nie może. Sprawa jest strasznie rozmyta.
Zaczynając od podstaw:
Co to jest fotografia cyfrowa?
Co to jest aparat cyfrowy?
Co to jest cyfrowe zdjęcie?
Otóż te pojęcia, co wydaje się dziwne, ale jest prawdziwe - nie są jednoznaczne.
Proszę bardzo: czy urządzenie, z założenia przeznaczone do celów obliczeniowych, zajmujące trzy pokoje pełne elektroniki lampowej, kręcących się krążków taśm magnetycznych, tysięcy przełączników, które po wysiłkach programistów zdołało wyprodukować trzy zdjęcia, nie na filmie, tylko w postaci elektrycznego zapisu jest APARATEM cyfrowym? Czy może to bardziej komputer z przystawką, nie aparat?

Proszę bardzo: A wasz stuletni odtwarzacz wideo VHS, z późnych lat osiemdziesiątych (pamiętam taki z 1982 z zagranicznej wizyty u mojego Wója Lecha w Monachium)? Otóż czy w tym odtwarzaczu VHS, gdy na filmie "Rambo" Sylwester Stallone lata wśród wybuchów i strzelanin z procy, zatrzymacie nagle stopklatkę, to staje się on , ten odtwarzacz, niespodziewanie APARATEM cyfrowym? Nie? A przecież na ekranie telewizora oglądamy coś w rodzaju kiepskiego i drgającego zdjęcia? No i Sylwester Stallone jak żywy, przecież i rozpoznawalny.




Przy niektórych historycznych aparatach cyfrowych mamy nieco więcej, a przy niektórych nieco mniej wątpliwości. Taki sprzęt inżyniera Stevena Sassona, z roku 1975, wyglądający jak zmota ulepiona w garażu, z doklejoną taśmą klejącą kasetą magnetofonową na froncie niewątpliwie JEST aparatem cyfrowym, bo służy wyłącznie do robienia zdjęć i daje się go przenosić (choć waży 3,6 kg). Nieważne, że wygląda jakby zrobiono go za pomocą szlifierki kątowej (co pewnie jest faktem).



Główny corpus delicti to cyfrowość zapisu zdjęcia.

poniedziałek, 16 września 2019

Apulia i okolice Taranto. Nie wolno zwiedzać nieciekawych rzeczy!

Nie wolno zwiedzać nieciekawych rzeczy. Trzeba zwiedzać same najciekawsze. Oto w pełni półprofesjonalny półprzewodnik wrażeniowy.  Włochy południowe. Tym razem na blogu będzie dużo zdjęć. Dużo dużych zdjęć. Ale opisu też będzie trochę.


Apulia jest wielka. Od łydki, aż do obcasa włoskiego buta. Tutaj będzie tylko o okolicach Tarentu (Taranto), jakie się liznęło niczym cukierek przez papierek. O kostce i obcasie buta już było na Fotodinozie - TUTAJ i TUTAJ. Teraz będzie głównie o podeszwie. 




Do zwiedzania w pobliżu są następujące rzeczy:

A. 
wielkie wąwozy (gravine) wcinające się we wzgórza wybrzeża jońskiego i przecinające środkiem co najmniej kilkanaście miast. W wąwozach są liczne jaskinie, część naturalnych, część wydrążonych. Od tych jaskiń zaczęła się właśnie kariera owych miast (Matera, Massafra, Castellaneta, Laterza) - różni praprzodkowie mieszkali w wąwozach, a potem z nich wyleźli na wierzch i pobudowali zamki i kościoły. Jaskinie się czasem później jeszcze przydawały - w Gravina Petruscio koło Mottoli stacjonowali np. kilka dni żołnierze generała Andersa.
 Wąwozy są całkiem spektakularne widokowo, sporo w nich starych jaskiniowych kościółków. Rzadko, niestety, są widoczne z dróg, które je na ogół omijają, ale np. w Massafrze wielki jar dzieli centrum miasta na pół. Atrakcje wąwozów są jednak latem głównie dla wariatów, gotowych biegać po skałach w czterdziestostopniowym upale. Nie lubimy biegać po skałach w czetrdziestostopniowym upale. Dwa zdjęcia i wychodzimy.





