wyświetlenia:

piątek, 27 kwietnia 2018

Ranking książek przeczytanych IV (luty- kwiecień)

Przeczytałem ostatnio artykuł o uzależnieniach. Można się uzależnić nawet od spania, nie mówiąc już o zakupach, czy też bardziej wyrafinowanych podnietach. To mi dało do myślenia. Czy od czytania też się można uzależnić? Pewnie tak. Jak to sprawdzić? Może odstawić? Odstawić?!!! Ale jak to?!!!



Skala sześciogwiazdkowa:

****** – Tusku, musisz!
***** – bardzo dobra, wysoka satysfakcja.
**** – dobra, warta przeczytania.
*** – może być, ale może też nie być.
** – słabo, jest słabo.
* – w ogóle nic ni ma.




"Dwanaście srok za ogon" Stanisław Łubieński ******

Czytałeś "Nad Niemnem"? A opisy przyrody też?- pytał mnie z niewiarą kolega w liceum. "Dwanaście srok" składa się właściwie z samych opisów przyrody. Ma ta książka niesłychany wręcz urok. Płynie piękną polszczyzną i łagodnymi opisami zmieszanymi z ciekawostkami. Ptaki we wszystkich kontekstach, podane z sosem filmowym, literackim, popkulturowym, politycznym, osobistym. Ale podane na żywo. Jest nawet Bond. James Bond. Osobiste fascynacje autora stają się w ciągu czytania pierwszych stron fascynujące dla czytelnika. Stanisław Łubieński potrafi opowiadać, ma wyczucie w przejściu od syntezy do detalu, od nawiązań poważnych do humorystycznych. Każdy skromny wypad obserwacyjny w opisach Łubieńskiego staje się jak wyprawa do amazońskiej dżungli. Każdy ptak jest kimś. Już nie mówiąc o opisywanych wybitnych ornitologach i autorach książek. To wszystko jest ciekawe, ciekawie ujęte i przy tym swobodne. "Swobodne jak ptak na niebie" - chciałoby się napisać frazesem. Świetne.
Wywiad z autorem na SNG Kultura przeprowadził Piotr Grobliński- LINK


"Listy na wyczerpanym papierze" Agnieszka Osiecka, Jeremi Przybora **** i pół

Podglądacz. Tak się właśnie czułem czytając tę książkę. Nie są to przecież listy Tristana do Izoldy, ani Julii do Romea (O Romeo! czy jesteś na dole?), tylko bardzo konkretnych i znanych postaci, o których się dużo wie. A którzy swój związek przez długie lata ukrywali.
Listy są piękne. Skrzą się językowo, słowotwórczo, skojarzeniowo. W co drugim jest wierszyk lub piosenka. Tekst lub tekścik. Widać jednak, że poza literaturą, która pomiędzy kochankami brzmiała jak poetycka lira, byli osobowościami bardzo trudnymi, właściwie niedopasowanymi. Była to w ogóle miłość trudna. Do tego niestety znam biografię obydwojga, i ta biografia przeszkadza mi nieco w odbiorze tej poezji epistolograficznej. O ile twórcami byli na miarę największą, o tyle ludźmi... hm... takimi sobie. Przybora zniszczył życie kilku kobietom, sądząc po jego "Memuarach" nie za bardzo się tym przejmując. Agnieszka Osiecka traktowała życie lekko jak piórko, co na jej bliskich wpływało raczej destruktywnie. Sami z resztą zdają sobie z tego sprawę - piszą o tym do siebie w tych listach. 

"Bardzo Ci jest ładnie w brązowym płaszczu  i szaliku w kratkę, który odebrałeś Marcie. Masz też bardzo ładne usta, i to w tych samych miejscach, które podobają Ci się u mnie. Charakter masz nienadzwyczajny, ale z tego też jesteś do mnie podobny. Tylko że twoje wady biorą się ze słabości, a moje z lenistwa..."

