Ciekawy jestem, ile osób tu w międzyczasie zaglądało. Chyba niezbyt wielu. Posadzkę zalega kurz - zmieszane pierze gołębi z kłębkami bawełny. Te kłębki bawełny spotkam jeszcze raz w jednej z fabrycznych hal. Mam to szczęście, że pamiętam je jeszcze, unoszące się w powietrzu na łódzkich ulicach. A konkretnie na Ogrodowej, obok wielkiej przędzalni największego konkurenta Scheiblerów - Poznańskiego. Pamiętam: przez otwarte okna słychać monotonny szum maszyn, zwielokrotniony szelest miliona wrzecion, a w powietrzu unoszą się małe białe pyłki.
Latarki omiatają strych elektrowni, w pewnym momencie - odkrycie!
Oświetlamy dokładniej. Stuletni przełącznik elektryczny na słupie, a pod nim napis, wykonany na pierwszy rzut oka ołówkiem kopiowym. Napis poArchitektem był zdolny konstruktor Alfred Frisch, urodzony na Łotwie, kształcący się w Rydze i w Berlinie. Scheiblerowska elektrownia to jego szczytowe, sztandarowe dzieło (przynajmniej tak dzisiaj oceniane), ale zasłużył się dla Łodzi także paroma innymi budynkami - na przykład Gimnazjum Niemieckim, późniejszym Instytutem Anglistyki. Z charakterystyczną narożną wieżyczką obserwatorium astronomicznego, pierwszego w mieście (teraz jest to obiekt w trakcie remontu, jego zdjętą wieżyczkę sfotografowałem w poprzednim wpisie urbeksowym - LINK).
Tymczasem elektrownia. Secesyjna. Żelbetowa. Nowatorska. W klikuczęściowym budynku ustawiono kotłownię, halę maszyn, stację pomp. Potem dobudowano jeszcze przybudówki ze zmiękczalnią wody i podajnikami węgla do pieca. Wraz z murami i żelbetem jednocześnie wstawiono i uruchomiono maszyny - zajmowali się tym Ślązacy z Görlitzen Maschinenbau oraz berlińczycy z Simens – Schuckert. Przy murach budynku stanął komin, jeden z wyższych w mieście. Szczęść Boże - do dziś istniejący.
Wyposażenie było parę razy zmieniane, unowocześniane, do dzisiaj zachowały się agregaty prądotwórcze AEG z 1935 roku. Mogliście, być może, oglądać je już wcześniej - jeśli nie na żywo, to przynajmniej w jakimś filmie albo teledysku, bo sporo ich tu nakręcono. Na przykład "Obywatela" Jerzego Stuhra, albo amerykański "House". W trakcie 93 lat w jakich elektrownia działała dokonano tu różnych modernizacji, sporo jeszcze za panowania Scheiblerów (elektrownię stawiali potomkowie nestora, Karola Scheiblera). Także piec kotłowy, jaki można tu zobaczyć, nie jest tym samym piecem, który uruchamiano w 1910 roku. Ale za to - co to za piec!
To jest monstrum!
Coś zbliżonego skalą i efektem oglądałem dotąd tylko w hucie Dolni Vitkovice pod czeską Ostrawą, co opisywałem już na Fotodinozie - TUTAJ. Oczywiście łódzki piec nie dorasta swym ogromem hektarom instalacji ostrawskiej huty, ale otoczony zupełnie innym, szokująco innym kontekstem secesyjnego ceglanego, eleganckiego budynku - robi równe wrażenie. Ten piec, to jest czteropiętrowy moloch w przegigantycznej hali z dachem rozciętym jasną szczeliną pojedynczego świetlika. Moloch z rzędem schodków, drabinek, klap, zaworów, rurociągów i instalacji. Plotka głosi, że za komunizmu, za czasów gdy fabryka Scheiblera stała się już "Uniontexem" tylko jedna osoba znała jak własną kieszeń wewnętrzne instalacje tego pieca i tylko ta jedna osoba zdolna była przecisnąć się przez wąskie włazy do trzewi tego molocha, żeby coś naprawić w razie awarii. Fakt ten, gdy stałem w obliczu czteropiętrowej machinerii produkującej gorąc, wstrząsnął mną do głębi i poruszył wszystkie ukryte struny klaustrofobii.
