wyświetlenia:

poniedziałek, 29 lutego 2016

Każdy chciałby być Zofią Chomętowską.

Foto: Zofia i Jakub Chomętowscy
Dwudziestolecie międzywojenne kojarzy się nam pozytywnie.
To prosty fakt i nie jest inaczej, choćby pytać ludzi o skrajnie różnych poglądach.
Kryzys, bieda, wielkie trudności rozwojowe, napaść Związku Radzieckiego i odpór, walki politycznych obozów, straszliwe rozwarstwienie nie przeszkadzają nam dziś w odbiorze tego okresu jako rajskiego edenu, czasów starych, dobrych i minionych.

Z jednej strony w dwudziestoleciu nie zwietrzał jeszcze słodko- romantyczny duch belle epoque, którego opary nadal można było wszędzie dostrzec, z drugiej strony dwudziestolecie jest niewątpliwym przedsionkiem do dzisiejszej współczesności. Modernizm, nadal aktualny i używany, produkcja masowa, nadal aktualna i używana, formy społeczne i państwowe do których nadal nawiązujemy. Wsparte to wszystko wielkim sentymentem do Polski odrodzonej jak wenus z fal morskich po stuleciu zaborów, odrodzonej i dającej dowód, że jeszcze nie umarła, póki my żyjemy. Co to musiały być za emocje. Myślę że rok 1918 był znacznie potężniejszą eksplozją nadziei niż 1989, który wielu z nas mogło oglądać naocznie. Dwudziestolecie międzywojenne miało w Polsce coś z ducha słodkich lat 50-tych w USA. Wszystko wydawało się możliwe. Mieliśmy własne państwo, świeże i nowe, z wielkimi aspiracjami, choć biedne i rozwarstwione niewyobrażalnie. Nowa Polska została zbudowana akurat w środku epoki, w której można było mieć realne szanse na bycie w wielu dziedzinach najlepszymi na świecie. Realne szanse. Jak mówią- dzisiaj dolne gałęzie drzewa technologii są już obrane ze wszystkich owoców i potrzeba bardzo kosztownych drabin żeby zebrać kolejne. Wtedy, przy pewnym wysiłku byliśmy zdolni do produkcji najlepszych światowych produktów, choć przy okazji trzeba je było transportować błotnistymi drogami, bo 90% szos nie było utwardzone. Ale jednak. Niemal z niczego dało się zbudować nowe miasto- port na wybrzeżu, a także fragmenty przemysłu na najwyższym poziomie.



Foto: Jakub i Zofia Chomętowscy
Inna sprawa, że skupialiśmy się najbardziej na przemyśle zbrojeniowym i te najbardziej wypasione produkty, to były głównie samoloty i pistolety. W sumie słusznie, szkoda tylko że było ich tak mało.

Niemniej duch nadziei na świetlaną i nowoczesną przyszłość udzielił się wszystkim, a Polska międzywojenna stała się światowym konglomeratem jednoczesnego zacofania i modernizacji.
W wyścigu technologii fotograficznej nie braliśmy zbyt wiele czynnego i znaczącego udziału. Niemcy byli lepsi. (Okazało się trochę później, że w innych dziedzinach także).

Taka na przykład Ernest Leitz Optische Werke. W skrócie Leica.

W 1913 roku konstruktor firmy Oskar Barnack wpadł na świetny, prosty i skuteczny plan cięcia zwykłej taśmy filmowej 35mm na dwumetrowe odcinki i zastosowania jej do aparatów fotograficznych. Co lepsza- w kinie taśma była przesuwana w układzie pionowym (pamiętacie kręcące się pionowe szpule projektora), zatem klatka filmu miała wymiar 18x24mm, a w aparacie fotograficznym kliszę położono poziomo, co dało znacznie większą klatkę o wymiarach 24x36mm. Do dziś znany rozmiar.

Z tym rozmiarem były z początku pewne kłopoty, bo taśmę wziętą z popularnego kina dało się łatwo zastosować w aparacie, ale już obiektywów kinowych- nie. Próbowano istniejących Zeissowskich. Kryły za małe pole obrazowe. A wedle założenia pana Barnack'a i pana Ernesta Leitz'a II- „mały negatyw, duży obraz”- obiektywy były w tym pomyśle bardzo istotne.

Obiektywami zajął się profesor Max Berek, konstruując dla Leitza najpierw obiektyw Elmax, a później ulepszoną (a właściwie uproszczoną produkcyjnie) konstrukcję o nazwie Elmar. Obydwie znakomitej jakości, spełniające kryteria małoobrazkowego systemu.
Profesor Berek miał dwa psy- Hektora i Rexa. Hektor dał imię pierwszej serii obiektywów Leiki, a Rex- drugiej, zwanej Summarex.

W 1930 roku użytkownik małoobrazkowej Leiki miał do wyboru obiektywy 35, 50 i 135mm z mocowaniem gwintowym, później doszedł rzadki, jasny obiektyw 90mm.


Leica 1927. By © Kameraprojekt Graz 2015 / Wikimedia Commons /, CC BY-SA 4.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=42238256
Firmie Leitz zawdzięczamy dzisiejsze standardy wielkości klatki, ale zawdzięczamy jej także prostotę użytkowania połączoną z wyjątkową solidnością. Na legendzie tych filarów firma trwa do tej pory.

We wczesnych latach 30-tych Leica i jej gorsi jakościowo naśladowcy nie byli brani na poważnie. Aparat dla prawdziwego fotografa musiał być wielkim, ciężkim, trudnoprzenośnym klocem, żeby był traktowany poważnie. Musiał też mieć co najmniej średni format kliszy. Wszystko co małe, przez ówczesnych zawodowców było brane za amatorskie pstrykadło. Jakość tak małego obrazka była z założenia uznawana za niegodną uwagi (z zasady- słusznie, praw fizyki pan nie zmienisz i nie bądź pan głąb (cytat)).

Jednak tradycyjni fotografowie wielkoformatowi nie brali pod uwagę jednej fizycznej zmiennej- postępu w konstruowaniu optyki.

Tymczasem począwszy od amatorów, a na reporterach- praktykach skończywszy, wielu fotografów dostrzegło znaczne zalety jakie dawał aparat dalmierzowy z filmem wziętym z kina. Przede wszystkim poręczność, mobilność i niepozorny wygląd przy dużych możliwościach. Niewiele, jeżeli w ogóle ustępujących większym formatom. Optyka Leiki była po prostu z innej bajki, niż wcześniejszych poręcznych aparatów mieszkowych.

