wyświetlenia:

czwartek, 28 grudnia 2017

Rasa Pirelli

Fot. Helmut Newton. Kalendarz Pirelli 1986. Perwersyjne połączenie.

Niestety. To będzie mizoginiczny, seksistowski, rasistowski, okropny wpis i to do tego jeszcze z pozycji marudzących. Tak że lepiej przerwijcie czytanie, zanim zaczniecie się denerwować. Ale będzie dotyczył fotografii.
Już nie ma dzikich plaż.
Już nie ma gołych bab w kalendarzu Pirelli. Gołe baby już nie wrócą (chyba). Ale widać czas prezesów chętnych powiesić sobie akt na ścianie gabinetu już przeminął. Teraz akty traktowane są chyba gremialnie jako instrumentalne traktowanie kobiet i seksizm do kwadratu.

Ja nie sprzeciwiam się zmianom tego świata, bo dzięki tym zmianom jest ów świat pod wieloma względami znacznie lepszy niż był wcześniej. Świat niewątpliwie złagodniał i stał się przyjaźniejszy dla dawniej krzywdzonych i pogardzanych. Mniej agresywny. Ale sprzeciwiam się jednak wszelkiej przesadzie i wylewaniu wszystkich dzieci razem z kąpielą. Zakręcić krany! Stop! Gdzie mi tu! Nie wylewać! Bo to po prostu źle robi prawdziwej, wolnej sztuce i równocześnie zmniejsza tego świata barwność, glajszachtuje go do jednolitej i monokulturowej masy. A kto kiedyś, za czasów młodych zmieszał wszystkie pojemniczki z pudełka napisem „Farby Plakatowe”, ten wie jaki kolor z tego wychodzi. Można ten odcień odczytywać wieloznacznie.

Jakoś ten wcześniejszy seksizm nie przeszkadzał przez ostatnie czterdzieści lat szacownej królowej Elżbiecie – była ona tradycyjnie pierwszym adresatem każdego nowego kalendarza Pirelli.
Wyszedł właśnie nowy, na rok 2018-ty. Zdaje się, że świetność tego wydawnictwa przeminęła już co nieco. Nikt nie ekscytuje się kalendarzem Pirelli w takim stopniu jak to było w latach 90-tych, kiedy występowały tam supermodelki, choćby zdjęcia do niego strzelały dziś nie wiadomo jakie sławy. Niedługo pewnie będą zmuszeni rozdawać go zamiast gazetki w supermarketach. No dobra, może jeszcze nie jest tak źle.

Fot. Helmut Newton

Kalendarz Pirelli to przedsięwzięcie włoskiego koncernu oponiarskiego, które postanowiło w 1963 roku, że chce się kojarzyć nieco lepiej niż z pin-up-girl wieszaną z ich logo nad warsztatem u Cytryna i Gumiaka. Zabrali się do tego prosto – zatrudniając dobrych fotografów i rozdając swoje kalendarze w niewielkiej ilości swoim najważniejszym prominentnym kontrahentom. Fajnie wyglądały i, przez swoją unikatowość i elitarność zaczęły wzbudzać zainteresowanie, a nawet pożądanie. I to nie seksualne pożądanie, tylko to z faktorem „chcę mieć”.






Fot. Helmut Newton

Pierwsze kalendarze fotografowali Terence Donovan – fotograf mody i Robert Freeman – autor okładek dla Beatlesów. Z każdym rokiem do kolejnych kalendarzy zapraszano też coraz większe sławy, zarówno z jednej jak i drugiej strony obiektywu. W późniejszych latach dla Pirelli pracowali Richard Avedon, Annie Leibovitz, Steve McCurry, Helmut Newton, Peter Lindbergh, a z przeciwnej strony sprzętu Iman, Naomi Campbel, Cindy Crawford, Kate Moss, Mila Jovovich, Patricia Arquette, Nicole Kidman, Penelope Cruz, Kate Winslet, a nawet Helen Mirren.

Kate Moss, fot. Herb Ritz

Dość często to były akty. Zwykle – piękne. Często nieoczywiste, enigmatyczne, skupione na portrecie, w zaskakującym otoczeniu. Strzelane na sesjach na całym świecie. Wielka ilość czarno-białych. Robili je najwięksi mistrzowie fotografii, którzy dla Pirelli nie obijali się, tylko wznosili na wyżyny aktu i portretu.
Były akty, ale nie zawsze. Annie Leibovitz zrobiła na przykład stonowane i wyciszone portrety siedzących i stojącyh pań.

Pattie Smith, Fot. Anne Leibovitz

Od jakichś dwóch – trzech lat w kalendarzach Pirelli nastąpił zupełny wycof. To już nie akty, nie gołe ciała, choć nadal portrety sław. Ostatnie wydanie zrobił, fantastycznie, Peter Lindbergh – w 2017-ym fotografował znane aktorki na czarno-białych zdjęciach całkowicie bez makijażu. To miało w sobie świeżość, moim zdaniem i spory pozytywny przekaz, nie mówiąc już, że zdjęcia były wprost świetne i portretowały interesujące twarze.

sobota, 23 grudnia 2017

Ogląd świąteczny 2017




Coś mi pękło
Robię ogląd
A to pękł mi światopogląd
Światopogląd rzecz nabyta
Się załata go, i kwita
Wezmę tylko grubych nici
I już się jak nowy świci.
            Stanisław Klawe



Jak by tu podsumować…

Jest nieźle, a będzie jeszcze nieźlej. Kiedyś.
Dobrze jest czasem obejrzeć siebie i zbadać stan własny. Kim się jest, kim się czuje, czy to już depresja, czy też może jeszcze euforia. Przeliczyć stan posiadany i stan przeszły. Porównywać się raczej do Małego Kazia, czy też do Kazimierza Wielkiego? Czy sukces drewniany, czy też może murowany? A może porażka, panie kolego?

