wyświetlenia:

niedziela, 14 marca 2021

Nie uwierzyłem w to, co widziałem. Plus obiad.





Szwajcaria! Tu się oddycha! (cytat).
Jak wiadomo - Szwajcaria to kraj szwajcarskich serów, szwajcarskich zegarków, szwajcarskich scyzoryków, banków, templariuszy - LINK i, oczywiście, franka w pełni szwajcarskiego. 
Jak pisał Lem:
Ostatecznie zdecydowałem się na Szwajcarię. Od dawna nosiłem w duszy jej obraz. Ot, wstajesz rano, podchodzisz w bamboszach do okna, a tam alpejskie łąki, liliowe krowy z wielkimi literami MILKA na bokach; słysząc ich pasterskie dzwonki kroczysz do jadalni, gdzie z cienkiej porcelany dymi szwajcarska czekolada, a szwajcarski ser lśni gorliwie, bo prawdziwy ementaler zawsze się troszeczkę poci, zwłaszcza w dziurach, siadasz, grzanki chrupią, miód pachnie alpejskimi ziołami, a błogą ciszę solennie punktuje tykot szwajcarskich zegarków. Rozwijasz świeżutką "Neue Zürcher Zeitung", wprawdzie widzisz na pierwszej stronie wojny, bomby, liczby ofiar, ale takie dalekie to, jakby za pomniejszającym szkłem, bo wokół ład i cisza.
No i postanowiliśmy spróbować tej Szwajcarii. 
Jednym z miast typowo szwajcarskich jest Międzygórze na Dolnym Śląsku.


Ech Dolny Śląsk. Nie da się tam żyć, za jasną cholerę! Ja i Dolny Śląsk. Dolny Śląsk i ja - byty doskonale dopełniające się. Byty zbyt idealnie pasujące. Jak ruszę w ten Dolny Śląsk, to z całą pewnością nie mam szansy zdążyć na żaden obiad. Nie dojadę! Mowy nie ma! Jedziemy na przykład, już spóźnieni, na obiad, trzeci raz już tego dnia drogą nr 392. Trzeci raz już mijamy dwa pałace w Ołdrzychowicach Śląskich, już wcześniej pofotografowane i obejrzane, a tu Współfabrykantka mówi nagle: zobacz, zobacz tam! Zobaczam tam, a tam wznoszą się z krzaków renesansowe szczyty bez żadnego dachu na wzgórku. Już chciałbym tam lecieć, ale przypomina mi się, że zaraz obiad, więc hamuję jeno na poboczu, tylko lufą fotograficzną z daleka strzelam te renesansy zrujnowane. No strzelone, jedyny zysk z renesansów, bo trzeba dalej. Chowam aparat ruszam pędem na stygnący obiad, wzrok mój ześlizguje się mimochodem na przeciwną stronę drogi, w kępę bezlistnych drzew, gdzie - nie uwierzycie! (ja też nie wierzę) - CZWARTY pałac na odcinku ostatnich dwóch kilometrów świeci w krzaczorach zrujnowanymi murami bez dachu! Obiad zwycięża, nie sięgam po aparat, nie będzie zdjęcia i zwiedzania. Nie będzie, kurdebalans, bo choćby nie wiem jak się natężał - to nie udźwignie. Taki to ciężar! Nie ma szansy obejrzenia wszystkiego, co się napatacza po byle dolnośląskiej drodze, bo tego po prostu jest za dużo. Kiedyś trzeba jeść i spać, więc nie da rady. No już trudno.
Na to trzeba poświęcić nie wydłużony weekend (jak my teraz), nie wakacje, ale pół życia trzeba poświęcić, żeby obejrzeć wszystko co tu stoi.
 

