wyświetlenia:

poniedziałek, 30 października 2017

Beksiński żywy. Nadal


Moja recenzja łódzkiej wystawy Beksińskiego ukazała się gościnnie na portalu SNG Kultura:

Lenin też kiedyś był wiecznie żywy. Dopóki się nie okazało, że jednak nie. Chociaż może i jest żywy jeszcze w niektórych miejscach globu. Przynajmniej nie robią dziś Leninowi wystaw dzieł zebranych, jego dzieła wybrane pleśnieją w piwnicach, na przykład w mojej piwnicy – dostałem je na osiemnastkę w charakterze dowcipu. Ale tylko tomy parzyste, te o numerach nieparzystych dostał był mój kumpel.
Natomiast Zdzisława Beksińskiego nadal wystawiają. Ostatnio przyjechał do Łodzi Sanok. Nie, nie największe dzieła malarskie, tego się nie spodziewajcie, ale reprodukcje jego późnych komputerowych rysunków i wczesnych fotografii z muzeum malarza w Sanoku. No i skoro nagle się zrobiło 381 kilometrów bliżej, to postanowiłem się udać, zwłaszcza że według map Google’a zaoszczędziłem 5 godzin i 27 minut.
Nic to, że reprodukcje. To rzecz pomijalna – fotografie, odbitki fotograficzne z założenia są reprodukcją, więc ten stan w najmniejszym stopniu nie jest dla nich ujmą. Przypuszczałem, że podobnie rzecz się ma z montażami komputerowymi (widziałem je do tej pory tylko w albumach Beksińskiego i tylko trzy na krzyż) – są oryginałem tylko wtedy, kiedy się ich nie wydrukuje ani nie zrobi Ctrl+C. Trochę się tu myliłem.
Wystawa jest w mało typowym miejscu – na Wydziale Ekonomii Uniwersytetu Łódzkiego na Rewolucji, w sali wykładowej. Tam się udałem napompowany ostatnio przeczytaną książką „Beksińscy – portret podwójny” Magdaleny Grzebałkowskiej. Najbardziej nastawiałem się na wczesne fotografie, których prawie nie znałem.
(...)


piątek, 27 października 2017

Zderzenie szekspirowskie. Rybka zwana Wandą (1988)- recenzja



Staroć. Ramota. Ciekawe czy tak pomyśli wielu z czytających tego blogaska. Wszyscy już to widzieli i wyrobili sobie zdanie- pomyślą. Może i widzieli. Może i pomyślą, ale czemu to niby nie mógłbym zająć się klasyką? Hę? Nie wolno? Nie wolno, ale można. Zwłaszcza, że to klasyka dla której ZAWSZE usiądę przed telewizorem, jeżeli tylko leci w telewizji. To chyba o czymś świadczy? Tylko o czym? Może o tym, że to jedna z ulubionych moich komedii? Może. Nie będę zaprzeczał.


Ta komedia jest kilkuwarstwowa. Mimo tego że nie jest to film wyintelektualizowany, to z pewnością nie jest filmem dla głąbów. Mamy w "Rybce zwanej Wandą" kilkuwarstwowe zderzenie różnych rzeczy, że nikt nie zaprzeczy. Mamy też, troszkę między wierszami ujętą, autoanalizę narodową Anglików. Mamy też angielski humor klasyczny, skrzyżowany lekko z humorem anarchistycznym w stylu Monty Pythona, boż to przecież ich dzieło. Mamy wielopiętrowe oszukiwanie. Wszyscy oszukują wszystkich, dla większych lub mniejszych korzyści.

To wszystko jest świeże i aktualne jak, nie przymierzając, Szekspir.
Jednak zderzenia wychodzą w "Rybce" na plan pierwszy. Zderzenia charakterów. Dopiero ostatnio zauważyłem, że jedyną postacią mającą jeden tylko konflikt z pozostałymi bohaterami jest Ken- wielbiciel zwierząt, nieśmiały jąkała. Pozostali bohaterowie mają takie konflikty z KAŻDYM z pozostałych. Przykładem adwokat Archie Leach, grany przez Johna Cleese'a. Nie dość że jest manipulowany przez tytułową oszustkę Wandę, jest obijany rondlem po głowie przez jej kochanka, ma sprzeczne dążenia niż aresztowany George, którego ma bronić, to jeszcze żona go nienawidzi, a on nienawidzi jej.

