wyświetlenia:

poniedziałek, 29 października 2018

W Sorencie (vol 2). Podglądanie przodka.



Umrzeć z wrażeń estetycznych niewątpliwie można pod Neapolem, co opisałem w poprzednim felietonie – LINK. Na szczęście w pobliżu półwyspu Sorrento można oglądać też życie przodków, bo inaczej człowiek by nie wytrzymał takiego natężenia pięknych widoków. Jakieś granice muszą być.
Pojechaliśmy pod wulkan obejrzeć przodka. Od tyłka.

O roku ów! Siedemdziesiąty dziewiąty!
Wtedy to, piętnastego lutego nastąpił wybuch gazu w rotundzie PKO w Warszawie... A nie! Wróć! To było tysiąc lat później!
Tysiąc lat wcześniej 24 sierpnia Wezuwiusz, milczący od trzydziestu wieków i uznawany przez starożytnych za zwyczajną górę nagle eksplodował. Były co prawda liczne symptomy o kilka dni wcześniejsze - wstrząsy tektoniczne, znane od dawna pod Neapolis, ale tym razem znacznie mocniejsze. Wyschły też wszystkie okoliczne źródła. Nad wulkanem wzniosła się trzydziestokilometrowa kolumna eksplodujących pyłów, sięgająca stratosfery, na górze rozczapierzająca się w grzyb, niczym od bomby nuklearnej. Piliniusz Młodszy, który obserwował to zjawisko z odległości kilkunastu kilometrów, opisał że słup dymu przypominał drzewo piniowe. Potem od szczytu wulkanu, a także z góry, z nieba zaczął padać na ziemię rozżarzony popiół i kamienie wulkaniczne, nawalając we wszystko co było w pobliżu, a dymy które zasnuły niebo sprawiły że nie było ciemno jak w nocy, tylko tak ciemno, jak w zamkniętym, nieoświetlonym niczym pomieszczeniu. Ludzie z miast pod wulkanem zaczęli w panice uciekać tuż po eksplozji, ale ciemności i straszliwe gorąco uniemożliwiły większości te zamiary. Kiedy później z góry nadeszły spływające fale piroklastyczne, niosące gorące gazy zmieszane z pyłem, z prędkością 160 kilometrów na godzinę los wszystkich pozostających pod Wezuwiuszem ludzi był już w jednej chwili przesądzony. Warstwa pyłów i lawy pokryła kilkunastometrową warstwą trzy miasta - Pompeje, Stabię i Herkulanum. Zniknęły jak sen jaki złoty.
Po kilkuset latach tereny zabudowano ponownie. Najmniej Pompeje, bo tam pylisty grunt był bardzo niestabilny. Jednak Herkulanum zalał potok lawy, zmieszany z błotem, na który następnie spadł gorący deszcz kondensacyjny, tworząc gigantyczną, trwałą skalistą skorupę.
O pogrzebanych miastach i historii wybuchu wulkanu zapomniano na szesnaście wieków na dobre.
Pod koniec XVI wieku podczas kopania kanału odwadniającego natrafiono na ruiny i stwierdzono po raz pierwszy od starożytności istnienie zasypanego miasta Pompei. Musiały minąć jeszcze dwa stulecia zanim król Neapolu rozpoczął prace wykopaliskowe, a dopiero w latach 60-tych XX wieku odsłonięto całość miasta.
Pompeje są najbardziej znane, wręcz słynne na świat cały, co ciekawe dzisiaj znacznie bardziej słynne niż w latach swojej świetności. Kiedyś były tylko jednym z niezbyt dużych rzymskich miast, dzisiaj odwiedza je co roku 3,5 miliona turystów! Pomyślcie - co to za liczba!