"Najzabawniejsze jest to, że oboje zarzucamy sobie to samo: egoizm (o, bo ja Ciebie uważam za najpaskudniejszego egoistę ze wszystkich, jakich znam).
Kochany mój! Nie przejmuj się tym wszystkim zanadto. Dość jest przecież ważne i to, że się kochamy. A że żyjemy jak pies z kotem - no to trudno. Może to i można porównać do konfliktu mocno uwiązanego psa łańcuchowego z wrednym wędrującym kotem."

Cóż tam jednak w sumie te przeciągania łańcucha, skoro na każdej stronie tej książki piosenki. A wśród nich ta najpierwsza:

Cóż Jeremi, że jest nam tak ładnie,
któż, Jeremi, mój sekret odgadnie,
że od książąt pobladłych
wolę mężczyzn upadłych - 
o, Jeremi, czy jesteś już na dnie?
A ty jeszcze w krawacie, w binoklach,
a ja pytam, czyś kogo już okradł,
nie wymagam, byś nocą się śnił,
ale błagam, byś palił i pił
Może czasem nabierzesz ochoty
do rozróbki, do mokrej roboty?...
Ja opatrzę twe rany,
kiedy będziesz karany,
lecz ty - nosisz kalosze,
choć proszę:
O, Jeremi, rzuć rymy i składnię,
o, Jeremi niech ciebie napadnie
jakaś furia i piekło,
jakaś żądza i wściekłość - 
o, Jeremi,
czy jesteś już na dnie?
(...)

Warto było te listy upublicznić, jako piękną literaturę, ale jakoś swą ogólną wymową kłócą się z moim poglądem na świat. Czy nie za łatwo oceniam? Może to coś ze mną nie tak?


"Księga zachwytów" Filip Springer **** i pół

Obiecałem sobie nie wstawiać do tego rankingu przewodników, które czytam przed większością wyjazdów, ale właśnie łamię tę zasadę. Co prawda ten przewodnik bardziej się nadaje do czytania w domu. To zestaw ciekawych  obiektów powojennej architektury z całej Polski, która inspiruje, zaciekawia i ma coś w sobie. Porządny almanach o stu dziewięciu budynkach ze wszystkich województw, a o każdym kilkustronowy esej, ze zdjęciem zrobionym przez autora. Niestety w kilku miejscach nie zgadzam się zachwytami ze Springerem. A nawet protestuję. Ja protestuję! Moje protesty możecie przeczytać tutaj - LINK.

Książka dobra jako inspiracja, przegląd, i prowokacja do dyskusji, choć w kilku miejscach może zbyt doktrynerska. Ale za to prekursorska w swej popularyzacji współczesnej architektury, zawiera dużo ciekawych i nieznanych budynków, wartych zobaczenia. Warto też mieć ją na półce.



"Mrożek. Striptiz neurotyka" Małgorzata I. Niemczyńska. ****

Waham się. Mrożek też się w życiu wahał. To już jest nas dwóch! Waham się przy ocenie tej książki, bo na okładce obiecuje ona "nieznane oblicze wielkiego pisarza i trudnego człowieka", czego nie spełnia do końca. To oblicze znane. Natomiast sam obiekt tej biografii i jego losy są tak fascynujące, że aż skręca z ciekawości. Złapałem się w połowie książki, że z podnietą wyczekuję "co będzie dalej", jakby to była powieść fabularna, a nie opis życia pisarza. Mimo wszystko kto czytał Mrożka, jego listy do Lema, oraz karmił się choćby artykułami gazetowymi na jego temat, ten nie przeżyje zbyt wielu zaskoczeń w lekturze. Autorka może być doceniona przede wszystkim za pogłębienie wiedzy o relacjach pisarza z najważniejszymi dla niego osobami - pierwszą żoną Marią, Janem Błońskim, Adamem Włodkiem, drugą żoną Susaną. W książkę włączony jest też jeden z ostatnich wywiadów, jakiego autorce udzielił pisarz, oraz przegląd jego teczki z IPN. Obydwa, a zwłaszcza ubeckie papiery - wnoszą doprawdy niezbyt wiele. Solidna biografia. Ponieważ jednak Mrożek doczekał się już za swego życia powstania mrożkologii i mrożkoistyki teoretycznej i stosowanej, de facto większość treści tej książki leżało już na różnych talerzach. Sławomir Mrożek jest to jednak przedziwna i genialna postać, o której mogę czytać zawsze, wszystko i po wsze czasy.