Piec połykał węgiel podawany z jednej strony, produkował ukrop do wytwarzania pary. Buch jak gorąco, puff, jak gorąco! Buff, che calore! (w tłumaczeniu na włoski). Z drugiej strony wypuszczał dym na łódzkie niebo. I obejrzawszy piec z boków i od spodu (stoi na potwornym żelbetowym stelażu na słupach) poszliśmy drogą dymu z tego pieca. Chcecie wiedzieć jak duży był kanał dymowy? Proszę bardzo - mniej więcej wjedzie tam półcięciężarówka z naczepą. A potem jest komin. Świeżo odnowiony i wycyzelowany przez Echo Investment, które zajmuje się tym terenem. Co znajduje się we wnętrzu komina, oprócz stuletnich pokładów żużla z scheiblerowskiej elektrowni? Otóż znajduje się tam drabinka, w postaci klamer w cegle, które prowadzą z dna, aż na sam szczyt osiemdziesięciometrowego komina, bez żadnych dodatkowych zabezpieczeń. Życzę powodzenia wchodzącym.
Scheibler miał potworne ilości naszego miasta. Może nie tak potworne jak Juliusz Heinzel, opisywany nie raz w moim Projekcie Okrążenia Łodzi - LINK, ale za to baaardzo dogodne przemysłowo. Znacznie bardziej, niż rolnicze folwarki Heinzla. Scheiblerowie ze skoligaconymi Grohmanami wykupili przeolbrzymie wręcz posiadłości nad rzeczką Jasień, ciągnące się (w swych najlepszych czasach) przez półtora kilometra nieprzerwanej fabrycznej zabudowy, dzisiaj już nieco wyszczerbionej zębem historii. Teren opisywanej tu elektrowni i fabryki, pomiędzy Tymienieckiego a Milionową, Scheibler kupił w 1873 roku i wkrótce postawił tam bielnik, farbiarnię, draparnię, drukarnię, magiel, suszarnię i wykańczalnię, oraz liczne magazyny i składy na potrzeby swojego imperium, które ciągnęło się przecież aż na Księży Młyn i aż do Piłsudskiego i Wodnego Rynku. Tymienieckiego - Milionowa to był trzeci, ostatni etap rozwoju tego gigantycznego kompleksu, zatrudniającego w szczycie ponad 10 tysięcy pracowników i przerabiającego bawełnę od a do z - od surowizny prosto z luizjańskich plantacji, po gotowe do sprzedaży, wykończone ubrania. To były największe zakłady włókiennicze w mieście.
Przy okazji, zupełnie przy okazji, Scheibler kupując ów teren pomiędzy Tymienieckiego a Milionową kupił też najstarszy budynek fabryczny w Łodzi. Postawioną w 1825 roku fabrykę Christiana Fryderyka Wendischa, przybyłego z Saksonii. Później będącą własnością K.Moessa. Obiekt ten, wielokrotnie zmieniający właścicieli i nie raz przebudowywany, nadal stoi wśród ceglanych hal Scheiblera w pobliżu Tymienieckiego. Jego oryginalne mury zachowały się ponoć w piwnicach.
Oczywiście dalsze koleje polskich losów miotały owym scheiblerowsko - grohmanowskim imperium - na początek I wojna światowa, która skończyła się totalną grabieżą wyposażenia wszystkich fabryk łódzkich przez Niemców, potem międzywojnie, w którym odrodziła się Polska, ale w tymże samym międzyczasie zniknęła z powierzchni ziemi Rosja, główny odbiorca łódzkich towarów, zastąpiona przez Związek Radziecki. Potem wiecie jak było - pięć lat wojny, pięć lat okupacji. Dwadzieścia osiem filmów o tym zrobiłem, a robię dwudziesty dziewiąty (cytat). A potem było upaństwowienie zakładów i przemianowanie ich na Uniontex.