Leica nie była zbyt tania, ale w dwudziestoleciu międzywojennym zyskała nawet w niezamożnej Polsce sporą popularność, a nawet jako „lejka”, pisana z małej litery, weszła do języka potocznego.

Taką właśnie Leicę kupiła sobie Zofia Chomętowska, z Druckich- Lubecka, dziedziczka majątku Porohońsk na Polesiu.

Polska międzywojenna, jak się już powiedziało, nieco pod względem społecznym zacofana i nadal w porównaniu z Zachodem mało uprzemysłowiona była wyjątkowym przykładem zderzenia modernistycznej współczesności i tradycji wziętej jeszcze z XVIII wieku. Tradycji dworów, folwarków i stosunków między panem, wójtem, plebanem i włościaninem. Wszystko to malownicze nadzwyczaj i warte sfotografowania.

No i samo Polesie.
Trzeba tam kiedyś pojechać. Koniecznie!

Chomętowska urodzona w majętnej rodzinie, skoligaconej z Radziwiłłami, która to rodzina wydała wcześniej ministra skarbu Królestwa Polskiego, Franciszka- Ksawerego, a w czasach międzywojennych miała wśród przedstawicieli generałów (Konstanty Drucki Lubecki- walczył w 1920 roku, zginął w Katyniu), posiadaczy ziemskich i prezesów pierwszych automobilklubów (Władysław Drucki Lubecki, prezydent Grodna).

Miała kształcić się w szkole artystycznej w Paryżu, ale babka Jadwiga Radziwiłł sprzeciwiła się tym planom. Niemniej otrzymała staranne wykształcenie, a twórczość plastyczna zajmowała ją od dzieciństwa. Jako kilkulatka dostała od ojca aparat Kodaka, którym fotografowała portrety przyrodnich sióstr i mamy, rodzinne wydarzenia i okolice majątku. Młodo, jako 17-latka wyszła za mąż za pierwszego męża, lecz małżeństwo zostało unieważnione w 1928 roku. Wtedy to właśnie, po rozwodzie Zofia kupiła sobie najnowszą nowość- aparat Leica.
 
Wkrótce wyszła za mąż po raz drugi, za Jakuba Chomętowskiego. To małżeństwo także nie przetrwało zbyt długo, chociaż z byłym mężem Zofia Chomętowska utrzymywała do końca życia bardzo dobre stosunki- po wojnie ściągnęła go do Argentyny.
 
Jej zdjęcia z rodzinnego Polesia są wspaniałe. Jest to rejestracja czasów tak nieziemsko różnych, od naszego dzisiejszego obrazu Polski! Ten zaginiony kraj z fotografii Zofii Chomętowskiej jest jak reportaż ze średniowiecza. Ze średniowiecza tuż po potopie.
Foto: Zofia Chomętowska
 

Na każdym zdjęciu- woda. Wszędzie- woda.
Foto: Zofia Chomętowska
Foto: Zofia Chomętowska, Bocian w promieniach słońca.
Foto: Zofia Chomętowska
Foto: Zofia Chomętowska
Foto: Zofia Chomętowska

Foto: Zofia Chomętowska

Foto: Zofia Chomętowska
Foto: Zofia Chomętowska
Bagna, torfowiska, grzęzawiska, moczary, rojsty, jeziorka, rzeki, błota po kolana, krzaczory, trzciny, szuwary, oczerety. W tym wszystkim stojące niczym w bieda-Wenecji bieda-chatynki, rybackie sieci, łódki, tratwy. To był najbiedniejszy i najbardziej zacofany region kraju, w którym w większości niepiśmienna ludność wiejska nie potrafiła określić się narodowo i nazywała siebie „tutejszymi”. To określenie przylgnęło do prawosławnych Poleszuków po spisach ludności czynionych w 1921 i 1931 roku. W tej ostatniej ankiecie 64% ludności określiło język jakiego używają jako „tutejszy”, 4,8% podało język ukraiński, a 6,6%- białoruski. Na ogół jednak używano gwary, będącej pograniczną mieszanką kilku języków. Polaków było na Polesiu 14,5%, a 10% stanowili Żydzi. Był to region od zawsze izolowany ze względu na fatalne warunki terenowe, omijany starannie przez wojska jako zdradliwa pułapka i stosunkowo mało gnębiony przez zaborców.

Michał Marczak w „Przewodniku po Polesiu” (Brześć 1935) pisze: „lud tu spokojny, nieskory do wybuchów, rozważny, konserwatywny, nieufny i wszelkiej nowości niechętny. Nie odznacza się pracowitością ponad potrzebę. Uznaje swoją i najbliższych własność, na cudze chciwy lecz bez stosowania przemocy”. Druga wojna światowa zrewidowała niestety te poglądy.



Foto: Zofia Chomętowska


Foto: Zofia Chomętowska


Foto: Zofia Chomętowska, panorama Grodna.


Chomętowska ujęła swoje Polesie z pięknym wyczuciem detalu i egzotyki, mieszając rodzinne scenki i wydarzenia z bliskimi portretami dzieci i chłopów. Mogli być to zresztą i szlachcice, bo zubożała polska szlachta prowadziła często życie nie do odróżnienia identyczne jak polescy chłopi, równie biedne i przaśne.



Foto: Zofia Chomętowska


Foto: Zofia Chomętowska


Foto: Zofia Chomętowska, dziewczynki wiejskie we dworze.


Foto: Zofia Chomętowska

Przaśne życie nie dotyczyło jednak zbytnio Zofii Chomętowskiej. Wraz z przyjaciółmi i mężem bawili się życiem w Porohońsku i wyjeżdżali na zagraniczne wyprawy, gdzie Leica przydawała się znakomicie. Kręgi towarzyskie fotografki nie były z tych niskich, o nie. Nie była to żadna nisoka midel klas (cytat). Zanim poznałem jej biografię świtało mi już co nieco po tym zdjęciu:



Foto: Zofia Chomętowska (Buick 90)
Zdjęcie jak zdjęcie- fajne, z ciekawej perspektywy, same pistolety, przedwojenne przystojniaki na tym zdjęciu, ale samochód... Wielka amerykańska limuzyna. Na Polesiu! Chevrolet? Buick? Coś mi świtało. Dzięki nieocenionej Automobilowni szybko znalazłem wiadomości co to było. Był to Buick 90 z warszawskiej montowni Lilpop Rau i Loewenstein. Autor Szczepan Kolaczek pisze o tym pojeździe tak: „Na przeciwległym biegunie znajdował się Buick, a dokładnie – serie 41 i 90. Złożono ich jedynie kilkanaście egzemplarzy, które zakupiły instytucje rządowe – ze względu na bardzo wysoką cenę nie znalazły nabywców prywatnych (w temacie gospodarności naszych władz dodam, że w tym czasie prezydent Mościcki miał do dyspozycji aż 22 limuzyny z kierowcami, podczas gdy prezydent Roosevelt – tylko dwie).