Tymczasem Herkulanum pozostaje w cieniu. Ponieważ musieliśmy wybierać - postanowiliśmy dać mu szansę. Jest mniej spektakularne, ale bardziej klimatyczne. O Herkulanum nic nie wiedziano aż do roku 1709. Wtedy to, kopiąc studnię natrafiono najpierw na posadzkę amfiteatru, a kiedy tereny wokół nabył książę d'Elbeuf zdołał wyciągnąć tunelem spod ziemi kilka pięknych rzymskich posągów. Szerzej zakrojone badania zostały rozpoczęte w 1738 roku na rozkaz Karola III, ówczesnego Króla Obojga Sycylii. Odkrycia w Herkulanum nie były takimi sobie odkryciami. Przedmioty i zdobienia z wykopalisk, którymi interesowano się wielce w świecie naukowym i artystycznym, miały wpływ na europejski neoklasycyzm i zostały wzorami dla wielu rzemieślników i architektów tego czasu. Prace przerwano, po odkryciu pobliskich Pompei, które okazały się dużo łatwiejsze do odkopania. Dopiero w 1828 roku wykupiono ziemię nad Herkulanum i wznowiono eksplorację. Trwa ona do dzisiaj. I nigdy się nie skończy.
Otóż na Herkulanum stoją dziś przedmieścia Neapolu - Ercolano i Portici, z kilkupiętrowymi kamienicami, ulicami, ruchem miejskim i trolejbusami na dodatek. Od wielu lat mówi się o potrzebie wykupienia kolejnych budynków, żeby rozebrać je i przebić się do kolejnych warstw rzymskiego miasta. Ale te głosy nigdy nie są wystarczająco silne. Mówi się, że camorra ma w posiadaniu dużą część kamienic i blokuje wszelkie działania archeologów. Zatem jedyna możliwość to kopanie tuneli pod budynkami. Tak się odbywa dzisiaj eksploracja Herkulanum.

poniedziałek, 22 października 2018

Skarb kibica fotografii. "1001 fotografii, które musisz zobaczyć" red. Paul Lowe






Wpadła mi w ręce książka, którą sam bym chętnie napisał. Gdybym tylko jakąś napisał. Musiałbym tylko trochę więcej wiedzieć i więcej fotografii obejrzeć. No i mieć nieskończone pokłady czasu. Ale na szczęście książka już jest, zatem czuję się zwolniony z tych obowiązków i teraz mogę spokojnie leżeć na kanapie i czytać. Co za ulga.
Czy to łatwo wybrać 1001 istotnych fotografii ze zbioru wszystkich istniejących? Dla uświadomienia książka donosi w przedmowie, że w samym 2017 roku szacunkowo powstało ich 1,3 biliona, a co dwie minuty powstaje dziś więcej zdjęć niż w całym XIX wieku. Niewątpliwie niełatwo. Ciężka sprawa. Jakie kryterium przyjąć? Estetyczne? A czy pierwsza fotografia pana Niepce’a - LINK była estetyczna? No, nie do końca. Raczej nikt nie jest gotów wieszać ją sobie w dużym formacie na ścianie nad kanapą. Mimo tego trudno nie zamieścić jej w książce o tysiącu i jednej najważniejszych fotografii.
Autorzy książki zdecydowali się, jak najsłuszniej, na kryteria kulturowe i historyczne. Powstała księga, która najlepiej z dotąd przeze mnie czytanych obrazuje całą historię fotografii, jej ewolucję, wpływ na świat, na rzeczywistość zarówno zwykłych zjadaczy chleba, jak i na kierunek w którym szły całe państwa. Bo fotografia miała taką siłę, a nawet ma do tej pory, jeśli tylko przypomnimy sobie zdjęcie Nick’a Ut, które przyczyniło się do zakończenia wojny w Wietnamie, albo zdjęcie zakładnika z Guantanamo zrobione przez Jeana Marca Bouju, które wzmogło dyskusję na temat traktowania islamskich terrorystów w USA. W książce znajdziemy też wielką ilość starszych dowodów na siłę fotografii - choćby zdjęcie blizn od bata na plecach niewolnika, dzieło panów McPhersona i Oliviera. Ważny głos w sprawie zniesienia niewolnictwa.