 
 
Dolny Śląsk mogę porównać tylko i wyłącznie do dwóch regionów turystycznych - do Włoch południowych (które podobno są światowym rekordzistą w ilości zabytków), oraz do Transylwanii, która też jest, ale nikt o tym nie wie. Trzeci jest Dolny Śląsk. To jest nie do uwierzenia - w KAŻDEJ marnej wsi tego regionu stoi zabytek i to nie byle jaki - przeciętnie barokowy, dość często renesansowy, a najczęściej klasycystyczny. Mają one jedną wadę - najczęściej są to rudery maksymalne, na które przeciętny turysta nie chce rzucać okiem. A zalety? Są zupełnie darmowe, jak piszą sąsiedzi Czesi - je to zdarma, a druga zaleta - trafiają idealnie w moje gusta i zainteresowania.
Trafia się tu, w ziemię Kłodzką jak do jakiego obcego kraju. Wszystko tu jest kompletnie inne, niż w mym miejscu zamieszkania. Drastycznie inne. Zacznijmy od tego, że przeciętne gospodarstwo rolne środkowej Polski wygląda tak: parterowa niska chatka, dość często drewniana, nie więcej niż dwuizbowa, mikroobórka murowana ze stryszkiem, no i stodółka z ciemnych desek - największy obiekt w obejściu, bo bez magazynu siana i zbóż do przednówka się przecie nie dociągnie. 
Przeciętne gospodarstwo na Dolnym Śląsku jest inne zgoła: na wstępie dom mieszkalny typu mastodont - czterkondygnacyjny kilkunastopokojowy, z przegigantycznym poddaszem pod stromymi skosami - w naszej okolicy tej wielkości stawiano wiejskie szkoły. Mury tego domiszcza mają u podstawy z siedemdziesiąt centymetrów grubości. Dalej idzie obora, o objętości takiej jak dom, tyle że dwukondygnacyjna, bo kondygnacje wysokie, a dalej, owszem, stodoła, ale w pełni murowana, też wysoka na dobre osiem metrów. Całość to forteca, kubaturą mniej więcej z sześć razy przewyższającą obejścia rolnicze ziemi łódzkiej i okolic.
Znaczy się bogato było!

Typowy zestaw dolnośląski.





A skąd to, kurdebalans, takie bogate? A z osiemnastego i dziewiętnastego wieku.
Nie dość, że Prusak, Fryderyk II Wielki gwizdnął sobie cały Dolny Śląsk, to jeszcze zlał po łbach Austriaków, na samym początku tego osiemnastego. To może i jeszcze tak bardzo dochodowe by nie było, ale w 1871 Prusy złomotały Francuzów. A Francuzy co? Wiadomo - bogate są, to niech kontrybucję płacą. Pięć miliardów franków w złocie. Już kiedyś, w czasie bytności w Toruniu - LINK , postanowiłem sobie policzyć ile to tak naprawdę było. Otóż było to 1450 ton złota. W dzisiejszych pieniądzach byłoby to 27 miliardów dolarów. Czy to się przełożyło na bogactwo Dolnego Śląska? Poniekąd zapewne, nawet bezpośrednio - Prusy za te pieniądze pobudowały sobie nieziemskie ilości infrastruktury - przede wszystkim koleje, ale też liczne, rozsiane po całym regionie tamy i elektrownie na rzekach - część z nich zwiedziło się już wcześniej TUTAJ. Dotacje dla rolnictwa, niczym w dzisiejszej Unii Europejskiej zapewne nie były wówczas stosowane, ale francuskie kontrybucje musiały przyczynić się do jednego - olbrzymiego wzrostu koniunktury. Dlatego chłopi pod Kłodzkiem mogli budować sobie fortece, podczas gdy ci z Mazowsza i Łowickiego zaledwie kurze chatki. Stać ich było, tych pruskich chłopów i dawali radę utrzymać to wszystko z roli.

To bogactwo jest aktualnie przekleństwem zabytków Dolnego Śląska. A myśląc uniwersalniej - przekleństwem większości budynków Dolnego Śląska w ogóle. Jak trochę podumać, to dawne bogactwo jest także straszliwym brzemieniem wszystkich innych polskich zabytków.