Zatem Bal w Operze:

Zajeżdżają Buicki, Royce'y
I Hispany,
Wielkie wstęgi, śnieżne gorsy,
Szambelany,
I buldogi pełnomocne
I terriery
I burbony i szynszyle
I ordery
I sobole i grand-diuki
I goeringi,
Akselbanty i lampasy
I wikingi,
Admirały, generały,
Bojarowie,
Bambirały, grubasowie,
Am!
Ba!
Sado!
Rowie !
Raz !
Dwa !
Hurra, panowie!
Hurra, panowie!
Hurra, panowie!

W szatni tłok,
W lustrach - setki,
Potrzaskują
Damskie torebki,
Każda poprawia, każda zerka -
I boty! numerek! bez numerka!
I jeszcze pudrem
I jeszcze usta
I lustra lustrem
I znów do lustra
I już - do loży - która? druga...
Na tajniaka tajniak mruga,
Na lewo, na prawo, na le, na pra,
A w środku już orkiestra gra,
Orkiestra gra! Orkiestra gra!

I taka to właśnie warszawka zjeżdżała do Porohońska.

Chomętowska kupiła także kamerę, za pomocą której kręciła filmy z podróży i stron rodzinnych. Dzisiaj filmy te zostały opracowane na nowo i zmontowane w bardzo inetersującą całośc, z muzyką Kapeli ze Wsi Warszawa, podczas seansu wiele smaczków historyczno-personalnych, niemal rejestracja zaginionej Atlantydy, polecam:
http://ninateka.pl/film/ja-kinuje-zofia-chometowska

W 1931 roku Chomętowska dostała nagrodę za zdjęcie, wysłane na konkurs Kodaka, dzięki któremu dostrzeżoną ją i jej fotografie. A ona coraz bardziej poświęcała się swojemu hobby i coraz odważniej wchodziła w artystyczne kręgi. Rozluźniły się więzy z mężem, zakończone rozwodem w połowie lat 30-tych, a fotografka na stałe przeniosła się do Warszawy, w Porohońsku bywając tylko z wizytami.

Brylując wśród elit stolicy, popularna, wesoła i żywa, pełna energii hrabianka Chomętowska nie tylko była osobą bez której każdy bal był do niczego „albo jeszcze dosadniej”- jak pisała, ale także korzystała z okazji jakie dawała jej pozycja i znajomości- portretowała elity, ale i ich pałace, czym nieświadomie zarejestrowała ich stan na kilka lat przed ich zdemolowaniem przez Niemców podczas okupacji i Powstania. Fotografowała w pałacu Blanka, w którego obronie zginął później w czasie powstania Baczyński , pałac Koniecpolskich- czyli Namiestnikowski/ Prezydecki i pałac Kronenberga- po tym ostatnim zostały po wojnie tylko trzy granitowe kolumny.

Jej fotografie okazały się później nieocenione dla inwentaryzacji polskich strat wojennych- była jedynym fotografem, którego arystokratyczne rodziny wpuściły do swoich domowych wnętrz.

Kilkakrotnie wyjeżdżała na zagraniczne wakacje z mężem, używając często swojej Leiki, trochę zdjęć z tych wypraw można zobaczyć tutaj: http://faf.org.pl/image/tid/235 . Niektóre wprost rewelacyjne, z ducha Bressonowskie.

W 1932 roku sypnęły się dla fotografki nagrody z polskich i francuskich konkursów i wystaw, kiedy wzięła udział w wystawie Salon Internationale L'arte Photographique w Paryżu, a jej zdjęcia ukazały się w licznych francuskich czasopismach o sztuce i fotografii. Sporo zdjęć zakupiło także wydawnictwo Larousse do swoich serii geograficznych.



Foto: Zofia Chomętowska


Foto: Zofia Chomętowska

Pisała artykuły do prasy fotograficznej. W 1933 miesięcznik „Foto” opublikował jej reportaż „Z Leicą na wodach Polesia”, później z dumą zamieszczony w reklamowo- jubileuszowym albumie „Leica w Polsce”. W pewien nieformalny sposób stała się ambasadorem tej marki aparatów, a w środowisku zaczęła być znana jako „Lejkarka”. Dzięki niej przełamywała się także surowa opinia klasycznych fotografów o sprzęcie małoobrazkowym. W artykule w „Świecie” Chomętowska napisała zdanie, pod którym podpisuję się obydwoma rękami: „Zasady kompozycji rysunkowej w fotografice wymagają od swoich adeptów tak samo studiów i pracy, jak w każdej innej sztuce plastycznej. Soczewka, jak i pędzel w rękach profana nie dadzą dzieła sztuki

Działała bardzo aktywnie w środowisku fotograficznym i elitarnych stowarzyszeniach- do wybuchu wojny brała udział w licznych wystawach zbiorowych i indywidualnych, między innymi z Janem Bułhakiem w Wilnie. Po warszawskiej wystawie w Salonie Sztuki Garlińskiego kartkę do fotografki napisał sam Witkacy- z komplementami, oraz notką, że uwierzył (trochę) w siłę fotografii jako artystycznego medium.

Oddałbym wiele, żeby obejrzeć tę kartkę, ale w internecie niestety nie da się jej znaleźć.

Chomętowska została niedługo przed wojną wiceprezeską Polskiego Towarzystwa Fotograficznego.

Tymczasem w 1936 roku Ministerstwo Komunikacji ogłosiło konkurs na etatowego fotografa „propagandowego” (jeszcze wtedy słowo to nie miało pejoratywnego zabarwienia). Konkurs był solidny i anonimowy. Wysyłało się prace oznaczone tylko godłem. Chomętowska via poczta wygrała ten konkurs pod godłem „Wrona”. Gdy „Wrona” zjawiła się w ministerstwie organizatorom opadły szczęki „Rany boskie! Kobieta! Jak Pani sobie poradzi z tak ciężką pracą!” Etat w ministerstwie był dla fotografki kolejnym etapem kariery- dzięki niemu powstał wielki zbiór zdjęć Polski lat 30-tych w najlepszym wydaniu- fotografii z kurortów, uzdrowisk górskich i znad morza, zabytków, oraz budynków kolei. Sprzyjało pracy to, że ministerstwo zapewniło Chomętowskiej darmowe przejazdy po całym kraju.