sobota, 21 kwietnia 2018

Dolce vita braci Alinari

Bracia Alinari, schody na wieżę Palazzo Vecchio.


Niektórzy to mają po prostu dobrze w życiu. A jak jeszcze trochę się przyłożą, to w ogóle mają bardzo dobrze. Na przykład mają szczęście urodzić się w kraju, nad którym słońce nie zachodzi, w którym kultura kwitnie, a problemy wydają się jakieś mniejsze. To rzecz jasna iluzja człowieka patrzącego z zewnątrz, ale czymż byłby świat bez iluzji. Wszędzie dobrze gdzie nas nie ma, a stereotypy muszą być. Zwłaszcza, że są prawdziwe - każdy wie.

Niektórzy załapali się jeszcze na epokę, w której owoce wisiały jeszcze na niskich gałęziach i można je było zrywać nawet w pojedynkę, lekko ino podskakując. Nie to co dzisiaj, gdy wszystko obrane i trzeba konstruować wieloosobowo różne podnośniki i drabiny, by tych technologicznych owoców dosięgnąć. Albo programy rządowe ogłaszać, o elektromobilności na przykład. A i tak nie pomaga.
Ta wczesna epoka odkrywców technologicznych, znaczy się wiek XIX, miał coś w sobie. Dosyć fascynująca była to eksplozja innowacyjności. Do tych, którzy się właśnie załapali, należeli niewątpliwie bracia Alinari. Ta firma jest uznawana za pierwszą firmę fotograficzną świata. Fratelli Alinari, Florencja, Włochy... tfu, jakie Włochy! Włoch wtedy nie było! Wielkie Księstwo Toskanii było, pod panowaniem bocznej linii Habsburgów von Österreich-Toskana. Właśnie stłumiono tam pierwsze oznaki włoskiej zjednoczeniowej Wiosny Ludów, gdy Leopoldo Alinari postanowił uniezależnić się od dotychczasowego pracodawcy i otworzyć własny zakład, zajmujący się stricte fotografią. To był rok 1852-gi (lub 1854-ty, jak podają niektóre źródła).
Właściwy człowiek na właściwym miejscu, we właściwym czasie. Leopoldo Alinari żył szybko i umarł młodo, niczym Jimmi Hendrix. Niemniej miał szczęście urodzić się w kraju, w którym było co fotografować i trafić na epokę, która wsparła go mimochodem swą falą i wyniosła wysoko.

Dziwnym trafem wszystkie swoje kroki urlopowe kieruję do Włoch. Nie tylko ja, zapewne. Ten kraj odwiedza rocznie 48 milionów ludzi. Wyobrażacie sobie? Półtorej ludności Polski przyjeżdża tam każdego roku w odwiedziny. Nieźle, co? A połowa XIX-go wieku, to akurat początek masowej turystyki, już nie turystyki wielmożów, ale takiej, na którą załapywała się klasa średnia. Dzięki Bogu wszędzie powstają linie kolejowe, Thomas Cook zakłada swoje szacowne biuro podróży, a pan Karol Benz, zagryzając wąs, konstruuje pracowicie w swej ogródkowej szopie pierwszy samochód. Pojedyncze efekty nie przychodzą może od razu, ale skomasowane - dają gwałtowny przyrost mobilności, a dzięki bogaceniu się społeczeństw, skłaniają do zwiedzania, poznawania świata. No i przywożenia pamiątek z podróży. Pamiątka, koniecznie!