Ostatnie kilkanaście lat budynki pomiędzy Tymienieckiego a Milionową stały w ruinie, albo wynajmowane różnym drobnym firmom, także artystom, po których zostały ślady muralowe w niektórych halach. Teraz mają one nadzieję na odnowienie i przeróbkę na atrakcyjny rodzynek na miejskim pejzażu, śladem odrestaurowanej już w dużej części elektrowni, prawdziwej perły w Łódzkiej koronie.
Zanim jeszcze się to wszystko stanie, zanim ruszą przebudowy, idę przez hale, kilometry hal, klatki schodowe, kanciapy komunistycznych biur, rzędy żeliwnych słupów. Krążę w zaułkach. Mógłbym tu zostać do nocy, oglądać z uwagą napisy ostrzegawcze BHP, spoglądać przez zmatowiałe od kurzu szybki fabrycznych okien. Wyobrażać sobie stuletnią przeszłość.
I tak sobie zacząłem wyobrażać.
******************************
Dorożka skręcała z Piotrkowskiej w lewo, na wysokości wielkiej budowy przyszłej katedry, gdzie za ogrodzeniem ciemniała wykopana ziemia i jasny wielki prostokąt fundamentów z bazami kolumn. Oprócz tych śladów plac był całkiem pusty, żaden robotnik nie kręcił się po nim. Po rewolucji robotniczej i łódzkich zamieszkach zabrakło funduszy na kontynuację. Powoli przyzwyczajano się do tego. W każdym razie on się już przyzwyczaił. Miasto i tak wyczekało się na katedrę długie lata, mogło poczekać jeszcze trochę, nieprawdaż? Wyobraził sobie przyszły strzelisto - gotycki budynek na tle mglistego nieba. Widział go kilka lat temu na planach, kiedy ogłaszano zwycięzców konkursu. Może kiedyś jednak powstanie...
Konie zakręciły z nerwowym parskaniem. Bruk na Świętej Emilii [dziś Tymienieckiego] zabłyszczał po deszczu długą mieniącą się linią. Środkiem, od strony odległej przędzalni Scheiblera ciągnęły z dala wozy towarowe zaprzężone w wielgaśne siwe perszerony. Minęli po prawej jasne tynki bielnika Kopischa i wjechali za chwilę w niekończące się rudoceglane mury fabryk scheiblerowskich i robotniczego osiedla. Nieliczni przechodnie ustępowali wozom. Kobiety w białych chustach i szarawych fartuchach wywieszały jasne płachty prania na tle podwórkowych komórek. Po prawej, przy długich budynkach farbiarni i bielnika widać było mrówczy ruch pracy, robotników pchających wózki z belami materiału, zdejmujących towar z taborów. Mijali dymiący ciemną smugą komin, stojący tuż przy ulicy, zza dachów wystawał kolejny, znacznie potężniejszy, który dopiero stawiano, obudowany drewnianymi rusztowaniami. Z odległości widać było drobne sylwetki kilkunastu murarzy ciągnących w stronę nieba ten obiekt. To była przyszła elektrownia. Per aspera ad astra - pomyślał. Tak. Do gwiazd, do gwiazd...
Za chwilę zaczął się szpaler rachitycznych drzewek wzdłuż drogi. Rząd konnych wozów ciągnął się niemal nieprzerwanym sznurem aż po horyzont, gdzie daleko zza drzew wystawały rude dachy wysokich budynków przędzalni. Od północy za familokami otworzył się widok na łąkę i nieużytki, na jesiennej trawie pasły się krowy, wszystkie rudobrązowe, pilnowane przez kilku bosych malców. Po prawej zjawił się obok ulicy pojedynczy tor kolei szajblerowskiej, który łączył w jeden organizm to rozległe imperium bawełny, a tuż za torem przeolbrzymia parterowa hala z zębatą piłą trójkątów szedowych dachów. Wielka przestrzeń objęta kwadratem z ceglanych murów. Ponoć postawiono ją bezpośrednio na rzece Jasień, dziś już, w epoce pary bezużytecznej jako napęd dla maszyn. Używanej jedynie jako kanał ściekowy, a zatem zajmującej niepotrzebnie miejsce. Scheibler kazał ją całkowicie przykryć posadzką tej nowobudowanej hali. Ciekawe, jacyż to archeologowie będą ją odkrywać po latach...