Ja już w tytule napisałem- każdy chciałby być Zofią Chomętowską.

Jej zdjęcia zawisły w dużych formatach na dworcach i w budynkach kolejowych, a także w tramwajach i przedziałach wagonów w całym kraju.
Foto: Zofia Chomętowska, Zakopane

Foto: Zofia Chomętowska

Foto: Zofia Chomętowska, pocztówka ze zdjęcia Konstancina. Pierwszy- Opelek Olympia, a drugi tenże sam Buick 90.

Foto: Zofia Chomętowska

Foto: Zofia Chomętowska

Foto: Zofia Chomętowska, Zakopane.

W przedziałach wagonów... Hm. To mi nasuwa myśl, że być może wystarczy być w moim wieku, żeby pamiętać zdjęcia Chomętowskiej z tych przedziałów. Przypomina mi się z dzieciństwa dalekobieżny wyjazd do Zakopanego z dziadkami, kiedy w sleepingu wisiały na ścianach jakieś czarno-białe zdjęcia z Krakowa czy z Sandomierza... Rzecz ciekawa, rzecz ciekawa...

W tym samym roku na wystawie konkursu „Piękno Warszawy” Zofia Chomętowska jako zwyciężczyni poznaje Stefana Starzyńskiego- legendarnego prezydenta Warszawy. Ten wpada na pomysł zdjęć obrazujących przemiany w stolicy. Rodzaj przekrojowego reportażu pokazującego wszystkie twarze miasta- te najlepsze i te najbardziej zacofane. Chomętowska, otwarta na świat i zaprawiona w bojach zgadza się z ochotą. Powstaje wielkie dzieło- zapis życia miasta. Chomętowska jeździ nie tylko na nowe, modernistyczne osiedla mieszkaniowe, nowe inwestycje miejskie takie jak Wytwórnia Papierów Wartościowych, ale odwiedza także targi, zakazane dzielnice, fotografuje hycli i zakłady oczyszczania miasta, gdzie jak w XIX wieku wytapia się tłuszcz z padliny i miele kości, stare walące się rudery w których mieszkają robotnicy, ośrodki zdrowia w stanie prowizorki. Warszawa z całym jej kolorytem:

A polski bez jak pachniał w maju
W Alejach i w Ogrodzie Saskim,
W koszach na rogu i w tramwaju,
Gdy z Bielan wracał lud warszawski!
Szofer nim maił swą taksówkę
Frajerów wioząc na majówkę,
Na trawkie, pifko i muzykie;
Gnał na sto jeden, na rezykie;
A wiózł śmietankie towarzyskie:
Kuchtę Walercię, tę ze Śliskiej,
Burakoszczaka z Czerniakowskiej
I Józia Gwizdalskiego z Wolskiej.
Byli spocone i zziajane
I wszystka trzech w drebiezgi pjane,
I jak jechali bez Pułaskie,
Fordziak w latarnię wyrżnął z trzaskiem,
I przebiegł (tyż pod gazem krzynkie)
Flimon szarpany za podpinkie.
Szofer czarował go natralnie,
Że on zapychał leguralnie,
I "Niech ja skonam, niech ja skonam
(Zawsze dwa razy! Rzecz stwierdzona),
Skoro jeżeli znakiem tego
Nie jest to wina bzu danego,
Któren cholernie się uwietrzniał
I mocny zapach uskuteczniał;
Ciut, ciut mnie z niego zamroczyło
I właśnie bez to się zdarzyło".
Policjant mówił: "Ja nie frajer
I pan nie weźmiesz mnie na bajer,
Pan się zatrudniasz anhoholem" -
I nagle krzyk : "To ja chramolę!"
I "Nie bądź pan tu za szemrany!"
A kuchta w pisk: "Zabiją! Rany!"
A Józio w pysk, a Józia w mordę,
I już w powietrzu pachnie mordem,
I wszyscy do komisariatu,
A z winy - majowego kwiatu
.

Ze zdjęć powstała w 1938 roku wystawa „Warszawa wczoraj, dziś i jutro”, zorganizowana na otwarcie Muzeum Narodowego, która cieszyła się niesamowitą popularnością (milion zwiedzających- największy sukces frekwencyjny w przedwojennej Polsce) i dała autorce dochód, za który zakupiła nowe auto- małego kabrioleta Simkę, zwaną przez Chomętowską „simlajką”.
Zofia Chomętowska przy swojej "Simlajce"
(Prawdopodobnie Simca 5 Coupe Decapotable, nowość z 1938)

Niestety ponure werble zza polskich granic przerywają to życie beztroskie i komfortowe, choć nie przerywają twórczości Zofii Chomętowskiej. Wybucha wojna. Chomętowska ucieka z obleganej przez Niemców Warszawy, nie przerywając fotografowania. Pomieszkuje z początku u znajomych, różne losy miotają nią po wschodniej Polsce, później wraca do stolicy, gdzie trochę bieduje i zmienia miejsca zamieszkania, potem coraz bardziej wciąga się w handel antykami i biżuterią z pomocą znajomych otwiera antykwariat, będący centrum mniej i bardziej legalnych interesów. Później wraz z rodziną ponownie wynosi się z Warszawy.

Wraca po wyzwoleniu do kompletnie zdemolowanego przez Niemców miasta- fotografuje ruiny i gruzy w jakie zmieniła się stolica i jej dawne życie. Fotografuje masowo.



Foto: Zofia Chomętowska, Lody.


Foto: Zofia Chomętowska


Foto: Zofia Chomętowska


Foto: Zofia Chomętowska


Foto: Zofia Chomętowska


Foto: Zofia Chomętowska


Foto: Zofia Chomętowska


Foto: Zofia Chomętowska

Te heroiczne zdjęcia zmiecionej z powierzchni ziemi Warszawy zostaną zebrane na wystawie „Warszawa oskarża” zorganizowanej w tym samym Muzeum Narodowym przez Biuro Odbudowy Stolicy. Wystawa zgromadziła przed- i powojenne zdjęcia Chomętowskiej, Marii Chrząszczowej i Edwarda Falkowskiego, a prócz tego wydobyte wprost z gruzów resztki (między innymi figurę króla Zygmunta III bez miecza i bez krzyżą), potłuczone reliefy i rzeźby, strzaskaną ceramikę, zdewastowane sarkofagii i mumie, podziurawione kulami obrazy i popalone akta. Wystawa pokazywała też niemieckie dokumenty opisujące planowaną grabież i niszczenie. Po ekspozycji w Narodowym wystawa odwiedziła w 1945 roku Tokio, Moskwę, Londyn, Paryż i Bazyleę, Nowy Jork, Budapeszt i Berlin.