To będzie wpis o Fotodinozie w czwartym roku działalności.
Czuję poniekąd pewną satysfakcję z rozwoju własnego, choć rozwój Fotodinozy rozwija się bardzo powoli. Postępuje do przodu. Po prostu odczuwam przyjemność nie stania w miejscu – wszystko dzięki propozycji Piotra Groblińskiego, który wciągnął mnie do SNG Kultura. Do tego artykuły gościnne na Automobilowni – dzięki nieocenionemu Szczepanowi Kolaczkowi – tematyka zatem mocno się poszerzyła, od Renault Twingo po wystawy fotograficzne.

Nie łudzę się że Fotodinoza zdobędzie jakieś gigantycznie szerokie grono czytelnicze. Nie zdobędzie, z prostej przyczyny że nie jest tematyczna. Piszę co mi tam akurat do głowy przyjdzie, co daje ten efekt, że nie jest równomiernie, że jest dość różnorodnie i mało przewidywalnie. Co gorsza nie zawsze jest o fotografii, dlatego Fotodinozy jako bloga fotograficznego mało kto poleca. Jako bloga ogólnego też nie, bo za dużo tu o sprzęcie fotograficznym. Taki lajf.
Cztery i pół tysiąca kliknięć miesięcznie to i tak jest bardzo dużo.
Pisze się dla Przyjaciół, Krewnych i Znajomych Królika. Nie za bardzo do masowej czytelni. Przyjaciół i znajomych ma się za to wspaniałych i cennych, kilku poznało się za pomocą Fotodinozy właśnie i to pewnie jest największy zysk z pisania każdego bloga. Różne ciekawe kontakty.

poniedziałek, 18 grudnia 2017

Ranking książek przeczytanych. Wrzesień - grudzień 2017



Tuż przed świętami serwuję ranking książek ostatnio przeczytanych. No bo wszyscy tak robią- w zamyśle zarobienia na klikalności. My nic nie zarabiamy, a tylko wszystko wydajemy (Pieniądze szczęścia nie dają, dopiero zakupy- cytat Marylin Monroe), ale wpiszemy się w ten trend. Czy może trynd.  Może się komu przyda na prezenty, albo do celów spuszczenia w wychodku.
Żeby zwiększyć pulę zakupową - mój poprzedni ranking książek jest tutaj- LINK.

Skala sześciogwiazdkowa:
****** - wybitna. Tusku, musisz!
***** - bardzo dobra. Wysoka satysfakcja.
**** - dobra. Warta przeczytania.
*** - może być, ale może też nie być.
** - słabo, jest słabo.
* - w ogóle nic nima.

Ze zrozumiałych względów ostatnie dwie oceny raczej są rzadko wykorzystywane. Staramy się nie czytać takich książek.



"Wanda. Opowieść o sile życia i śmierci. Historia Wandy Rutkiewicz" Anna Kamińska ****
Solidna, bardzo rzetelna biografia ciekawej postaci. Rutkiewicz była interesująca i wyjątkowe nie tylko ze względu na wyczyny himalaistyczne, ale i z racji skomplikowanego charakteru, co książka bardzo wielostronnie eksploatuje. Ciekawe dla mnie jest też szeroko opisany anturaż- okupacyjne dzieciństwo na Litwie, repatriacja, powojenny Wrocław- ciekawe czasy. Wnika się też co nieco za kulisy taternicko- alpinistyczne i stosunki (oraz motywacje) w tymże środowisku. Dla wtajemniczonych cytat: "Wspinał się jak Sprężyna, szkoda, nic mu się już nie zgina"

Camilla Lackberg "Kaznodzieja" ***
Na tle debiutanckiej "Księżniczki z lodu" książka wyraźnie słabsza, choć nadal dobra. Nie ma niestety tego uderzenia i świeżości. Niestety ma też słabości kompozycyjne- wątków obyczajowych jest zbyt wiele i nieco zbyt powierzchownych, autorka jakby chciała zrekompensować nam to że głównych bohaterów już dobrze znamy i skomplikowała im życie ponad miarę wiarygodności. Drugim, fatalnym błędem jest tytuł książki. To błąd tego samego rodzaju co obsadzenie Skelena Skarsgarda w filmie "Dziewczyna z tatuażem", albo Colina Firtha w "Szpiegu". Kto przeczyta ten zrozumie te aluzje.

Piotr Gociek "Czerwone bataliony" ***
Opowiadania science-fiction. Część z nich zapada w pamięć- mają dobry, zaskakujący pomysł fabularny i nawiązania historyczne np. o "superbohaterach Związku Radzieckiego", czy o "przemianie duchowej doktora Kluczyka, najbogatszego Polaka". Jednak spora część jest przeszarżowana, nieco na siłę zbyt dowcipna. Trochę szkolna, jeśli wiesz co mam na myśli Prosiaczku. Wzięcie w cudzysłów goni następne wzięcie. Być może autora zmartwiłoby, że za najlepsze opowiadanie uważam to, które dowcipu nie zawiera wcale.

Marek Krajewski "Mock. Ludzkie zoo" ****
To być może najlepsza książka tego autora. Jest jego pierwszą do której nie mam żadnych, ale to żadnych zastrzeżeń fabularnych. Akcja dotyczy przede wszystkim bardzo ciekawych rzeczy- bo historycznych, mało znanych i kontrowersyjnych. Risercz do niej musiał autora zająć na długo. Ma też bardzo dobrą równowagę, a może i nawet szlachetną prostotę w porównaniu z kilkoma przekombinowanymi książkami o Eberhardzie Mocku. Nie ma aż tak przesadnego okrucieństwa, nie ma bombastycznego finału. Końcówka książki zadziwia kompletną zmianą miejsca akcji, a też i wiarygodnością i szczegółowością opisu. Niezła robota!