Archie Leach jest tu właściwie kluczową postacią, wstawioną w uwierające zbyt ciasne ramy społeczne. Dopiero spotkanie wyluzowanej oszustki jest dla niego katalizatorem działania.


Brytyjskie społeczeństwo, poddane licznym konwenansom, usztywnione licznymi manierami jest w "Rybce" na ostrzu krytyki. Następuje tu kolejne zderzenie- z obcą kulturą, przede wszystkim amerykańską kulturą bezceremonialności, którą reprezentuje Otto, szybciej strzelający niż myślący, a przy tym potrafiący manipulować bliźnimi, między innymi wykorzystujący doskonale wspomniane brytyjskie konwenanse. Za rolę Otta, głąba, a przy tym manipulatora pierwszej wody należy się Kevinowi Kline jakaś nagroda. Nawet ją dostał- Oskara za rolę drugoplanową. Ta rola jest wręcz brawurowa. Wierzymy w tę komiksową postać bez zastrzeżeń.

Mimo wszystko krytyka brytyjskiej sztywności nie idzie aż tak daleko, by owo tradycyjne lordowskie spionizowanie i flegmatyczność całkowicie zdezawuować. Cóż by bowiem zostało z brytyjskiej kultury codziennej bez tego spionizowania? Niewiele, niewiele- widzimy to tam, dokąd dolatują samoloty Ryanaira z żądnymi uchlania się na umór brytyjskimi proletariuszami. (Proletariusze wszystkich krajów- łączcie się -cytat).
Poza tym kto, bez brytyjskiej flegmy i stoicyzmu dawałby przykłady bohaterskiego zachowania się w czasie wojennego bombardowania Londynu. Nie wiadomo co nas jeszcze czeka, drodzy Brytyjczycy, lepiej się nie odflegmatyzowujcie.


"Rybka zwana Wandą" daje"w niemal każdej scenie dowody, że podręczna, codzienna psychologia była konikiem scenarzysty - wszyscy są tu manipulowani w przewidywaniu ich stereotypowych zachowań. Chcąc zdominować Kena Otto udaje przed nim homoseksualistę- załatwia tym dwie pieczenie na jednym ogniu- Ken trzyma się od niego z daleka, a przy tym Otto odsuwa od siebie podejrzenia, że jest kochankiem Wandy. Chcąc zdominować nikomu nieznanego prawnika Wanda udaje oszołomienie jego osobą, dostarczając mu dokładnie tego za czym tęskni i sprawia że ten mięknie jak wosk.

Do czasu, co prawda. Do czasu, gdy to on pozna ją dokładniej i wtedy sam zorientuje się jak manipulować (np. domyśli się którędy Wanda ucieknie z sądu i zdoła ją schwytać by zrealizować swój plan.)
Psychologia codzienna, nieco komediowo przerysowana stanowi clou humoru "Rybki zwanej Wandą". A wraz z nią gafy, wpadki, przejęzyczenia pokazujące jak działa nasza podświadomość, za nic mająca usztywniające konwenanse.

Ten film bardzo dopracowuje psychologię postaci. Podglądamy co robią zanim przywdzieją swoje oszukańcze maski i jak przygotowują się do ról. Wszyscy tam wszystko udają, lecz właściwie tylko tytułowej Wandzie przynosi to realne sukcesy i uchodzi na sucho.

John Cleese, faktyczny twórca filmu- współreżyser, scenarzysta, główna rola- miał zawsze ciągotki w stronę podręcznej psychologii, widoczne już w Montym Pythonie i w "Hotelu Zacisze", gdzie brylował jako znerwicowany Basil Fawlty. Napisał bodaj nawet książkę o psychologii.

Kolejnym zderzeniem filmu jest zderzenie klasy wyższo- średniej z klasą przestępczą. Gdzie ę-ą brytyjskich posiadaczy musi się zderzać z brutalno podstępnymi środkami działania złodziei.

Galeria stworzonych i zderzanych przez twórców filmu postaci jest istnym panopticum. Czuć w tym fantastycznego ducha Pythonów. Żaden Amerykanin nie wymyśliłby podobnej menażerii nieprzystających do siebie bohaterów, a przy tym jednak kipiących wewnętrzną chemią. Niekiedy chemią miłosno nienawistną, zaprawioną elementami podziwu.
George- szef szajki, dandys i (można sądzić) dorobkiewicz. Jego pomocnik Ken miotany pomiędzy tkliwością i romantyzmem a morderczym zadaniem, do tego nie potrafiący wyksztusić z siebie słowa, Otto- zabójca- sprytny idiota, cytujący Nietschego do podbudowania swojej wartości, sędzia Leach- rozrywany pomiędzy oficjalną praworządnością, a chęciom wyzwolenia się z kajdan i tytułowa Wanda, w której to roli Jamie Lee Curtis roztacza maksymalny poziom swego uroku, żeby manipulować wszystkimi dookoła. Wanda może dzięki temu startować w konkursie na najbardziej uroczą kobietę- potwora świata.