Było o co i kogo oskarżać.

Sporo zdjęć Chomętowskiej z tego cyklu, niektóre śmieszne, niektóre wstrząsające - jest tutaj:
http://faf.org.pl/image/tid/241

Jeszcze wtedy jest trochę nadziei na nową, powojenną Polskę.
Ale dwa lata później Zofia Chomętowska decyduje się na emigrację do Argentyny, wraz z dziećmi. Znana w Europie, tutaj zaczyna zupełnie od zera.

Początki są trudne, na szczęście ma niejakie oparcie w krewnych. Maluje w kwiaty wachlarze i porcelanowe figurki Za pierwsze zarobione pieniądze kupuje jamniki.

Z początku stara się utrzymać w zawodzie, zdobywa akredytację reporterską pozwalającą fotografować notabli (Evitę Peron) i bywać na politycznych wiecach i demonstracjach. Z czasem jednak jej zadziwiająca fotograficzna energia powoli wygasa. Zdjęć jest coraz mniej i stają się coraz bardziej prywatne i rodzinne. Fotografia schodzi na drugi plan.

Kochani, nie uwierzycie, ale przez 30 lat spędzonych w Argentynie ja nie fotografowałam. Czasami zdjęcia rodzinne, gdy syn lub córka wiercili mi dziurę w brzuchu. Tam są różne dziwy. Choćby pięciometrowe kaktusy. Ale mnie to nie cieszy. Nie chce mi się brać aparatu do ręki. Co innego tutaj, w Warszawie. Tu wszystko jest moje. Odżywa moja młodość”- opisała swoje wykorzenienie na spotkaniu w 1971 roku, gdy po raz pierwszy po wojnie odwiedziła Polskę. Zachwyciła się odbudową stolicy. Zachęcona przez apel radiowy o „wspólnym narodowym wysiłku w celu podniesienia z ruin Zamku Warszawskiego” postanawiła spontanicznie podarować miastu zbiór swoich negatywów, z którymi przyjechała. Bezcennych negatywów. Chwaliła ją za to pod niebiosa nawet ówczesna prasa.

Tak. Bo fotografka przechowywała starannie wszystkie swoje przedwojenne negatywy.

Zofia Chomętowska zmarła w Buenos Aires 20 maja 1991 roku.

Jak się okazało te negatywy podarowane do Muzeum Miasta Stołecznego Warszawy- to nie były wszystkie. Szczęść Boże, że pani Karolina Puchała- Rojek akurat w 2008 roku pisała doktorat o Zofii Chomętowskiej i wybrała się do Argentyny. Przywiozła od rodziny Chomętowskich kilka pudełek z nierozpoznanymi negatywami w darze dla fundacji Archeologia Fotografii.

To był początek szału na Zofię Chomętowską i renesansu jej popularności w Polsce. Druga „wyprawa eksploracyjna” Archeologii Fotografii do Argentyny w 2010 roku przywiozła wszystkie negatywy fotografki, jej notatki zebrane w zeszytach i albumy z pozytywami.



Foto: Zofia Chomętowska, notatnik ze zburzonej Warszawy. http://faf.org.pl/index.php?q=pl/zofiachometowska
Archiwum składało się między innymi z drewnianej skrzynki, w której Zofia Chomętowska przechowywała od zawsze swoje archiwum. Zgadnijcie ile jest szacunkowo kadrów na tych negatywach.
Otóż jest ich około 6000 z lat 1929- 1960 Niestety niemal wszystkie na mało trwałym podkładzie nitrocelulozowym, wymagającym bardzo żmudnej pracy rekonstrukcyjnej. Niemniej Archeologia Fotografii skanuje je systematycznie i digitalizuje udostępniając w internecie.
Skrzynka na negatywy wykonana przez Zofię Chomętowską

Oprócz negatywów znaleziono na odbitkach prawdopodobnie wszystkie fotografie wykonane dla Ministerstwa Komunikacji. Zatem mamy jak na dłoni całą Drugą Rzeczypospolitą, nieco propagandową!

Oto zdjęcia z tego zbioru, niektóre wprost genialne:
http://faf.org.pl/image/tid/237

Zdjęcia Zofii Chomętowskiej z Argentyny, absolutnie fantastyczne, poczynając od rozładowywania w porcie Mercedesa Chomętowskich:
http://faf.org.pl/image/tid/553

O dzięki Ci droga Archeologio Fotografii, chciałbym dla was pracować!

O wielkie dzięki dla rodziny Chomętowskich, bez ich uprzejmości nie ujrzelibyśmy tej fantastycznie zarejestrowanej przeszłości!

Na fali nowej popularności o Zofii Chomętowskiej napisała Anna Theiss w „Wyskoich Obcasach”obszerny i bardzo ciekawy artykuł, w którym nazwano ją protohipsterką polskiej fotografii. Nie zgadzam się jednak z tezami tego tekstu, opisującymi Chomętowską jako osobę niesioną na fali szczęśliwych dla niej wydarzeń- choćby sam tytuł: „Kobieta dryfująca”. Nie przeczytałem być może i w połowie tyle o Zofii Chomętowskiej co autorka artykułu. Ale jak można nazwać kogoś osobą dryfującą, jeśli sama wysyła na konkursy swoje prace, jeśli podejmuje się dużych zadań, publikuje artykuły, z pełną świadomością rejestruje świat ku pamięci przyszłych pokoleń, wystawia swoje prace (37 międzynarodowych wystaw!), poświęca się sztuce. Ja nie śmiałbym.

Pierwsze zdanie z biografii Chomętowskiej w Archeologii Fotografii: „Jedna z najważniejszych i najbardziej aktywnych fotografek dwudziestolecia międzywojennego” Dryfująca?