Mieczysław Wlekły "Tu byłem Tony Halik" ****
Nie mogłem przeoczyć pozycji o tytule jakim taguję swoje wpisy podróżnicze. Tony Halik to legenda. A jeszcze ciekawiej się robi kiedy człowiek się dowiaduje że poza Polską był legendą jeszcze większą, choć już nieco zapomnianą. Z Fotodinozowych zainteresowań wymienię tylko że Tony Halik był jedynym znanym mi Polakiem (z paszportem Argentyńskim) jaki publikował w słynnym "Life" kilkustronicowe reportaże. Biografia ma dobrą konstrukcję- achronologiczną, od Halika najbardziej znanego do tego odkrywanego po raz pierwszy, która powoduje że z każdą przeczytaną stroną oczy otwierają się coraz szerzej. A na końcu są jak spodki. Czy ta książka ma wady? Właściwie nie. Autor włożył w nią mnóstwo pracy, dotarł do świadków z epoki i to na całym świecie. Ale nie jest napisana porywająco. Troszkę może zbyt wiele jest w niej Elżbiety Dzikowskiej, wieloletniej partnerki Halika.

Roger Moore "Nazywam się Moore. Roger Moore" ***
Autobiografia najmniej poważnego z Bondów. Życie brał lekko, łatwo i przyjemnie, z nizin trafił na szczyty. Najciekawsze z książki znów są wczesne lata. Moore urodził się w tak szczęśliwym czasie, że do wojska go wzięli tuż po zakończeniu II Wojny- budżet Wielkiej Brytanii był wtedy skierowany nadal w całości na armię. Tylko nie wydawano go na zbrojenie- wystawne obiady w wojskowych kantynach wspomina do dzisiaj z sentymentem. Różne sympatyczne ploteczki sprzed pół wieku mieszają się w tej książce z miłymi banałami. Sympatyczny człowiek był ten Moore. Świeć Panie nad jego duszą.

Antoni Kroh "Za tamtą górą" *****
Jeśli miałbym wymienić ulubionego tworzącego dzisiaj polskiego pisarza- to byłby to Antoni Kroh właśnie. Nie znacie? Błąd! Człowiek barwny to łagodne określenie. Jeżeli ktoś kontynuuje dzieło Sabały, który, jak wiadomo z zakopiańskiego pomnika, jedną ręką trzyma krzypecki, a drugą ręką gawędzi- to właśnie ów zasłużony etnograf, muzealnik, leksykoznawca, który pióro ma tak lekkie, że pochłaniam jego książki jak Rafaello- ledwo się zacznie a tu całe pudełko poszło. "Za tamtą górą" także jest swobodną gawędą, czasem szpileczka gdzieś wetknięta, czasem w śmiech obrócone poważne rzeczy, ale zawsze widać że autor ma dużo wyrozumiałości dla opisywanych ludzi, nawet wtedy gdy błądzą. Rzecz jest o Łemkach. Jest to autorska opowieść o osobistym odkrywaniu kultury i historii łemkowszczyzny (Kroh był pierwszym po wojnie kuratorem, który zorganizował wystawę o Łemkach), wewnętrznych konfliktach wśród współczesnych i wśród ich przodków. Temat z pogranicza geograficznego, kulturowego i ustrojowego- bardzo ciekawe i z niezwykłym wyczuciem. Potocznie, ironicznie. Dużo o stosunkach różnych narodów do innych narodów. Dużo o zwyczajnych stosunkach międzyludzkich.
I dłuższy czas mija od przeczytania tej książki, tym więcj o niej myślę...

piątek, 15 grudnia 2017

Elettrica Italiana vol. 2. Trullo.


Alberobello

Z Wikipedii: „Pochodzenie i wiek tych budynków są NIEWYJAŚNIONE. Nigdzie indziej w całej Europie tego typu budynki nie są spotykane. Jest o tyle dziwne, że w klimacie śródziemnomorskim charakterystycznym przecież nie tylko dla tego niewielkiego obszaru południowych Włoch mają takie właściwości, iż dają pożądane ciepło zimą i chłód latem. Nieznane jest również znaczenie niektórych kamiennych symboli będących zakończeniem części dachów, większość z nich jest zwieńczona krzyżem. Także na niektórych dachach budynków namalowane są znaki hieroglificzne o NIEWIADOMYM ZNACZENIU.” (podkreślenia moje).

Wyobrażacie to sobie?
Pół Apulii jest zastawione obiektami spadłymi z kosmosu, co do których nie wiadomo skąd się wzięły! To znaczy- wiadomo kto je zbudował- tutejsi chłopi i pasterze, ale nie wiadomo Dlaczego i Kto Ich Namówił.
Jedna z teorii mówi że były to włoskie odmiany Domów Drzymały- król Aragonii, Sycylii, Sardynii i Korsyki niejaki Ferdynand I Aragoński zakazał Apuliańczykom budowy stałych domostw, z intencją że w razie potrzeby przesiedli się ich w pięć minut gdzie indziej. Trullo, zbudowane z surowego kamienia bez zaprawy nadawało się do obejścia tego przepisu doskonale- w razie czego się je częściowo rozbierało, a gdy milicjanci odjechali już swoim Dużym Fiatem- znowu się je składało. Praktyczne. I ponadczasowe.



To w XV wieku było. Z tym że przeczą tej teorii szacunki, że najstarsze stojące do dziś trulli pochodzą z XIII wieku. Znaczy się jakoś inaczej to było. Niektórzy mówią że to przez podatki. I że trulli pełniły taką samą rolę jak w krajach arabskich druty zbrojeniowe wystające z parterowych domków- udawały że nie są skończonymi budynkami.

Niektórzy mówią, że trullo jest formą wziętą jeszcze sprzed naszej ery. Że to budowla z pochodzenia megalityczna. W sumie to dokładnie na taką ona wygląda.
Trulli są na ogół dwóch rodzajów- na planie koła, z ewentualnymi wykusikami- to typ wiejski, stojący zwykle samotnie na środku nicości w otoczeniu oliwek i białych murków z kamienia, albo na planie prostokąta- nadający się do ustawienia w rządek- takie Trulli budowano w miasteczkach środkowej Apulii.