Cleese w tym filmie wymyślił wręcz pomnikowo genialne komediowe sytuacje. W "Rybce zwanej Wandą" wypaliło wszystko. Precyzyjny scenariusz, wyraziste postacie, doskonała wprost gra aktorska i humor na poziomie zaawansowanym. A do tego wiwisekcja psychologogiczna damsko- męska, brytolsko- amerykańska i międzyklasowo- społeczna. Ten film nie dość że oglądam z przyjemnością po raz dziesiąty, to jeszcze sceny z niego wryły mi się w pamięć na zawsze.

Szczególnie sceny orgazmu Wandy.

Zachęciłem do obejrzenia, prawda?

Fabrykant.


piątek, 20 października 2017

Projekt Okrążenia Łodzi vol. 0. Dworzec Łódź Karolew. Co?! Nie ma takiej stacji!!!



Czy wolno tak opisać stację widmo, panie doktorze?
Wolno. Wolność jest.

No więc, zgodnie z tytułem, nie ma takiej stacji. Ale że nie ma, to nie znaczy że jej nigdy nie było. Pociągi ŁKA przejeżdżają mimo, nie zatrzymując się, nikt już nie pamięta, oprócz najstarszych pamiętliwców.

No więc jest plan, żeby szybko pociągnąć za hamulec bezpieczeństwa i zatrzymać pociąg ŁKA tuż za przejazdem kolejowym na Wróblewskiego. Albo jest inny plan, żeby rowerem podjechać ze stacji Łódź Kaliska. Bo blisko. Na tyle blisko, że kolei nie opłacało się utrzymywać dworca Karolew. No to teraz utrzymuje się sam jak może.



Dworzec, eklektyczny i ceglany został zbudowany w 1903 roku za czasów niezbyt miłościwie nam panującego cara Mikołaja. Znaczy się- za zaborów. Było to rok po wybudowaniu linii kaliskiej. Nie mialem o tym pojęcia, że dworzec Karolew, razem ze stacją Chojny służyły za miejsca przeładunku towarów jadących do Rosji na inne tory. Otóż kolej warszawsko- wiedeńską, oraz odnogę tejże linii sięgającą od północy z Koluszek do Łodzi Fabrycznej zbudowano w rozstawie europejskim- 1435mm, czyli 4 stopy i 8,5 cala. W tym rozstawie zbudowano też łącznik między Łodzią Widzew a Kaliską. Natomiast główne tory kolei kaliskiej, budowane za czasów Rosjan miały rozstaw torów wedle imperialno- carskiej modły, czyli 5 stóp. Na Karolewie z jednej strony dworca biegły tory węższe, z drugiej szersze i tutaj dokonywano przeładunku na wagony mające zawieźć towar w głąb Rosji.
Karolew był zatem ważnym kluczem spinającym linie transportowe z Łodzi. Okazały budynek świadczy o tym doskonale. Jednak przed I Wojną Światową leżał tak naprawdę na strasznym zadupiu, po prostu na wsi i funkcjonował dzięki ruchowi towarowemu. Pierwsza wojna przyniosła Karolewowi pierwszy kryzys- po ciężkich bojach Łódź zdobyli Niemcy i strumień towarów do Rosji, zarówno po stronie producentów jak i odbiorców nagle całkowicie wysechł.
Po wojnie, w dwudziestoleciu wolnej Polski dworzec Karolew nie wykorzystywał już nawet dziesiątej części dawnego potencjału. Łódź nie zbudowała jeszcze żadnych blokowisk na wsi Retkinia, a pobliska Politechnika Łódzka miała się pojawić dopiero w 1945 roku. Przewymiarowany dworzec służył niezbyt licznym pasażerom do lat 70-tych, kiedy to kolej zdecydowała o jego zamknięciu. Zatem od tamtej pory stoi pusty, nie licząc najpierw legalnych, a od lat 2000-ch nielegalnych lokatorów. Ci ostatni spowodowali mały pożar, który sprawił, że budynek zamknięto na amen.