Być może dla autorki artykułu lekkość życia Zofii Chomętowskiej, która z racji urodzenia nigdy (przed wojną) nie zaznała kłopotów finansowych, żyła pełnią życia, brylowała wśród elity, zmieniała mężów jak rękawiczki i ze swojego hobby uczyniła z wielkim sukcesem zawód wydaje się egzotyczna. Jednak gdzie tu jej dryf? Gdzie kontrkulturowa hipsterskość?

Zupełnie podobne relacje z ówczesnego przedwojennego życia elit znalazłem w soczystej autobiografii Magdaleny Samozwaniec (z d. Kossak) „Maria i Magdalena”- polecam. To nie była ówczesna egzotyka. To był popularny styl życia.

Fakt, że lekkość bytu elit nie przysłużyła się zbyt dobrze kondycji Polski, jak wiemy już za chwilę w 1939:
I gdy w strop szampitrem strzelił
Metaliczny tusz kapeli,
Ani się nie obejrzeli,
Ani zdążył z żyrandziaka
Mrugnąć tajniak na tajniaka -
Jak błyskawicowym zdjęciem,
Foto-ciosem, blasku cięciem
Wszystkich wszyscy diabli wzięli
diabli wzięli
diabli wzięli
Aż ze śmiechu małpy spadły
Z zodiakalnej karuzeli.

Najszybciej nazwałbym Zofię Chomętowską- modernistką. W końcu używanie małoobrazkowego dalmierza zamiast wielkoformatowych mastodontów nie było przejawem jakiegoś hipsterskiego zamknięcia w niszy, a wręcz przeciwnie- jaskółką nowości, równie wczesną jak praca Cartier Bressona, po wojnie fotografował tak już niemal cały świat.

Zatem: Zofia Chomętowska- twórcza kobieta nowoczesna.

Fabrykant.

Wszystkie poetyczne cytaty- Julian Tuwim (profetycznie w 1936r.!) „Bal w Operze” i „Kwiaty Polskie”.

Źródła i źródełka (część już wymieniona w tekście):
http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,53662,10625956,Zofia_Chometowska___kobieta_dryfujaca.html?disableRedirects=true

Rozmowa z Karoliną Lewandowska, szefową Archeologii Fotografii:
http://www.obieg.pl/rozmowy/18135


Film zmontowany z archiwum filmowego Zofii Chomętowskiej:
http://ninateka.pl/film/ja-kinuje-zofia-chometowska

Fragmenty wspomnień Chomętowskiej „Na wozie i pod wozem”:
https://books.google.pl/books?id=Shnq3G3x-cIC&pg=PA169&lpg=PA169&dq=zofia+chom%C4%99towska&source=bl&ots=87owxJ-11G&sig=w0RU1LnyoThyXNXwHnSSk8e5j8k&hl=pl&sa=X&ved=0ahUKEwja_YG06JzLAhUE1RoKHctXBlY4ChDoAQhXMA0#v=onepage&q=zofia%20chom%C4%99towska&f=false




Przewodnik z wystawy „Warszawa oskarża” 1945:
http://ojczyzna.pl/ARTYKULY/Warszawa-Oskarza.htm




wtorek, 16 lutego 2016

Łabędź ledwo piuknął. Canon 300x



A wiedzą Państwo o jakim aparacie z autofokusem systemu EOS jest najmniej tekstów i testów w internecie? Intuicja podpowiadałaby że o jakimś rarytasie niedościgłym, profesjonalnym wypasie nie dla zwykłych śmiertelników, jakiejś niszowej odmianie? Zapewne myślicie, że o jakimś trzydziestoletnim mamucie, dinozaurze sprzed czasów internetu, z samych początków ery automatycznego ustawiania ostrości? Lata osiemdziesiąte?

Otóż nie.

Najmniej w Internecie jest o najmłodszym analogowym Canonie. Ostatnim z produkowanych. Półka amatorska. Rok 2004, ledwo kilkanaście lat temu. Model 300x.

Świąteczną wysłał kartkę
Do samego prezydenta
Lecz nikt o nim już nie mówi
Nikt o nim nie pamięta (cytat)

Mnie też to trochę zdziwiło. W końcu to absolutnie ostatni Canon EOS na film. Ostatni mohikanin. Przedostatni mohikanin często zabija ostatniego mohikanina, żeby nim zostać (St. J. Lec)

No i ciekawe czy jakieś analogowe aparaty znanych systemów autofokus są jeszcze dzisiaj produkowane? Szukam i szukam, ale nie mogę się dokopać do żadnych oficjalnych danych. Jak zwykle- wejście na rynek jest ogłaszane wśród fajerwerków, a zakończenie produkcji odbywa się po cichu. Wygląda na to że nadal można kupić sobie nowego Nikona F6- co prawda w USA i co prawda chyba nie wyprodukowanego w 2016, tylko z zapasów magazynowych. Już ze trzy razy czytałem o jego śmierci i definitywnym zakończeniu produkcji. No i cena nie jest zbyt przystępna- 2300$. Niemniej jest to aparat, który ma, jak myślę, pewne szanse się sprzedawać dalej- jako ostatni profesjonalny aparat autofokus na film. Niektórzy pasjonaci zapewne byliby nim nadal zainteresowani. Nikon F6 miał szczęście być ostatnią maszyną z najwyższej półki, wszyscy konkurenci z tej półki ukazali się trochę wcześniej, zatem i wcześniej wyginęli.

http://www.nikonusa.com/en/nikon-products/film-cameras/index.page

Drugi nadal dostępny lustrzany analogowiec Nikona- FM10 się nie liczy. I to podwójnie. Po pierwsze jest manualny, a po drugie jest tak naprawdę Cosiną z napisem Nikon.

Canona i Pentaxa analogowego nie znalazłem żadnego. Minolta już nie istnieje a Sony, które przejęło schedę nie bawi się w fotografię na film.

Manualne lustrzanki na film, z systemowymi obiektywami są oczywiście nadal produkowane, zwłaszcza przez Cosinę- Voigtlandera (Besa).

Tymczasem porzućmy teraźniejszość, wsiądźmy do srebrnego De Loreana i zatrzaśnijmy skrzydlate drzwi. Niedaleka przeszłość. Rok 2004. Czerwone cyferki mrugają na indykatorach.

Właściwie to trochę dziwię się, że Canon 300x w ogóle powstał. Produkcja nie trwała nawet roku. Jak wiemy z historii różnych korporacji- nagłe zwroty akcji kasujące niespodziewanie różne produkty, które być może miałyby szansę na dalsze istnienie zdarzają się dość często w przyrodzie. Na rynek japoński wychodził pod nazwą EOS Kiss 7, a na rynek USA jako EOS Rebel T2. Ten Canon to zawsze tak wymyślał.