Gravina Petruscio

Gravina Petruscio

Gravina Petruscio


Gravina Petruscio










Craco




B. 
B.
Miasteczka.
To jest to, co tygrysy lubią najbardziej.
Półdziki pies sześcionogi - Tarent już został opisany we wpisie kilka dni temu - LINK. O Tarencie można powiedzieć następujące rzeczy, że nikt nie zaprzeczy: jest fascynująco różnorodny, od jego mienia wzięły nazwy następujące elementy: pająk Tarantulla (odmiana apulijska, kąsząca boleśnie, ale nie bardzo szkodliwie), taniec Tarantella (skoczny, wykonywany pierwotnie w celu wypocenia jadu owego pająka), reżyser Tarantino (którego rodzina stąd się wywodzi). Teraz zaś będzie o mniejszych miejscówkach.
W Apulii środkowej nie wolno przeoczyć świętej czwórki spektakularnych

sobota, 7 września 2019

Sześcionogi pies - Tarent.


Nie mogę się od tego miasta wyzwolić, jak od serialu "Czernobyl", mniej więcej. Jest tak wciągająco mroczny, klimatyczny, ze wspaniale oddanym realistycznym duchem, maksymalnie zapadającymi w pamięć kadrami, stonowaną kolorystyką. Ale nie bezwzględnie piękny. Mam skłonności do miast pięknych niebezwzględnie. W jednym z nich mieszkam.
Nie jestem pewien, czy w Tarencie chciałbym mieszkać. Zupełnie tak, jak być w 1986 roku w Czernobylu. Ale podglądać to wszystko z perwersyjną przyjemnością chciałbym po wieczność. Sądząc po popularności serialu "Czernobyl" wielu ludzi podziela te perwersje. Jedźcie do Tarentu!
Miasto gęste od nawarstwień. Częściowo palimpsest, na których ręce potomnych zmazywały wcześniejsze teksty, żeby napisać swoje. Ale jeszcze bardziej archiwum, magazyn przeszłości, do którego kolejne pokolenia dokładają swoje tomy, nie wyrzucając starych segregatorów.




Wjeżdża się do Tarentu od północy przez petrochemię Agip. Przez kilka kilometrów fabryk, składów, rzędów torów kolejowych widocznych z wiaduktów, wysokich wież portowych dźwigów, terminali tirów. Część z nich zarośnięta, martwa, pusta, zaśmiecona. Węże autostradowych ślimacznic , niezbyt ruchliwe, oplatają widza, przypływają i odpływają, markowane przez drogowskazy na Reggio di Calabria, Brindisi albo
 Nardò. Wielu zamknęłoby oczy. Ale nawet prowadząc samochód można dostrzec wśród nich nieco wyschnięte rodzynki. Pomniki modernizmu z lat trzydziestych, pięćdziesiątych, sześćdziesiątych. 





Potem nagle i niespodziewanie wysoka wieża, najprawdopodobniej nieczynnej latarni morskiej, ginąca wśród kominów petrochemii. Znów porty przeładunkowe nad którymi przejeżdża się górą, na estakadzie. I już z tej estakady widzi się wyspę na której leży stare miasto.
Bo Spartanie założyli Tarent na wyspie pomiędzy otwartym morzem Zatoki Tarenckiej, a dwoma morskimi jeziorami - Mar Grande i Mar Piccolo. 






Mówi się, że Sparta nie miała żadnych własnych kolonii. I to jest poniekąd prawda. Tarent jest dziełem Spartan wykluczonych.
Sparta, kraj rządzony silną ręką, dzielił swą ludność na kasty, w zależności od pochodzenia i ściśle wyznaczała obowiązki i prawa. Periojkowie byli ludźmi częściowo wolnymi, ale nie mieli praw politycznych, za to obowiązek uczestniczenia w wojnie wraz ze spartańskimi hoplitami. Przez pewien okres zezwalano periojkom na związki z kobietami z kasty wolnej, ale potem unieważniono to prawo, a potomkowie zrodzeni z mieszanych związków zostali zmuszeni do emigracji - oni właśnie założyli Tarent - jedyną spartańską quazi - kolonię.




Potem, przez wiele, wiele wieków Tarent był miastem żyjącym w potężnej opozycji do Rzymu, niemal z reguły popierając jego wrogów, w tym znanego nam bliżej króla Pyrrusa (z którym Fotodinoza spotkała się już w Albanii - LINK ). Potem przez pewien czas podbili Tarent Arabowie, potem Normanowie, którzy zbudowali nie tylko zamek w Taranto, ale generalnie prawie wszystkie na południu Włoch. Potem miasto weszło w skład Królestwa Obojga Sycylii.