Te istotne fotografie można w „1001 fotografii” zobaczyć. Ale można tam zobaczyć tak naprawdę niemal wszystko. Jest ta książka, przy okazji także wielkim zapisem historii naszej kultury, zaczynając od XIX wieku, a kończąc na dzisiejszym „teraz”. Jest tam wielka ilość pięknych, świetnie zrobionych fotografii, ale też tych, które walor dokumentacyjny mają na pierwszym planie. No ale jak tu nie zamieścić ich w zestawie, skoro widnieją na nich Elvis Presley, mierzony lekarską wagą podczas rekrutacji do wojska, Buzz Aldrin spacerujący w podskokach po księżycu, Henri de Toulouse Lautrec malujący "Taniec z Moulin Rouge", albo Ronald Regan właśnie postrzeliwany u drzwi limuzyny. Siłą rzeczy oglądamy kadr za kadrem skomplikowaną historię XX i XXI wieku.


Demoniczne spojrzenie Goebbelsa na Alfreda Eisenstaedta. I na nas.

poniedziałek, 15 października 2018

W Sorencie (vol. 1)




-Co tam słychać u mamy?
- W Toroncie jest.
            "Vinci" Juliusz Machulski

Samolot nadleciał znad morza i przechylił się łagodnie na skrzydło. W okienkach pokazał się Neapol. Wytężyliśmy wzrok. A było na co wytężać! Nigdy jeszcze nie lądowałem w tak idealnych warunkach pogody. W krystalicznie czystym powietrzu wyraźnie rysowały się łańcuchy Apeninów, odległych o pięćdziesiąt kilometrów. I miasto, widoczne z góry niczym na Google Street View, z każdym detalem i szczegółem. Lecieliśmy wzdłuż wybrzeża przez dobre dziesięć minut, nie sądzę by wolniej niż 300 km/h, a za oknami przesuwało się nie kończące się miasto. Urbanizacja tego kawałka świata jest wprost niesamowita. To jest gigantycznie rozwleczony na wzgórzach i wzgórkach moloch. Potem obniżyliśmy się bardziej i oczom naszym ukazały się liczne kratery. Jak na filmie "Marsjanin" można było zobaczyć liczne przejawy życia na dnie tych kraterów - całe osiedla blokowe leżące w kalderach wygasłych wulkanów, parki, stadiony i jeziorka. Potem obniżyliśmy się jeszcze bardziej. I jeszcze bardziej. I w pewnej chwili można było zaglądać w okna budynków i wypatrywać co też ci Neapolitańczycy jedzą na obiad (zwłaszcza prześliczna Neapolitańczykowianeczka), oraz zerkać w górę na kościółki na wzgórzach POD którymi przelatywał samolot. Lotnisko w Neapolu jest stare, a ze względu na ukształtowanie terenu - jedyne, w związku z czym miasto zdążyło je obrosnąć z wszystkich stron. Jednym słowem ląduje się na Marszałkowskiej Neapolu. Jeszcze przez chwilę mignął z góry po prawej port i Castel del Uovo, a potem podwozie łomotnęło o stałą włoską ziemię.
Znów wcale nie zamierzaliśmy zwiedzać Neapolu. Chcieliśmy go ominąć sprytnie, żeby spędzić czas na sielskiej prowincji, a nie w porażającym rozmiarem mieście, znanym z zabytków, syfu, gilu i kamieni kupy, oraz camorry i strajków śmieciarzy.
No i nie dało się. No i zapomniałem z wrażenia skasować w nawigacji opcji "omijaj drogi płatne".
Z poprzedniej wizyty wiedzieliśmy już, że wszystkie normalne szybkie drogi w mieście są płatne. Co nam zatem zostało?