Teraz będzie moja prognoza: pójdą one na rozkurz i nic ich nie uratuje. Ani prywatni inwestorzy, ani państwo polskie. Z kartonu, notabene. Tako rzecze wesoły pesymista. Oglądajcie te zabytki szybko, bo skończą marnie. Jeszcze oczywiście trochę postoją - tak solidne budowle nie zawalają się w pięć minut, szacuję, że jeszcze z pięćdziesiąt lat postoją. Ale potem szlus. Szlus-ende, jak mawiali Prusacy.
Otóż nie ma najmniejszych szans, aby tak intensywna koniunktura powtórzyła się kiedykolwiek w przyszłości na polskiej prowincji. Idzie raczej w drugą stronę - rolnictwo jest opłacalne tylko wtedy, gdy jest na skalę maxi, to na skalę mini ma się coraz gorzej (a byłoby pewnie fatalnie, gdyby nie dopłaty unijne). Miasta, owszem, pewnie będą kwitnąć i produkować PKB. Na wsi będzie w najlepszym wypadku tak jak jest teraz. 
Zmieniły się warunki gospodarcze. Zmieniły się priorytety i stosunki. Nie da się produkować z zyskiem plastikowych budzików ani ciuchów, bo Chińczycy/ Tajwańczycy / Wietnamczycy zawsze będą tańsi - dlatego łódzkie (i inne) fabryki będą stały w ruinie po wsze czasy. Nie da się za wypłatę dzisiejszego rolnika utrzymać pruskiej fortecy wiejskiej w dobrym stanie. Przemysł turystyczny i rozrywkowy nie jest w stanie zastąpić dawnych funkcji - ileż tych galerii handlowych w starych browarach można w końcu stawiać? Ile budynków można przerobić dolnośląską agroturystykę? Wszystkie? Z całą pewnością nie. Zostaliśmy z tymi zabytkami jak Himmilsbach z angielskim. Będą stały i popadały w ruinę, chociaż ich szkoda.
Zatem spieszmy się zwiedzać zabytki, tak szybko się zawalają.
 
 



Dzisiaj zwiedzimy sobie kilka zawalających się zabytków i nieliczne odremontowane, ze cztery renesansy, z pięć baroków, a może i jaki klasyczny klasycyzm. A co. Przy tem, nie zrobimy więcej niż jakie sześćdziesiąt kilometrów. No, może sto. My to zwiedzaliśmy przez dwa dni, ale można w mniej, jak kto nie do obiadu, tylko od rana do wieczora. Ale można też więcej. Ja mógłbym tak całe życie.

Generalnie większą część tego co widzimy na ziemi kłodzkiej zawdzięczamy niejakiej Mariannie Orańskiej (rocznik 1810). To ci była kobieta! Miała dwa miasta, 35 wsi i 16 tysięcy hektarów posiadłości. Do tego była niezłą laską. I to jeszcze z królewskiej rodziny holenderskiej, skoligaconej z Hohenzollernami. Odziedziczyła majątek na Dolnym Śląsku po matce i przez całe życie zajmowała się jego pomnażaniem i ulepszaniem. Nie wyłączając polepszania życia swoich feudalnych poddanych. Została zapamiętana jako "dobra pani", wiele energii poświęciła działalności charytatywnej. Zakładała szkoły rzemiosła, ochronki dla dzieci i szpitale. Przede wszystkim jednak rozkręciła na Dolnym Śląsku taki biznes, że po prostu wszyscy zaczęli kosić niemożebną kasę. Korzystali nie tylko właściciele, ale skapywało i bezrobotnym dotąd chłopom. I babom.
Otóż tak: w kłodzkim jeździmy do dziś po drogach, które zbudowała Marianna. Kąpiemy się w basenach uzdrowisk, które postawiła, chodzimy po lasach na jej polecenie zasadzonych. To jej zawdzięczamy wszystkie billboardy, które stoją przy szosach z Lądku Zdroju do Stronia Śląskiego. Tak jest. Bo wszystkie reklamują wędzone pstrągi. To Marianna sprowadziła te ryby na Dolny Śląsk.