Bracia Alinari, Florencja.

wtorek, 10 kwietnia 2018

Leniwe wstrzymane, Sony się waha.




Lubię sobie od czasu do czasu dostać jakąś darmoszkę. To atawizm z lat dzieciństwa, kiedy to pisało się do jakiegoś producenta samochodów "Aj lajk very much yor products. Please send me some katalogues" i oni przysyłali, dzięki czemu na Wschodzie można było powąchać troszkę Zachodu, za sprawą błyszczących lakierem stron i pięknych zdjęć różnych wypasów. Dzisiaj wypasy na każdej witrynie sklepowej, ale katalogi mają nadal dla mnie wiele uroku. Także  katalogi firm fotograficznych, które zbieram sobie od lat. Mam nawet trochę takich z czasów analogowych. Nie dość tego - mam zachomikowane w piwnicy kilka katalogów takich firm z ery cyfrowej, które już gryzą ziemię i wąchają kwiatki od spodu - Samsunga i Minolty na przykład.

Wychodzę ze słusznej filozofii (moje słuszne poglądy na wszystko- cytat), że jest to najtańszy sposób z obcowaniem z bardzo dobrą reprodukcją fotograficzną. Zawsze w tych katalogach są jakieś efektowne, fajne i wydrukowane na dużym formacie zdjęcia, czasami zdarzają się absolutne perełki, a nawet fotografie autorów z pierwszej ligi, jak Joe McNally (Nikon), Tomasz Tomaszewski (Sony), Tomek Sikora, czy Jacek Bonecki (ex Sigma, dziś Fuji).
Kilka razy zdarzył mi się opad szczęki na widok jakiegoś zdjęcia z katalogu obiektywów, najbardziej zapamiętane to zdjęcie Tim'a Andrew z rybiego oka Nikkora. Dlaboga! Nikt nigdy wcześniej, ani później nie użył rybiego oka do panoramowania! (Panoramowanie- śledzenie ruchem aparatu ruchu fotografowanego obiektu). Co za pomysł!

Fot. Tim Andrew

Canon miał katalogi zwykle przyzwoite, ale marnie dostępne, nawet przy premierach nowości nie pojawiają się w sklepach żadne foldery. Na ogół trochę bardziej wysilają się przy modelach amatorskich. Główny impakt wydawniczy Canon kierował zawsze do wielkiego, w płótno oprawnego albumu "Canon EF lens work", którego kolejne wydania pojawiały się czasem na targach fotograficznych jako dodatek do zakupu aparatu lub obiektywu, a na co dzień był to album sprzedawany za pieniądze. Taka reklamówka za kasę. Chętni byli. Teraz wydają już bodaj XV- tą edycję III wersji tego dzieła. Starsze wydanie jest dostępne jako pdfy kolejnych rozdziałów TUTAJ. Jest to taka biblia canonowca, książka dość kusząca i obszerna, ale ciężko nazwać ją katalogiem reklamowym.

Nikon się starał bardziej - do każdego nowego modelu zawsze były wypuszczane osobne foldery, zawsze też były zbiorcze katalogi obiektywów, O ile się nie mylę, większość z nich opracowywał Marcin Górko, z którym Fotodinoza przeprowadziła kiedyś wywiad - LINK

Od czasów spowszechnienia internetu z katalogami jest coraz cieniej, każdy producent stara się na katalogach trochę oszczędzać, z resztą każdy prowadzi od zawsze swoją polską politykę katalogową - niektórzy z łaski wydrukują trzy stroniczki, a niektórzy co bardziej bibliofilscy, drukują istne biblie i kompendia. Dzisiaj to już rzadkość. Ostatnio najbardziej starają się bezlusterkowi, a lusterkowi jakby odpuszczają. Na tle ogólnego upadku sztuki kuszenia katalogami, jedna firma wyróżnia się bardzo in plus- to Sony.