300x był aparatem bardzo teoretycznym. teoretycznie był następcą 300v i nawet był do niego dosyć podobny. Teoretycznie był też aparatem dla amatora. Różnica między teorią a praktyką jest taka, że w teorii nie ma różnicy między teorią a praktyką a w praktyce jest (cytat). W praktyce Canon postawił niektóre rzeczy na głowie. Był to aparat typu "rzutem na taśmę" albo "jak to nie chwyci, to już chyba nic innego". No i okazało się że jednak nie chwyciło. Canon 300x okazał się ostatnim aparatem EOS na film. Cyfra zabiła analoga.

Video killed the radio stars.

Canon troszkę nie miał też wyjścia, bo inni jego konkurenci (zwłaszcza Pentax modelem *ist) także przyjęli tę filozofię. Jedziemy po całości.

EOS 300x z 2004 roku w praktyce powstawał w czasach całkiem już współczesnych lustrzanek cyfrowych. Trudno w to uwierzyć, ale powstał aż rok później niż słynny 300D (wrzesień 2003), najtańsza cyfrowa lustrzanka na rynku i pierwsza przeznaczona dla amatora. Przy tym pierwsza, która zrobiła szał, run i była masowa.

Aparat na film wypuszczony w tak przełomowym momencie nie mógł mieć lekko. Mimo tego inżynierowie Canona walczyli do końca, a księgowi w tym czasie zostali zamknięci w wc z urwaną klamką, żeby nie przeszkadzali.




Nasz 300x, teoretyczny następca 300v (raptem po dwóch latach produkcji) miał z nim wspólny głównie ogólny kształt. W środku był znacząco inny. Gdy spojrzymy na dane techniczne dostrzeżemy to od razu- w środku aparatu dla amatorów został zamknięty duch narzędzia dla półprofesjonalistów. Osiągi 300x wykroczyły poza wszystkie wcześniejsze aparaty dla amatorów, jakie Canon do tej pory oferował. W ilości funkcji czysto fotograficznych (nie związanych z obsługą matrycy) 300x był lepszy niż cyfrowy 300D.

Parametry migawki przewyższyły poprzednika dwukrotnie- zastosowano taką o najkrótszym czasie 1/4000. Zmieniono tryb przesuwu filmu- 300x wyrabiał 3 klatki na sekundę przy zablokowanej ostrości i 2,8 klatki gdy aparat był w trybie ostrzenia ciągłego. To było o połowę lepiej niż u poprzednika i o 1/3 lepiej niż w cyfrowym 300D. Zwłaszcza, że cyfrowy kończył serię na 4-ch zdjęciach, kiedy dostawał cyfrowej zadyszki, a w 300x można było w tym tempie machnąć 36 klatek z rolki. To były czasy!

Canon chwalił się najnowszym systemem pomiaru błysku E-TTL II, znanym wcześniej tylko z cyfrowego profesjonalnego cyborga- EOS'a 1D MkII. Mierzył on światło bardziej precyzyjnie niż poprzednik, mocno krytykowany przez uzytkowników E-TTL.

Pamiętam że czytałem ongiś na jakimś forum (bodajże na nieistniejącym portalu foto.recenzja.pl) zjadliwie ironiczny komentarz na temat wcześniejszego systemu błysku, w którym komentujący opisywał że prosi wszystkich znajomych o stawienie się na imprezę sylwestrową w ubraniach w kolorze tzw neutralnej 18%-towej szarości (na ten odcień kalibruje się pomiar światła aparatów), ponieważ osobom ubranym na inne kolory, już nie mówiąc o czerni i bieli, nie może zapewnić obsługi fotograficznej- kontrasty mylą pomiar E-TTL Canona. Kto przyjdzie ubrany inaczej- sam jest sobie winien.

System E-TTL II jednak nie był tym, co najlepsze oferował Canon 300x. Najlepsza była wolność. Po raz pierwszy w amatorskim Canonie można było sobie sterować prawie wszystkim jak się chciało. A głównie- autofokusem.

W poprzednich amatorskich modelach tryb ostrzenia był powiązany z konkretnym trybem robienia zdjęć- żeby wymusić ostrzenie ciągłe należało użyć trybu sportowego (przy okazji chcąc- nie chcąc używać krótkich czasów, bo tak w tym trybie decydował aparat), żeby uzyskać wyłącznie pojedyncze wyostrzenie trzeba było strzelać w trybie "krajobraz" (tutaj Canon ordynował tylko wysokie przesłony), lub "portret" (w komplecie z ustawioną automatycznie przesłoną niską). Gdy nie używało się trybów tematycznych aparat sam decydował, czy ma włączyć śledzenie ostrością, czy nie.

To było corpus delicti poprzednich modeli amatorskich, a w 300x corpus został niespodziewanie rozpuszczony w dole z wapnem i nie był już delicti.

Podobnie było z innym automatycznym wynalazkiem Canona- błyskaniem lampą w celu wspomagania autofokusa w ciemnych warunkach. Może i pomagała ona autofokusowi, ale na pewno nie pomagała tym, w których stronę akurat błyskała. W EOSie 300x dało się ją nareszcie wyłączyć, używając funkcji indywidualnych.

Tak jest. Bo 300x był pierwszym amatorskim Canonem, który takie funkcje miał na pokładzie. Skromne, ale miał.

Poszerzono także o jeden stopień "drabinkę prześwietleń i niedoświetleń"- teraz można było przyciemnić lub rozjaśnić zdjęcie o 3 EV, ze skokiem co 1/2 EV, podobnie poszerzyły się możliwości bracketingu. Był to wynik o 1 EV lepszy niż w cyfrowym 300D.
Bogate wyposażenie, dużo funkcji z aparatu o półkę wyższego (za które jeszcze rok wcześniej trzeba było zapłacić wydając dwukrotność ceny 300x), fajny designersko kształt i ciekawie rozwiązane sterowanie.

Po pierwsze- dżojstik, czyli multikontroler- jeden z nielicznych użytych w aparatach analogowych- użyto go tu dość asekuracyjnie; służy wyłącznie do wyboru punktu autofokusa. Widać, że jest to po prostu funkcja dołożona do poprzednio występującego systemu Canona 300v, opartego na dużym ekranie z tyłu i kombinacji przycisków. No ale w żadnym innym aparacie Canona na film nie było takiego wygodnego urządzenia.