Nie wiadomo skąd się wzięło trullo. Ale wiadomo, że w obrębie miasta Alberobello stoi około 1500 sztuk takich domeczków. To, trzeba powiedzieć sobie szczerze, robi wrażenie.
Nie tylko na mnie, ale i na dzikim tłumie turystów, którzy- teoretycznie- dawno już po sezonie oblegają Alberobello i tłoczą się na wąskich uliczkach. Nie wyobrażam sobie co się tu dzieje w sierpniu- najprawdopodobniej następuje stan jakiego doznają po życiu marokańskie sardynki.


Alberobello

Alberobello

Znaki hieroglificzne na dachach- występują. Znowu sprzeczne interpretacje- albo są to znaki rodowe tych którzy w owych trulli mieszkali, albo są to znaki mające zapewnić szczęście budynkom- zupełnie jak na Karolewie w Łodzi- LINK. Sprzedają liczne widokówki z tymi znakami, nie wiadomo czy dobrze zinterpretowanymi.
Trulli w Alberobello są późne- XVII i XVIII wieczne, chociaż nie można powiedzieć że najpóźniejsze. Najpóźniejsze to są te dzisiejsze, nadal stawiane z żelbetu i udające retro i tradycję pod niektórymi hotelami i pensjonatami.
Zastawiają całe stare miasto, spływając ze wzgórza krętymi uliczkami jak rzędy czapeczek krasnoludków. Jest w nich wszystko co jest zawsze na starym mieście- sklepy, kafejki, małe zakładziki rzemieślnicze, ale i mieszkania. Wszystko jakby w skali 1 do 2 w porównaniu ze zwyczajnym miastem- ciasne i malutkie. Jakby dla zabawy.


Alberobello

Alberobello

Alberobello

Mówią, że trullo jest świetne jak na włoski klimat- chłodne w lecie, ciepłe w zimie. Jednak jak posłucha się niektórych, którzy w trullo mieszkali to naprawdę jest jednak trochę inaczej- są one doskonale chłodne w lecie i doskonale zimne w zimie.
Nie omieszkało się odwiedzić paru trullo. Jest to tak łatwe jakby odwiedzenie paru banków w Szwajcarii, paru alkoholików w Rosji, albo paru agentów Stasi w NRD.
Nie wiecie co to było NRD? To co wy tu robicie?




Albero. Bello.


Jacy są ci południowi Włosi? Ci potomkowie Messapiów przez Rzym podbitych?
Szeleszczą.
Na stacji benzynowej dwóch panów rozmawiało przy mnie głośno lejąc paliwo do auta. Nie zrozumiałem ani jednego słowa z ich dictum. Ani jedniusieńkiego, nawet „si” i „no”. To nie było po włosku.
Nieduzi.

Więc nim spojrzysz na panów, ty się najpierw zastanów
I od wzrostu po prostu zacznijże.
Nadmiar mięśni i kości
Czyż nie spłyci miłości?
Czy do chuci
Uczuć ci
Nie zniży?
Odrobina mężczyzny na co dzień
Mały męski akcencik czy ton.
Odrobina mężczyzny na co dzień
Od przesytu ochroni złych stron.
Przenocujesz w niedużej go wnęce –
Dniem on w biurze będzie tkwił.
Odrobina mężczyzny, nic więcej,
którą strzepniesz - gdy znudzi - jak pył.
                   Jeremi Przybora

Nie spotkasz Sporych u Messapiów.


Superstrada z Lecce w kierunku na północ mija Brindisi. My też je minęliśmy, przypominając sobie jak to stąd właśnie latały Liberatory na pomoc Powstaniu Warszawskiemu. Google mapa podaje jak to daleko- 2207 kilometrów. I pomyśleć że jeszcze trzeba było jakoś wrócić. Dzielne chłopaki byli!
My jednak wysuwamy podwozie i lądujemy w Ostuni. Widać je z daleka zza stuletnich oliwek. Potem człowiek się zbliża, zbliża i zbliża, a szczęka mu opada, opada i opada. A jak jest już w samym środku to już ani ręką ani nogą z zachwytu.

Ostuni

poniedziałek, 11 grudnia 2017

„Zdobyć zdjęcie”. Stopniowanie przymiotników.

Dupka Ernesta Hemingwaya. Fot. Robert Capa.

Czy to możliwe że przez ręce jednego faceta przeszły wszystkie najważniejsze zdjęcia przedostatniego (czyli tego najbardziej interesującego, he he) półwiecza?! Chyba niemożliwe. Chyba na pewno. Ale jednak, choć się wierzyć nie chce.

Był sobie taki pan- John G. Morris. Ten pan był wszędzie tam gdzie było interesująco i należał do wszystkich tych organizacji do których i ja marzyłbym należeć. I nie jestem odosobniony w tych marzeniach. Ten pan powinien był pisać mojego bloga zamiast mnie, tylko on pisałby wszystko z autopsji- w przeciwieństwie do mnie oglądał to na własne oczy. Nie wierzycie? Ja też nieomal nie uwierzyłem. Ale John G. Morris, zamiast bloga, napisał autobiografię i właśnie ją przeczytałem, za radą szanownego czytelnika Konrada J. Tytuł „Zdobyć zdjęcie”, podtytuł „Moja historia fotografii prasowej”. Brzmi to jakby pan Morris był jakimś historykiem, ale on po prostu tworzył tę historię tymi ręcami i temi palcyma (cytat). I jego biografia rzeczywiście świetnie rymuje się z wpisem o marnych dolach selektorów.
Marna dola selektora - pana od płyt,
Nikt na niego nigdy nie patrzy, każdy słucha bit.
Marna dola selektora - pana od płyt,
Mało kto ceni jego robotę, każdy czeka na hit.



No właśnie. Patrzy kto na Johna G. Morrisa? Zna go ktoś? Ktoś słyszał o nim?