Sony to ma dobrze. Produkuje telewizory, laptopy, kina domowe i telefony. Aparaty stanowią tylko jedną z części. Może sobie zatem pozwolić na wypasione salony w których leżą garściami różne katalogi. Leżą? No to bierzemy! Już tak od paru lat bierzemy, zatem na podstawie katalogów z roku 2012, 2014, 2015, 2017 możemy snuć analizy. Kim też jest Sony, i jak się czuje? 

piątek, 6 kwietnia 2018

Brzydkie zdjęcia. "Bałuty palimpsest"

fot. Maciej Rawluk. "Bałuty palimpsest"


Coś poruszyło we mnie czułe struny. Nawet nie wiedziałem że takie mam w środku. Dostałem ten album w prezencie, jest to wydawnictwo niszowe i małonakładowe, nawet numer ISBN ciężko na nim znaleźć. Album ze zdjęciami: „Bałuty palimpsest”.
Hm… Bałuty.

Bez noża nie podchodź do bałuciorza.

Czy mogę się poczuwać do bycia Bałuciarzem? Chyba mogę, w końcu całe życie tu spędziłem. Tylko jakoś zawsze się do większej ojczyzny przyznawałem, za Łodzianina się miałem, bardziej niż za mieszkańca jednej z dzielnic. Po tym albumie jakieś lokalne wątki w pamięci zostały poruszone. A jeszcze do tego wątek fotograficzny, zahaczający o filozofię fotografowania. Zasiał wątpliwości.

fot. Maciej Rawluk. "Bałuty palimpsest"

Bo to album ze zdjęciami jest. Na pierwszy rzut oka brzydkimi. Chaotycznymi. Portret dzielnicy Bałuty. Zdjęcia zrobił Maciej Rawluk. Teksty do albumu napisali Aleksandra Sumorok, Bogdan Bujała, Wojciech Wilczyk. Są to eseje i artykuły o historii Bałut, mowa w nich o getcie i powojennych planach przekształcenia dzielnicy, a świetny osobisty tekst wspomnieniowy napisał Bałuciarz Tomasz Stegliński. Opisuje swe dziecinne lata, spędzane na powolnym dążeniu do nieuchronnego upadku, z którego tylko cud mógł autora wyzwolić, ale chyba wyzwolił, skoro dane jest nam to czytać. O dzieciach półdzikich i bandyterce z honorem lub bez, o kradzieżach i niebezpiecznych eskapadach. To właśnie taki bałucki sznyt, podobny do sznytu bardziej znanej warszawskiej Pragi.
Gorsza dzielnica.
Tak tu było od zawsze. Dzielnica gorszego sortu. Najpierw wieś gorszego sortu, która strasznie długo nie była przyłączona do Łodzi, pomimo tego, że mieszkało tu kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Bieda tu mieszkała. Robotnicy, drobni rzemieślnicy, Żydzi, Polacy. W błocie niewybrukowanych ulic, wśród chatynek z drewna, bez kanalizacji i wody. W bieda- kamienicach, w ciasnocie i nieustannym ruchu. Wszystko chaotyczne, samorodne i mało zaplanowane. Tak jak i na warszawskiej Pradze życie toczyło się na ulicach, bo w skromnych mieszkankach ciężko było wytrzymać. Tu był świat pariasów i armatniego mięsa dla fabrycznego miasta.

fot. Maciej Rawluk. "Bałuty palimpsest"

Pradziadkowie od strony Taty mieszkali przy Bałuckim Rynku, w kamienicy w pobliżu kina "Świt". Z opowieści dziadka zapamiętałem obraz żydowskiego wesela, dziejącego się gdzieś obok w sąsiedztwie, którego rozochoceni uczestnicy hurmem wyszli na balkon pierwszego piętra. Niestety balkon nie wytrzymał... Podobno było to przed wojną sławne na Bałutach wydarzenie.