Dla wcześniejszych, legalnych lokatorów, którzy mieszkali w dworcu 5 metrów od głównej łódzkiej magistrali kolejowej zrobiono jeden wyjątek od reguł. Od reguł miejskich. Mianowicie dróżkę, która biegła między torami, łącząc dworzec ze światem zewnętrznym za pomocą kolejowego przejazdu przyporządkowano do ulicy Wróblewskiego i nadano Karolewowi numer 33. Powoduje to, że ulica Wróblewskiego na dzisiejszych mapach a) krzyżuje się sama ze sobą, i to na przejeździe kolejowym(!!!), b) biegnie na zachód, na wschód i na północ jednocześnie.
Takie rzeczy tylko na Karolewie.



Potem, po erze pożaru były plany wyburzenia dworca, czemu zapobiegli społecznicy i miejski konserwator zabytków.
Dość dziwne jest to, że nie został wykorzystany w trakcie organizowania obwodnicy Łódzkiej Kolei Aglomeracyjnej - aczkolwiek, oceniając na szybko- byłaby to spora inwestycja. Ruch pociągów na tej linii jest intensywny, należałoby zbudować przejścia podziemne, nie mówiąc już o renowacji samego budynku. Do tego dworzec Łódź Kaliska jest zupełnie niedaleko. Nie jest pewne czy by się to opłacało.
Z drugiej strony co zrobić z Karolewem- nie wiadomo. Gdybyż jeszcze nie stał on w środku kłębowiska torów. No ale stoi.
Można zatem zwiedzić z zewnątrz, póki się nie zawali.
Uwaga uwaga- po lewej jednoosobowy BUNKIER przeciwlotniczy na dworcu Karolew, o ile się nie mylę to jeszcze z czasów I wojny światowej.




Na dawnej stacji Karolew stoi też jedna z nielicznych w mieście kolejowych wież ciśnień, dzięki którym tankowano parowozy. Ta jest zrujnowana co nieco i nie ceglana, tylko żelbetowa, co datuje ją raczej na XX wiek niż na XIX-ty. Niemniej łatwo dostępna na "wyspie" między nieużywanymi torami. Poleciałem na Karolew z miarką, sprawdzać czy gdzieś nie zawieruszyły się tam tory szersze o 15 cm, rosyjskiej prowiniencji. O tych 15 centymetrach są różne dowcipy mniej i bardziej sprośne.

piątek, 13 października 2017

Marna dola selektora.

Muhammad Ali, fot. Thomas Hoepker 1966.

Ktoś kto zrobił w życiu sto tysięcy przeciętnych zdjęć, ale wśród nich trzy genialne, może być uznany za genialnego fotografa. Wystarczy żeby umiał wybrać te właściwe do upublicznienia.

Przeglądając foty na Magnum Photography, dla przyjemności żeglując sobie po oceanie zdjęć różnych, zacząłem zastanawiać się jak wielką rolę pełni działalność edytorska w życiu fotografa. I nie chodzi mi tu o edycję w sensie przemysłowego odchudzania i wygładzania modelek w Photoshopie, a o prosty wybór zdjęć przeznaczanych do ujawnienia światu, zrobiony przez ich autora.

Prawie każdy świadomy esteta, którym ma być w założeniu fotograf, dokonuje selekcji materiału. Od XIX wieku trafiło do kosza niezmierzone morze różnych zdjęć, a inne, znacznie mniejsze morze, takie Morze Bałtyckie, trafiło na salony. Oceniając te proporcje można dojść do wniosku, że rola selekcjonera jest właściwie równie ważna jak rola pana od robienia zdjęć, szczególnie gdy te dwie role gra jedna i ta sama osoba.

Marna dola selektora - pana od płyt,
Nikt na niego nigdy nie patrzy, każdy słucha bit.
Marna dola selektora - pana od płyt,
Mało kto ceni jego robotę, każdy czeka na hit.

Taki nawijacz na przykład nie będzie miał biedy,
Stoi na scenie, a dziewczyny wtedy
Kredyt biorą z jego oczu i głosu,
Będą go potem spłacać w każdy możliwy sposób

On bierze majka i jest już spakowany,
Piękny jak bajka uderza dalej w tany.
Popija drinki i czeka na money
Uwielbiany, ukochany, pożądany, narąbany
Jest rozpieszczany!