Mówią, że Tarent to mały Neapol - też jest podobnie spatynowany, nieco półdziki, ciemny i ma swój "Castel dell'Ovo" na nadbrzeżu. Ale choć podobieństw sporo, Tarent jest jakby znaczniej gęstszy, a przy tym łatwiejszy do ogarnięcia - na znacznie mniejszej powierzchni znacznie bardziej kontrastowy. Wszystko jest w tym mieście Naraz.









Wyspa starego miasta jest najbardziej dominującym miejscem, jakie widziałem. Można powiedzieć, że niemal przytłaczającym proporcjami. Niemal niewiarygodnym. Wąskie uliczki są częste we Włoszech, w Hiszpanii, w Chorwacji. Ale nigdy nie widziałem tak potężnych kamienic na tak małej przestrzeni. Wygląda to tak jakbyście wzięli łódzkie kamienice... nie. Wróć. Wygląda to tak, jakbyście wzięli sześciopiętrowe paryskie kamienice i ustawili je na gęstwie ulic szerokości, w porywach dwóch i pół metra. Wąwozy wąskich uliczek, gdzie słońce ledwo dociera, i tylko dlatego, że to włoskie, ostre, południowe słońce.




Stare miasto ma status "opuszczonego", ale można je nazwać opuszczonym w połowie. Stoją tu kamienice - pałace wielmożów, z odpadającymi tynkami, zamurowanymi oknami i krzaczkami rosnącymi w rynnach. Stoją tak blisko siebie, że

poniedziałek, 2 września 2019

Jak robić ponętne selfie. Felieton gościnny p. Marka Szarka


Jak to na Facebooku bywa - przez znajomych znajomych trafia się czasem na wspaniałe i ciekawe rzeczy. Kawał czasu temu trafiłem na twórczość facebookową pana Marka Szarka - TUTAJ, który od lat wielu pisze krótkie, żartobliwe felietoniki na tematy życia własnego i okolic, a jest on człowiekiem renesansu. Oddaję w tej kwestii głos Panu Markowi:

Przed Wyższą Szkołą Pedagogiki Specjalnej studiowałem filologie polską na UW, ale wywalili mnie z hukiem, później pracowałem w PDPs Międzylesie z dziećmi upośledzonymi, a potem w Szkolnym Ośrodku Socjoterapii - SOS, z dziećmi trudnymi. A potem zająłem się przemytem.
W latach real - socjalizmu przemycałem wszystko: kolorowe telewizory z Symferopola, elektroniczne zegarki z Wiednia, narty Elan z Jugosławii, kawę i dzinsy z Triestu etc. 
Po transformacji piastowałem przez 12 lat posadę dyrektora ds. administracyjnych w firmie Świat Spinek, a następnie otworzyłem hurtownie ze sztucznej biżuterii i zbankrutowałem! Teraz jestem ex sprzedawcą sztucznej biżuterii i nauczycielem wspomagającym (to termin ministerialny) w szkole podstawowej. 

A przy tym erudytą i gawędziarzem jak się patrzy.
Czytam owe felietoniki z przyjemnością i gębą roześmianą. Nakłoniłem Pana Marka do napisania wpisu gościnnego. Oto i on. Poradnik dla nieświadomych selfiarzy:

Lubię dostawać lajki! Żeby na nie zasłużyć - piszę: głupio, krótko i do rymu! Im głupiej, tym śmieszniej, im śmieszniej, tym lepiej! Z pisaniem, w ogóle, można dać sobie spokój i poprzestać na zdjęciach! Gdy ma się wdzięk i sylwetkę gwiazdy filmowej - jest łatwo - pstrykamy selfie i lajki sypią się, jak tabaka z rogu (powinienem był napisać - jak z rogu obfitości ale porównanie z tabaką jest głupsze). A co robić, kiedy pan bóg obdarzył nas pospolitą gębą, nikczemną posturą i w zębach dziurą ? Wtedy, dobrze jest, robić sobie zdjęcia ze wspomaganiem. 




Na przykład - z nogą wspartą na cokole pomnika Cezara, albo pod piramidą Cheopsa – uwaga - piramida powinna być mniejsza od nas, lub sportretować się - na leżąco w Grobie Agamemnona. Dobrze jest też, uwiecznić się