- Jeśli pan szanowny pozwoli, to pojedziemy dalej prosto, bo na Widzewskiej [dziś - Kilińskiego] straszne wykroty - powiedział dorożkarz - resor można urwać.
-Jedź pan, jak wygodnie - odpowiedział - resor, ważna rzecz.
Podkowy łomotały równo po bruku. Wielkie przędzalnie Scheiblera na Księżym Młynie potężniały ponad zielenią przed nimi.
**********************************
Gdzieś w tych wiekowych murach jest owa chwalebna przeszłość i o tyle łatwiej ją sobie wyobrażać o ile nietknięte jeszcze przebudową stoją stare fabryczne hale. Ale cieszę się, że czeka je świetlana przyszłość renowacji. Doprawdy, niewiele, bardzo niewiele łódzkich fabryk ma taką przyszłość przed sobą.
Mój szanowny kumpel, Krzyś, który jako jeden z nielicznych w historii ludzi był na szczycie wspomnianego osiemdziesięciometrowego komina elektrowni i oglądał świat z wysoka (wiele bym dał, żeby tam być, ale szanse raczej marne), mówi, że w tzw. perymetrze widać co najmniej kilka jeszcze olbrzymich, zrujnowanych kompleksów fabrycznych.
Oj, widać, widać, proszę państwa.
Bo my w naszym mieście mamy jeszcze dużo ciekawych ruin. Zupełnie jak rzymianie.
Co za potencjał!
Fabrykant
Wielkie podziękowania dla Echo Investment za umożliwienie zrobienia zdjęć.
Świetna architektura i urbex jeszcze lepszy. Biorąc pod uwagę kontent zdjęciowy jak i tekstowy bardzo jestem kontent ;-)
OdpowiedzUsuńCieszę się, jako dostarczyciel wszelkiego kontentu. Czułem się bosko na tym urbexie.
OdpowiedzUsuńTo jest piękne! Na prawdę niezwykle urokliwie to wygląda na fotografiach.
OdpowiedzUsuńwojluk
Trochę żałuję, że u mnie na wsi już prawie nic z takich miejsc nie zostało...
OdpowiedzUsuńFaktycznie,skojarzenie ze starożytnym Rzymem dobre. Trochę to wygląda tak jak musiała wyglądać Roma AD 550 ne.Kilometry opustoszałych,gargantuicznych sypiących się budynków z czasów świetności.Nawet podobnie oba miasta się wyludniają choć Łódź na szczęście nie tak drastycznie jak niegdyś Rzym.
OdpowiedzUsuńWow, niesamowity urbex! Podwójny efekt: przerażająco, a zarazem pięknie :)
OdpowiedzUsuńFantastyczny wpis (Znaczy jak zwykle:)). A jak te klamry w kominie? Rzeczywiście słabe? Nie cisnąłeś na górę z braku psychy czy nie pozwalali? Przy okazji słowa perymetr:) poznałem je stosunkowo niedawno i ciekawym czy poznałeś je z tego samego źródła co ja :)
OdpowiedzUsuńNie pozwalali na zbyt wiele. Wchodzenie klamrami nie wchodziło w grę (to jest budowa - kaski, kamizelki, bhp i te rzeczy), ale i tak bym się nie odważył. Słowo "perymetr" znam od dzieciństwa z "Niezwycięzonego" Stanisława Lema, którego zaczytywałem masami.
UsuńNo jedynie wiek usprawiedliwia mnie z zapomnienia Lema:( A obecnie odnowiło mi się z lektur (tudzież słuchowisk) geopolitycznych:)
OdpowiedzUsuńDawno nie było takiego artykułu. Bardzo fajny wpis.
OdpowiedzUsuń