Marna dola selektora - pana od płyt,
Nikt na niego nigdy nie patrzy, każdy słucha bit.
Marna dola selektora - pana od płyt,
Mało kto ceni jego robotę, każdy czeka na hit.

A selekta nieboga dźwiga winyli pięć ton,
Wypije piwko za dużo, zniszczy gramofon.
Ma robotę do rana, a rano biedaczek ma zgon,
Od przygięcia nad dj-ką wieczny ma skłon.

Laski nie piszczą, kiedy na scenę wchodzi,
Nie rozpoznają go ludzie młodzi.
Sypia za dnia, nie widzi słońca,
Przerąbana taka selektora robota.

              Pablopavo "Marna dola selektora"

Co ciekawe aspekt wyboru dobrego spośród zrobionych zdjęć jest raczej w edukacji fotograficznej zupełnie pomijany. Duży nacisk kładzie się na to JAK dobre zdjęcie zrobić, jak kadrować, komponować, jak naświetlać, natomiast selekcja zdjęć oparta na tych zasadach jest zamilczana i temat nigdy nie poruszany. Nauczyciele fotografii chcą wychować samych geniuszy, którzy nie wyrzucają do kosza żadnych zdjęć. To oczywiście pokłosie czasów filmów i fotografii analogowej. Na pierwszy rzut oka- nie przystające do epoki słitfoci, selfików i bezkosztowości zapisywania obrazów jako ciągu jednynek i zer.

A przecież chciałoby się, żeby niektórzy ludzie powstrzymali się od upubliczniania niektórych swoich dzieł.

piątek, 6 października 2017

Napięcie wzrosło. Wielkie powroty zombies.



Człowiek człowiekowi wilkiem
A zombie zombie zombie.
               (Cytat)


Oni zawsze wracają. Człowiek już myślał że umarli bez reszty, odeszli i zniknęli z tego świata. Ale nie, oni niespodziewanie z grobu wstają, zamiast w proch się obrócić. Co jest do cholery?!

Kasa misiu, kasa.




Pierwsza była Yashica.
Nie, tfu… oczywiście że nie była pierwsza. Już niejedni wcześniej zmartwychwstawali. Ale ona rzuciła się w oczy w ostatnim czasie. Zasłużony ten niegdyś producent aparatów Contax i świetnych obiektywów, przed którym rzesze fotografów klęczały niegdyś z zachwytem wypuścił w odmęty internetu najpierw tajemniczy filmik, na którym tajemnicza japońska piękność tajemniczo coś fotografowała starym aparatem Yashica. Ciekawość sięgnęła Zenita, tfu… zenitu sięgnęła. Wszystkim tradycjonalistom zadrżały łapki i ślinka pociekła. To ci dopiero- powrót po latach!





Yashica powstała w 1949 roku. Najpierw wsławiła się swoimi aparatami i optyką, a w latach 70-tych zawarła sojusz z Zeissem, z którym produkowała do spółki aparaty z optyką tego ostatniego. Zeiss zły nie jest i legenda jakości rozeszła się szeroko. Działo się to pięknie aż do późnych lat 80-tych, kiedy to Yashikę przejęła Kyocera, a później sama została przejęta przez Minoltę.
Yashika największe rynkowe problemy miała wcześniej właśnie z Minoltą, producentem podobnej wielkości, który podgryzał ją jak tylko się dało. Pierwsze co zdecydowała Minolta po przejęciu Yashiki to oczywiście wstrzymanie produkcji Contaxów, żeby nie było wewnętrznej konkurencji.
Tak z nieba na ziemię zlądował w Jeleniej (cytat). Nimb jakości jednak pozostał i unosił się w eterze.

Sama Minolta, jak wiemy również została zjedzona przez Konicę, a następnie sprzedała dział fotograficzny do Sony. Sony zwycięża wszystkich. Nawet Jamesa Bonda.

Mijały lata, dużo wody upłynęło w instalacjach chłodzących elektrowni Fukushima. A tu nagle japońska piękność na filmiku z Yashiką w ręku. Zapowiedziano tajemniczą elektryzującą nowość. 

Napięcie wzrosło.

A potem ogłoszono że będą to obiektywiki przyczepiane do smartfona.

Noszzzzz… .

Napięcie opadło.


W TAKIM opakowaniu z TAKIM aparatem narysowanym na froncie sprzedawana jest soczewka do smartfona.