Po drugie- filozofia sterowania. Amatorskie Canony były już od kilku generacji budowane w ten sposób, żeby wszystkie funkcje obsługiwać tylko prawą ręką. (Ciekawe co na to osoby leworęczne?). Do dzisiaj cyfrowe canony dzierżą po części tę tradycję. W 300x zostało to doprowadzone do maksimum o tyle, że ilość funkcji godną śmigłowca Apache, a przynajmniej godną Canona 50, duża jak na aparat analogowy, została zgromadzona w całości po prawej stronie aparatu.

EOS 300x nie miał przecież dzisiejszego ekranowego menu, w którym można ukryć wszystko w zakładkach.

Na szczęście jest wielki ciekłokrystaliczny ekran tylny, tyle że uproszczony. Dzięki temu już poprzednik- Canon 300v wyglądał jak aparat cyfrowy. Można było się nabrać.

(Szedł facet koło koparki i dał się nabrać- sucharek).



Canon EOS 300x był produkowany tak strasznie krótko, że jest aparatem mało komu znanym w swojej sprzedażowej grupie docelowej. Spotyka się często pytania w internecie- czym różnił się on od poprzednika, bardzo popularnego EOSa 300v. Niemniej ci wtajemniczeni, którzy wiedzą o jego zaletach powodują, że gdy pojawia się na aukcjach to osiąga stosunkowo wysokie ceny- całkiem zgodne z jego rzeczywistą wartością jako narzędzia fotograficznego- ceny zbliżone do EOS'a 50e. Jedną z jego podstawowych zalet jest to, że 300x jest po prostu najnowszy i świeży, na ogół mało używany.

Funkcjonalność 300x jest może nieco mniej wygodna niż modeli "dwucyfrowych"- jak wspomnieliśmy- wszystkie funkcje ukryte pod jedną łapką nie dorównają obustronnym pokrętłom i dźwigniom wyższych Canonów, a przede wszystkim ich tylnym pokrętłom- więcej funkcji da się użyć szybko i intuicyjnie.

Wiele osób być może myśli o tym, że aparat ten jako ostatnie filmowe dziecko Canona może być jakąś ewentualną lokatą kapitału. Słabe są chyba na to nadzieje. Z dwóch przyczyn- aparat produkowany tak krótko, chociaż z kilku wymienionych powodów ciekawy nie zdążył zaskarbić sobie jakiegokolwiek sentymentu użytkowników. Po świecie chodzi mnóstwo osób, które z wielką nostalgią i uczuciem wspominają Canona EOS 5 (Przynajmniej dwóch z nich czyta Fotodinozę- pozdrawiamy!). Dla wielu aparat ten jest kultowy, przenajkultowniejszy, wiele cennych zdjęć strzelono za jego pomocą, na przykład zamieszczane u nas zdjęcia Dingo. Natomiast 300x jest w świecie fotografii kompletnym anonimem, aparatem jakim wiele.

Właściwie ciężko dopatrzeć się prawdziwego motywu stworzenia Canona EOS 300x. W części był kolejnym elementem wyścigu pomiędzy producentami- konkurował z Minoltą Dynax 60 (debiut w 2004), Nikonem 75 (z 2003) i Pentaxem *ist (2003). Zwłaszcza ten ostatni musiał być inspiracją dla inżynierów Canona, ponieważ podobnie jak w 300x zrzucał wysokie technologie z półki półprofesjonalnej na amatorską.

Gdyby EOS 300x zrobił większą karierę z pewnością zagroziłby mocno sprzedaży wyższych modeli- skoro widać tylko niewielkie różnice- to po co przepłacać?

Ciekawy jestem, czy projektanci tego modelu wiedzieli, że będzie to ostatni analogowy Canon? Być może tak, i wtedy jawi się on jako łabędzi śpiew na wysokich tonach, ostatni występ, opus ultimum, w który włożono wiele serca i technologii.

Jedyny problem, że ten wysoki dźwięk nie brzmiał zbyt długo.

Cyfra opanowała świat. Ale nie całkiem, nie całkiem, czego Fotodinoza dowodem.

Fabrykant

Dyrektor kreatywny walnięty o sprzęty.

CZYM SIĘ RÓŻNI CANON 300X OD 300V:

Podstawowe różnice techniczne           300x           300v

Ręczna zmiana trybu wyostrzenia         Tak            Nie

Można wyłączyć błyskanie podświetlenia
autofokusa                              Tak            Nie

Tryb błysku na drugą lamelkę migawki    Tak        Nie (tylko                                                     z lampy zewn.)

Kursor do sterowania punktami AF        Tak            Nie

Funkcje indywidualne                    Tak- 6         Nie

Max synchronizacja z lampą              1/125          1/90

Tryby synchronizacji z lampą         auto/ 1/125       auto

Tryb błysku                            E-TTLII         E-TTL

Liczba przewodnia lampy                  13             12

Minimalny czas migawki                  1/4000        1/2000

Opóźnienie samowyzwalacza           2 lub 10 sek      10 sek.

Szybkość przesuwu filmu AF One Shot     3kl/sek       2,5kl/sek

Szybkość przesuwu filmu AF AI Servo    2,5 kl/sek    1,5 kl./sek

Kompensacja ekspozycji i bracketing    +/- 3 EV       +/- 2 EV



P.S.
Wydałem właśnie moją debiutancką książkę.
 
Niespokojne miasto, szalone namiętności i okrutna zbrodnia. Wyjątkowy kryminał z czasów wielkich fabryk 
i mrocznych famuł.

Reżyser Władysław Pasikowski o "Tramwaju Tanfaniego":
"Wciągające. Rewolucja upadła, ale rewolucjoniści zostali... W Łodzi w zamachach giną zamożni fabrykanci. Kto stoi za tymi zbrodniami? Frapująca intryga i pełnokrwiści bohaterowie, ale prawdziwą bohaterką jest Łódź pod koniec 1905 roku. Jedno z najbarwniejszych i najbardziej oryginalnych miast tamtych czasów. To nie kino, to autentyczny fotoplastikon z epoki... Ja nie mogłem oderwać oczu od okularu. Polecam!"

"Tramwaj Tanfaniego" jest do kupienia w dobrych łódzkich księgarniach, oraz wysyłkowo tutaj: LINK






Źródła:

Fajne porównanie pierwszego i ostatniego Canona EOS na film:



Porównanie z konkurentami:



Zawsze dobra technoklopedia Canon EOS:
http://technoclopedia-canon-eos.com/