"Mamma Mia! Pan Bóg skierował mnie drogą jednokierunkową pod prąd!"
                  Roberto Begninni w filmie "Noc na ziemi"




Mrok i gęstość pochłonęły nas niczym magma z Wezuwiusza. I gorączka. Gorączka miejskiej nocy. Wszystko tam jest takie intensywne i gęste, obszargane osiemnastowieczne kamienice na przedmieściach, gęsty włoski ruch, który albo się uwielbia (to mój przypadek), albo nienawidzi. Piesi, auta, skutery, autobusy mijające się na żyletki w płynnym, niezależnym zupełnie od przepisów drogowych ruchu, niezależnie od pierwszeństwa, zakazów i istnienia migaczy. Płynny ruch, każdy się zmieści, każdy wymusi pierwszeństwo i każdy zostanie wpuszczony. Wszystko w nieustannym kołowrocie, Wielkiej Kołomyi Elementarnej. W czeluściach zniszczonego miasta i cieple październikowej nocy. 
Te bruki! Ach, jak mi się przypomniał Lwów! Zjechane niczym bura suka, złachane, dziurawe bruki sprzed stu, czy iluś tam lat, kilometry bruków, wygniecione milionem kół. Ciasno. Ulica z niewiadomych historycznych przyczyn raz zwęża się, raz poszerza, kamienice ściskają ją w talii, potem odpuszczają na chwilę. Skutery z dzikim bzyczeniem wyprzedzają wszystko z każdej strony, muskają lusterkami, uchodzą z życiem przed autobusami. Wytęż wzrok i znajdź w nocnym Neapolu drogowskazy kierujące na właściwą drogę. Myślisz że to proste? Że najszersze ulice wyprowadzą cię z miasta? Skądże, stają się nagle w przeciwnym kierunku jednokierunkowe, a strzałka "Senso unico" wskazuje że masz wspiąć się w górę jakimś zaułkiem szerokości jednego samochodu, albo na łeb na szyję zjechać ślimacznicą, szorując lusterkami o mury podupadłych kamienic. Dzikie. Piękne. Inne.
Nie wolno mieć w Neapolu dużego samochodu. I nikt nie ma.


Dwa kabriolety.

Po drodze zachodzimy do sklepiku na rogu, zatrzymując się, tak jak wszyscy w niedozwolonym miejscu. Wnętrze nie różni się ani trochę od zewnętrza. Ciasne regały i mały tłumek o dziewiątej wieczorem wymija się z trudem wąskimi korytarzami pomiędzy stosami kartonów mleka Parmalat ("napis Parmalat na kieszeniu - yeah") a pudełkami z makaronem. I szybka konstatacja - ci Włosi nie przestają gadać ani na chwilę! W tym sklepiku jest po prostu cały czas głośno! Śmiechy, okrzyki, nawoływania. Podobno Polacy to Włosi północy. Wejdźcie sobie do Biedry o dowolnej porze, a usłyszycie tylko ciche szelesty świeżaków i pikanie kas. Wszyscy milczą jak grób, rozmyślając pewnie o "Klerze" Smarzowskiego.

wtorek, 9 października 2018

Mistrz empatii. "Życie przed sobą" Romain Gary


Na SNG Kultura moja recenzja książki:

Dzięki Bogu za tłumaczy! Oni z pewnością czasem dają tyłów, ale jednak w większości przypadków biorą nas za rączkę i wprowadzają w literaturę jak w masełko. Przekształcają francuski w polski, a Francuza w Polaka. Zrozumiałego i wyrazistego odpowiednio. I tak jest też z tłumaczami "Życia przed sobą" Romaina Gary'ego - Krystyną i Krzysztofem Pruskimi. Uchwycić jej język i tonację, spolszczyć odpowiednio musiało być bardzo trudno. Musieli się namęczyć, ale efekt wibruje i iskrzy. Bo to świetna książka. Piękna i wyrazista. Opowiada Momo, chłopak z najniższych nizin. Jest dzieckiem, ale jakim dzieckiem! Najbystrzejszym obserwatorem świata, naiwnym filozofem, dziesięciolatkiem, który zna życie na wskroś, pozbył się złudzeń i opowiada jak jest. A nie jest najlepiej.