Wymieńmy pokrótce gdzież to pracował nasz pan selektor Morris, rocznik 1916-ty. Otóż po studiach na uniwersytecie w Chicago załapał się jako edytor depesz w magazynie „Life”, gdy trochę okrzepł został korespondentem „Time- Life” w Hollywood.


Biografia pana Morrisa. Polecam!
Już kiedyś się pisało, czym był „Life” tuż przed wojną, i czym się stał w trakcie wojny- LINK. Dla przeciętnego Amerykanina był właściwie jedynym większym oknem na świat- liczyły się wtedy wyłącznie kinowe „kroniki tygodnia” i fotoreportaże w „Life. W tamtym czasie był prawdopodobnie najsławniejszą gazetą, był takim CNN-em swoich czasów, a może i internetem przedwojnia- to z niego przeciętny widz/ czytelnik czerpał wiedzę o świecie dalszym niż trzy przecznice. Wiele gazet późniejszych miało ambicję „bycia jak „Life”. Gazeta drukowała fotoreportaże na wszystkich swoich stronach. Tekst był zaledwie podpisem pod zdjęciami, czasami te teksty tworzyli dziennikarze i pisarze z pierwszych stron gazet- na przykład John Steinbeck i Ernest Hemingway.
Pozycja niemal monopolistyczna dawała gazecie wielkie możliwości sterowania opinią publiczną. Wręcz wywoływania, lub gaszenia wojennych nastrojów- z czego „Life” i jego właściciel i twórca Henry Luce czasami korzystał.

W trakcie II Wojny Światowej mianowano Morrisa na stanowisko fotoedytora „Time- Life” w Londynie. Gazety ilustrowane były wtedy niewątpliwie najważniejszym źródłem informacji o wydarzeniach wojennych. Co oznaczało, że przez biurko Morrisa przeszły wszystkie najważniejsze i najbardziej sławne zdjęcia wojenne w ogóle. Inwazję w Normandii obserwował na swoim pięćdziesięciodwugodzinnym dyżurze bez snu, w Londynie- pędził tylko co chwila do brytyjskiej cenzury i z powrotem, żeby pozwoliła mu słać kolejne nadchodzące zdjęcia transatlantyckimi lotami do redakcji. To w jego siedzibie właśnie nastąpiła najsłynniejsza kasacja i spalenie najsłynniejszego fotoreportażu świata- zdjęć Roberta Capy robionych na plażach podczas desantu w Normandii. Laborant przewalił odczynniki, z kilkunastu filmów udało się uratować 12 klatek- i ratował je właśnie Morris.
Cieszmy się że to zrobił, bo dzisiaj wszyscy je znamy. No i cieszmy się że Capa go potem nie zabił. Autobiografii by nie było.

Tuż po wyzwoleniu Paryża nasz edytor udał się tam czym prędzej. W powojennym Paryżu poznał następujące persony: Henriego Cartier- Bressona, Davida Seymoura Chima (Szymina). Innych- Roberta Capę i George’a Rodgersa- znał wcześniej, bo obaj byli amerykańskimi fotoreporterami. Jednym słowem poznał przyszłych założycieli najsławniejszej agencji fotograficznej- Magnum.

Zauważam że dość trudno mi nie używać co chwila licznych przymiotników w stopniu maksymalnie najwyższym. No co ja poradzę?

W Paryżu balował pan Morris ze znanymi niektórym personami- Ernestem Hemingwayem, Marleną Dietrich, Pablem Picassem, a także prawdziwą rzeszą słynnych fotografików i fotoreporterów wojennych- przez Cartier- Bressona poznał Roberta Doisneau i innych Francuzów, kupując dla „Life” ich archiwa z czasów okupacji.

Po wojnie nasz pan edytor zatrudnił się szczęśliwie w miesięczniku „Ladies’ Home Journal” Czymż było w USA lat czterdziestych i pięćdziesiątych owo pismo? Hm… Takim TVN Style tylko sto razy bardziej. Morris skierował ów miesięcznik na nierozpoznane i pionierskie wody fotografii społecznej. Na początku lat 50-tych wysłał kilkunastu fotoreporterów żeby sfotografowali dwanaście rodzin z dwunastu krajów całego globu- ich codzienne życie, mniej lub bardziej dla Amerykanów egzotyczne. Ukazały się w cyklu „Ludzie są ludźmi”:

Oto osiemdziesięcioro ośmioro z dwóch miliardów ludzi mieszkających na planecie Ziemia. Są to członkowie dwunastu rodzin, reprezentujących dwanaście krajów, trzy rasy i pięć różnych wyznań religijnych. Mówią jedenastoma językami i pozują do zdjęć, wykonanych przez fotografika, będącego wysłannikiem „Ladies' Home Journal”. W ciągu kilku ostatnich miesięcy „Journal” niczym czasopismo z Marsa, wysłało swoich fotoreporterów do różnych krajów, aby przyjrzeli się życiu rodzinnemu na całym świecie. W niniejszym cyklu co miesiąc będziecie poznawać więc kolejne rodziny w takim porządku, w jakim budzi je wschodzące słońce. Najpierw spotkacie państwa Okamotów z miasta Oshika w Japonii- płacą oni co roku dwanaście różnych podatków, w tym podatek od krowy i dodatkowy podatek od krowy. W następującej kolejności pojawią się państwo Ho-fu- juanowie z Kia-ting w Chinach, którzy nie chcieli pozwolić sfotografować na ich małej córeczki w obawie, że złe duchy sprowadzą na nią śmierć. Potem zaprezentujemy pana Mohameda Ushmana i jego żonę, mieszkających w Patni w Pakistanie- choć małżonkowie nie znali się przed ślubem, ich małżeństwo trwa już trzynaście lat. Dalej idą państwo El Gamelowie z Manayel Shebein al Kanater w Egipcie, których osły wywodzą się w prostej linii od osłów biblijnych. Następnie wystąpi rodzina Zamba Alumasów z Lujulu w Afryce Równikowej, gdzie podstawowym, codziennym zajęciem każdej dziewczynki jest zbieranie świeżych liści , z których panny wyplatają dla siebie spódnice. Dalej poznacie rodzinę Baloghów z miejscowości Furolac w Czechosłowacji, gdzie wesela trwają trzy dni, a wilcze mięso uchodzi za przysmak; włoską rodzinę Guercinich z Greve w okolicach Florencji, która pomalowała swój nieskazitelnie czysty dom na żółto, ponieważ domy ich sąsiadów są czerwone; małżeństwo Steglitzów z Wollau w Niemczech, którzy zakochali się w sobie na wiejskiej zabawie i pobrali się w roku, w którym Hitler doszedł do władzy; rodzinę Hiattów z Hook Norton w Anglii, która lubi zachodnią literaturę i pub The Gate Hangs High; małżeństwo Prattów z Gidden w stanie Iowa z USA, których dziewięcioletnia córeczka najbardziej na świecie uwielbia jeździć na oklep na kucyku; i wreszcie rodzinę Gonzalezów z Moravatio w Meksyku, gdzie walki kogutów są legalne i gdzie zwyczaj nakazuje wykraść pannę młodą rodzicom.
Wniosek płynący z tego fotograficznego przeglądu może zaskoczyć wyłącznie dziennikarzy piszących nagłówki w gazetach, a brzmi on po prostu tak: ludzie są po prostu ludźmi, bez względu na to , gdzie żyją i skąd pochodzą.”

To był tematyczny przełom. Ten fotoreportaż zainspirował niejakiego Edwarda Steichena, dyrektora Museum Of Modern Art (o nim było już TUTAJ) do zorganizowania... Hm… znowu jestem zmuszony do używania tych silnie wartościujących przymiotników- do zorganizowania najsłynniejszej wystawy fotograficznej wszechczasów- „Family of the Man”. Wiele zdjęć ze wspomnianych fotoreportaży znalazło się na tej wystawie i wraz z nią okrążyło potem cały świat (były także w Warszawie).

Okładka "Ladies' Home Journal". Fot. Robert Capa.


poniedziałek, 4 grudnia 2017

Bum! Raz na rok.


Ukazały się ostatnio dwa moje felietony. Jeden na tematy motoryzacyjne na Automobilowni, w którym analizuję fenomen jednego z pomników wzornictwa przemysłowego - Renault Twingo - LINK.

A drugi na SNG Kultura. Link na końcu tekstu. Proszę uprzejmie:



Czy to w ogóle jeszcze jest kultura, kurdebalans? Czy to się w ogóle nadaje na SNG Kultura? Nie mam pojęcia. Ale co tam – spróbujemy. Może taka recenzja powinna trafić na portal „SNG Brak Kultury”?
Nie wiem nawet, czy to jest popkultura. Właściwie jest to czcza rozrywka, niektórzy powiedzą, że odmóżdżająca, płaska, dziecinna, bezguście, kicz .No, dziecinna. Z młodzieżą się poszło do kina. Nie pierwszy raz przecież na  produkcję Marvela. Thor. Ragnarok się nazywa ostatni odcinek.
Przez dłuższą chwilę zastanawiałem się, czy poszedłbym na Thora z własnej chęci i inicjatywy. Chyba jednak nie. Odrzuciłby mnie samym tytułem, sugerującym max hard-fantasy oparte na skandynawskich legendach i zamknięte w kosmiczno-nierealnym uniwersum z blondwłosym herosem na froncie. Ale na kolejnego Iron Mana to już bym poszedł, nie powiem. Marvelowski Iron Man, człek nie tylko stalowy, ale i ironiczny, pomimo cudownych supermocy i fantasmagorycznej otoczki trzyma się stosunkowo blisko ziemi, do tego gra go Robert Downey junior. Do tego jeździ Audi R8. Iron Man jest mi chyba z uniwersum Marvela najbliższy – każdy facet chciałby być takim Jamesem Bondem, jakim jest Iron Man. Thor natomiast, który spotyka się z Iron Manem w seryjnie kręconych Avengersach jest bodaj najmniej przeze mnie ulubionym bohaterem tego komiksowego imperium, wraz z Chrisem Hemsworthem, który go gra. Był. Bo poszedłem na Thora.
Jak widzicie dość dobrze pływam w marvelowskich klimatach i nie tonę po wrzuceniu na głębsze wody amerykańskiego kiczu. Ale nie mogę się nazwać jego wielbicielem. Nie mogę też nie docenić akrobatycznych wręcz wygibasów twórców studia Marvel, żeby takiego jak ja sceptyka i niewielbiciela uraczyć i zadowolić. Tak na oko oni przeznaczają na to właśnie jakieś straszliwe miliony dolarów – żeby stara konserwa, idąc na film z młodą awangardą, od czasu do czasu jęknęła w zachwycie na każdym ich seansie. Ja też jęknąłem na Thorze kilka razy.
Pierwszy raz jęknąłem w początkowych scenach filmu – dialogowych. To było śmieszne! I nie koszarowo śmieszne, tylko autoironiczne, zagrane z dystansem i luzem, w kontrze do rodzącego się patosu. Ten patos zaraz też wystraszony zmalał do rozsądnych rozmiarów.
Drugi raz zatchnęło mnie nieco, kiedy z kwadrofonicznych kinowych głośników buchnęło Led Zeppelin w takt filmowej nawalanki Thora. Immigrant Song na pełny regulator! Ja cię przepraszam! Reżyser opowiadał, że spreparował przed nakręceniem Thora pierwsze demo dla producentów Marvela, pod które podłożył właśnie Immigrant Song. Strasznie się spodobało. Jedyny problem, że ŻADEN z producentów wytwórni NIGDY wcześniej o tej piosence nie słyszał. O ratunku! Ale ten świat się zmienił… Immigrant Song” został zatem wykorzystany w filmie, co jest o tyle zadziwiające i chwalebne, że chłopaki z Led Zeppelin raczej nigdy nie zgadzali się na wykorzystywanie ich muzyki. Tu zrobili wyjątek. Miejmy nadzieję, że sporo na tym zarobili, co im się należy jak psu zupa.
Trzeci raz jęknąłem z zachwytu, gdy zobaczyłem na ekranie Benedicta Cumberbatcha, który jako Dr. Strange wysyła naszego Thora z Nowego Jorku w inne zaświaty przez naprędce stworzone portale. Furda tam portale! Furda wszystkie efekty specjalne! Co to za aktor jest z tego Cumberbatcha! To jest gość, który gra epizod, ale przykuwa uwagę i kradnie na pięć minut show głównemu bohaterowi, wystarczy, że wypowie władczo kilka ironicznych zdań, a już pomimo fantastycznego anturażu wracają tony serio, przygotowujące do następnych scen spotkania z wiekowym, odchodzącym ojcem bohatera.
W następnej scenie też westchnąłem sobie cichutko. Anthony’ego Hopkinsa w spokojnej, stonowanej roli, z siwą brodą to się u Marvela nie spodziewałem. O ratunku, ile oni kasy wydali na te wszystkie sławy!
Potem było łubudu i efekty specjalne. Muszę powiedzieć, że z efektami w każdym filmie jest coraz lepiej i że tak mniej więcej połowa tego komputerowego wytworu w ogóle jest nieodróżnialna od rzeczywistości. Drugą połowę można odróżnić po niektórych detalach i światłocieniach oraz po tym, że co chwila coś wybucha i ogniem zieje, a w mojej rzeczywistości, na ogół – nie.
Podnoszę słuchawkę, mówię: halo, słucham
A tu coś nagle wybucha i ogniem zieje.
To Bóg do mnie dzwoni i pyta: Łona, co tam się dzieje?!
                Łona i Webber „Telefon”

czwartek, 30 listopada 2017

Śmierć rzekoma




Życie pozagrobowe.

Cyfrówka rządzi niepodzielnie. Film fotograficzny złożyli już dawno do grobu. Ale ci co chcą przysypać go ziemią i łopatką nagrobek uklepać proszeni są o zachowanie spokoju.

To fakt, że niektóre z najbardziej znanych klisz fotograficznych nie są już produkowane, a niektóre firmy, niegdyś sławne, stanęły na krawędzi przepaści, a potem zrobiły wielki krok naprzód (cytat strawestowany). Z jednej strony było to źródłem smutku i nostalgii dla wielu tradycyjnych fotografów, z drugiej- źródłem inspiracji. Kodak co prawda wycofał z produkcji swojego Kodachrome, ale jednak znany reporter Steve McCurry wykorzystał ten fakt jako impuls do projektu „Last roll of Kodachrome”- otrzymał w 2010 roku od wytwórni ostatnią kliszę i przez rok strzelał na niej zdjęcia ze swoich wypraw. Trzeba powiedzieć, że postarał się pan McCurry żeby żadnej klatki nie zmarnować. Zdjęcia można obejrzeć- TUTAJ. Też by się chciało tak jak i on- pomnikowo epitafium napisać.

Każdy by chciał poudawać Steva, no to i ja niezgorszy znalazłem na dnie szafki ostatnią rolkę. Tylko nie Kodachrome to był, a parweniuszowski ProFoto 400 BW. No i nie ostatni na świecie, tylko ostatni w szafie. I nie na placu Czerwonym tylko na placu Lenina i nie rozdają tylko kradną (cytat).

(...)
Spytałem jak było
Nie ma o czym mówić, podbiłem Nowy Jork
Raz w zimie
Ludzie na Brooklynie
Wynosili mnie na rękach z klubu”
Sprawdziłem
Nie żebym nie wierzył, ale z nudów.
I wiecie, nie kłamał
Nie wątpię, bo przecież
Zgadzało się we wszystkich detalach
Z wyjątkiem kilku znaczących- Jak Cejlon w sporcie
Nie na Brooklynie- tylko Greenpoincie
Nie na rękach- na nogach
Latem, a nie zimą
I nie z klubu- tylko ze sklepu z wędliną.
               Afrokolektyw „Głaz narzutowy”


Trzeba jednak napisać, że nastąpił niejaki schyłek fotografii srebrowej. Fuji pozamykało część swoich fabryk, Agfa zlikwidowała w ogóle dział minilabów i przestała produkować filmy na rynek fotografii konsumenckiej. Wydawało się jakieś dziesięć lat temu, że to koniec pieśni i ostatni gasi światło.

Ale nie.
Nie gasi. Tradycyjna analogowa fotografia odbiła się od dna i przeżywa fale renesansu. Nie to żeby od razu zaczęli z powrotem produkować masowo Kodachrome, choć Kodak przebąknął coś ostatnio na ten temat (co na to Steve McCurry?), ale pałeczkę przejęli poniekąd inni, jakby bardziej entuzjastycznie nastawieni i mniej konwencjonalni producenci.
Przede wszystkim znana i rozreklamowana Lomografia, nie tyle producent co bardziej ruch klubowy, mająca za główny motyw nostalgię za radzieckimi aparatami marki Lomo. Miałem taki aparat swego czasu- zepsuł się na kluczowej, z mego punktu widzenia, wycieczce do Londynu, wszystkie Big Beny i Tałerbridże propały jak sen jaki złoty i nie było co zbierać. Dlatego do aparatów Lomo odczuwam raczej coś w rodzaju antynostalgii.