Momo to dziecko prostytutki, wychowywane w nielegalnym sierocińcu. Prowadzony jest on przez madamme Rozę, także byłą kobietę lekkich obyczajów, żyjącą z wcześniejszym bagażem wojennych doświadczeń z Auschwitz. Momo w swym wywodzie nie do końca rozumie ten bagaż, ale to zupełnie nie szkodzi, bo on doskonale wyczuwa czym jest dla pani Rozy przeszłość. Momo to mistrz empatii.
Wie jak myślą sąsiedzi z pobliża i o czym marzą zakazane gęby z jego marnej dzielnicy, wyczuwa wszystkie obawy doktora Katza. Relacjonuje rozbiegane myśli swojego mentora Muzułmanina pana Hamila. Momo nie ma złudzeń, nie ma może pełnej wiedzy, ale ma doskonałe wyczucie - jak myślą ludzie i jak działają.

Tłumacze musieli oddać ten ciekawy język - dziecięcy i wtrącający śmieszne błędy, ale przenikliwy i weredyczny, nie cofający się przed opisaniem i ocenieniem czegokolwiek, traktujący wszystko z pogodnym, ironicznym stoicyzmem. Śmieszne i wspaniałe jednocześnie.

Ona miała system coraz bardziej nerwowy.

Tyle wiedziałem, że na pewno miałem ojca i matkę, bo pod tym względem natura jest nieubłagana.

Miałem pietra, ale dobrze się bać, wiedząc dlaczego, bo zwykle mam dzikiego cykora bez żadnego powodu, zupełnie odruchowo.

Zasnęliśmy snem sprawiedliwego. Dużo się zastanawiałem i teraz myślę, że pan Hamil nie ma racji, kiedy tak mówi. Uważam, że właśnie niesprawiedliwi najlepiej sypiają, oni olewają wszystko, a tymczasem sprawiedliwi nie mogą zmrużyć oka, ponieważ wszystkim się przejmują. Inaczej nie byliby sprawiedliwi.

Czytaj całość na SNG Kultura - LINK

czwartek, 4 października 2018

Co się kryje za dworcem Saint-Lazare.

"Za dworcem Saint-Lazare" 1932, fot. Henri Cartier Bresson


Jedno jest pewne. No, nie jestem pierwszym, który zastanawia się nad tym zdjęciem. Oj nie. Już szybciej ostatnim. Nie mnie pierwszego zauroczyło. Gdzieś na tyłach paryskiego dworca siedemdziesiąt lat temu fotograf strzelił zdjęcie, a rzesza krytyków przygląda mu się z otwartą gębą.
Zdjęcie to z pewnością widzieliście, bo jest ono ilustracją wszystkich monografii biografii i poligrafii poświęconych Henriemu Cartier-Bressonowi. Ojcu i matce dzisiejszej fotografii reportażowej i streetfoto. Każda książka o nim zaczyna się tym zdjęciem, zawiera to zdjęcie, albo je omawia. Najpewniej rzesze studentów fotografii zrobiły na tym zdjęciu dyplomy, albo prace semestralne przynajmniej.
Słusznie.
Albowiem jest ono żywą emanacją Cartier-bressonowskiej idei decydującego momentu w fotografii. Zatem nadaje się świetnie.
Inne zdjęcia Cartier-Bressona także się świetnie nadają. Stwierdzam autorytatywnie i z pełnym przekonaniem o własnej nieomylności, że był to najprawdopodobniej najzdolniejszy fotograf świata i drugiego takiego już nie było.
A skąd wiem, że on był najlepszy?

-Jak odróżnić dobre zdjęcie od złego?
-Musisz obejrzeć milion zdjęć. Potem już nigdy się nie pomylisz.
(cytat strawestowany)

Taka masa genialnych zdjęć jakie po Bressonie została, to po nikim innym nie została. Same dobre. Mówi się, że Bresson niszczył swoje nieudane negatywy. To nie zbrodnia, to zaleta. Jak się już napisało kiedyś: fotograf który zrobił w życiu tylko jedno genialne zdjęcie, ale za to potrafił je wybrać spośród innych - godzien jest pomnika. Selekcja zdjęć należy do najważniejszych elementów fotografowania, kto o tym nie pamięta, ten zostaje z dyskami komputerowymi zapełnionymi chłamem po brzegi.