Niemniej są tacy, którzy odczuwają pociąg. Jest to pociąg szerokotorowy. Radzieckie Lomo były bardzo ciekawym sprzętem- aparatem miniaturowym, kieszonkowym z bardzo jasnym i niezłym obiektywem. Wzornictwo jak na produkt socjalistycznych republik także niezłej próby. Jednak tendencje do rozszczelniania się i zacinania czynią z niego sprzęt wyróżniający się na tle tła. Każda potwora znajdzie swego amatora- dzisiejsi wielbiciele doceniają przede wszystkim aspekt losowy jaki serwują te aparaty, wręcz DOMAGAJĄ się zdjęć lekko uszkodzonych, niezbyt klarownych, przypadkowo dziwnych. Robionych z nieco loteryjną jakością.
I czyż nie jest to przypadkiem esencja fotografii analogowej? A raczej esencja jej przewag?
Tak, bo ona ma przewagi nad fotografią cyfrową. Nie tylko niedostatki. Może raczej jej wady stały się wobec cyfrówek nie tyle zaletami ile cechami (it's not a bug, it's feature - jak mówią niektórzy).

poniedziałek, 27 listopada 2017

Elettrica italiana vol. 1




Są trzy rodzaje wtyczek elektrycznych. Ale to jeszcze nic, zupełnie nic. Bo jest pięć rodzajów gniazdek. Nasza standardowa wtyczka od zasilacza komputerowego nie pasuje do następujących gniazdek- potrójnego cienkiego, potrójnego grubego, potrójnego mieszanego obu rodzajów. Pasuje wyłącznie do potrójnego łączonego z podwójnym. Takie gniazdko, sztuk jeden, znajduje się wyłącznie na blacie w kuchni w dalekiej odległości od stołu. Czytelnicy wybaczą zatem że będę siorbał i mlaskał podczas pisania, oraz czasami jęczał z niewygodnej pozycji. Kak nada ljubit kawo w takoj pozycji?- cytat.
To wszystko elettrica italiana.

Włochy nasuwają tutaj więcej pytań niż odpowiedzi.
Pierwsze pytanie- kim jest właścicielka domu w którym mieszkamy, a której nie widzieliśmy na oczy, za wyjątkiem kontaktu mailowego i telefonicznego? Dom jest wielki i uroczy, przerobiony z, mniej więcej, XVIII wiecznej wiejskiej chałupy, otacza go gigantyczny ogród. Natomiast w środku- książki.
Właściwie można by przyjechać tutaj nie na wywczasy tylko jak do biblioteki. Co prawda wszystko po włosku, ale co tam że po włosku, jak wśród ksiąg wszelakich większość to książki o historii i współczesności architektury, wzornictwa przemysłowego i albumy o sztuce. 
Najbardziej upodobałem sobie trzytomowe dzieło: „Storia del disegno industriale 1750- 1990”. Po prostu orgia dla oczu, Bauhaus, bracia Thonet, Raymond Loewy, który w USA zaprojektował po prostu Wszystko (lokomotywy, samochody, butelkę Coli i zupę Heinza), McIntosh, wspaniały (i nieznany mi z secesji) Peter Behrens, Philipe Starck i Giorgio Giugiaro. Jest też „MoMa highlights” (zdjęcia!) o najlepszych wystawianych w Museum Of Modern Art dziełach sztuki od jego zarania, a także inna książka „Objects of Design from The MoMa”, albumy Taschena o współczesnych architektach europejskich, japońskich i kalifornijskich, projektowaniu, liternictwie, „Storia del architectura di XX seccolo”, oczy latają po półkach, nie wiadomo za co złapać.



Jest też „Perestroyka” Mikchail Gorbaciov („ciov”- bo to po włosku)
Odwiesiłem na kołku przywiezioną biografię Tonego Halika i rzuciłem się oglądać to wszystko, bo z czytaniem po włosku słabo.
Albumy o Lecce i Salento, ich historii i architekturze występują tu w ilościach hurtowych. Bo my na Salento jesteśmy. Nie napisałem jeszcze?
Nie napisałem, podniecony biblioteką.

Salento, obcasik buta znaczy się.



Co do naszej gospodyni to wystarczyło pięć minut riserczu w internecie żeby się dowiedzieć że jest architektem i zajmuje się konserwacją zabytków. Znaczy się- z branży.

Salento to trochę takie inne Włochy. Inne niż inne. Troszkę, można powiedzieć po pierwszych wrażeniach- surowe, nie do samego końca łacińskie. Dość powiedzieć że podstawową formą budowlaną na południu tej prowincji jest coś w rodzaju egipskiej mastaby z piaskowca. Do tego pomiędzy Bari a Brindisi- domki krasnoludków z kamienia, czyli „trulli”, (w liczbie pojedynczej- „trullo”), wzór eksploatowany od prehistorii po czasy dzisiejsze, kiedy to chwalą się nimi turystycznie i budują nowe, udawane, z żelbetonu.





Białe kamienne murki stawiane dosłownie Wszędzie na każdym polu i miedzy oraz obramowujące niemal każdą drogę- także nie kojarzą się z Włochami, tylko jakby z Irlandią, Szkocją i Normanami. Wszystkie te murki postawiono bez ani kawałka zaprawy- są budowane „na styk”. To tradycja, od czasów kiedy to potężne mury chroniły tutejszych tubylców przed Rzymianami. Bo to wcale nie Rzymianie byli tu tubylcami.


Tubylcami byli niejacy Messapiowie, którzy zasiedlili półwysep Salento dwa tysiące lat przed Chrystusem. Skąd oni byli, ci Messapiowie? Nie wiadomo. Przypuszcza się, że mniej więcej z terenów dzisiejszej Albanii. Nie wiadomo też zbyt wiele o nich- przeszkodą są nie tylko duża odległość czasowa, ale także zupełna odmienność języka (używali alfabetu greckiego, ale gramatykę i składnię mieli odmienną od wszystkich, słabo rozpoznaną), oraz to że Rzymianie jak ich podbili, to już na dobre. Kultura się zglajszachtowała i zrzymianiła pozostawiając tylko niektóre tradycje budowlane i rolnicze, nazwy miejscowości, oraz dialekt salentyński.