W 1840 roku Marianna Orańska kupiła Wölfelsgrund,czyli dzisiejsze Międzygórze. I postanowiła zrobić tam Alpy. Co prawda nie na wzór szwajcarski, jak usiłowałem to wam wmówić w pierwszym akapicie, tylko na wzór tyrolski. Niewielki ekskluzywny kurort, który powstał w ciasnej dolinie odwiedzały same koronowane głowy. Był w dwudziestoleciu międzywojennym jednym z najdroższych w Niemczech, na tyle wypasionym, że już w 1930 roku trzeba było tu otworzyć warsztat samochodowy. Szukając przeszłości Międzygórza można natknąć się na wiele niedawnych jeszcze artykułów, opisujących tę wioskę jako kurort podupadły, a wręcz opuszczony (to lata 2000). Pocieszę was - dzisiaj zupełnie tak nie jest. Międzygórze kwitnie. Jest to jeden z nielicznych pocieszających przykładów. Niemniej miasto miało szczęście - już od zarania należało do branży rozrywkowo turystycznej, która dziś przeżywa boom.

Niejedyny to kurort w okolicy. Jak wiadomo nie ma takiego miasta "Londyn". Jest inne miasto. Bardzo atrakcyjne zwiedzalniczo, bo różnorodne wielce. Ma i średniowieczną starówkę i zdechły kościół w środku miasta i, na obrzeżach, część kurortową, w której bywały wszystkie króle i cesarze wszystkich naszych zaborców. No normalnie mogli sobie w Lądku Zdroju (Bad Landeck) ustalać jak nas rozkroić, żeby nikt stratny nie był.
 
Bad Landeck... Znaczy się Good Landeck. Chciałem powiedzieć Lądek. Lądek Zdrój.

 
 



 
Sedes pod kolor! Co za wspaniała kompozycja!
 
To są miejscówki ogólnie znane. Fundusz Wczasów Pracowniczych wysyłał tam waszych dziadków. Albo przynajmniej Armia Czerwona. Ale oprócz tych znanych i lubianych jest na ziemi kłodzkiej przepotworna ilość (czy tam liczba) kompletnie nieznanych. Na ziemi łódzkiej przyjęlibyśmy je z otwartymi ramionami i w huku fanfar, tutaj niszczeją sobie po krzakach. W takim na przykład Żelaźnie, wsi którą przelatuje się w trzydzieści sekund pędząc bezrefleksyjnie drogą nr 33 w stronę Czeskiej Republiki istnieją sobie zabytki następujące: jeden pałac znany i reklamowany billboardem (jest w nim restauracja) zbudowany dla Hoffmannów, wielki i klasycystyczny, drugi pałac, niejakich Münhausenów stojący pusty i bezczynny, dość znany, opisany w przewodnikach, jedna mieszkalna wieża obronna, średniowieczna, także znana, bo rzuca się w oczy z szosy, jeden kościół warowny, ale nieszczęśliwie przebudowany w czasach baroku, też dość widoczny, ale oprócz tego: dworzec kolejowy szachulcowy, rocznik 1907 nieznany żadnemu podróżnemu od 1994 roku, bo wtedy zlikwidowano połączenia kolejowe, oraz coś czego nie ma w żadnym książkowym przewodniku - piec wapienniczy przy torach kolejowych. Trzeba dopiero było pójść w krzaki na siku, żeby odnotować ten zabytek. Bez tego nic! (jak pisał Lem).
 
Ołdrzychowice Kłodzkie, fabryka Lindheima.

 

 
 

 
A trzy kilometry dalej za Żelaznem zaczynają się Ołdrzychowice Kłodzkie, gdzie spodziewaliśmy się jednego pałacu, a są dwa. I to jakie! Jedziemy sobie, jedziemy, a tu Łódź na nas napadła, miasto rodzinne. Nagle łup! Wieeeelka zrujnowana fabryka jak, nie przymierzając, Biała Fabryka Geyera przy Piotrkowskiej ulicy. A tuż obok tej kompletnej rudery kompletny wypas - dawny pałac właścicieli, niejakich Oppersdorfów, odnowiony za pomocą jakiejś kaskady pieniędzy. To dzisiaj dobra kościelne - klasztor franciszkanek szpitalnych. Proszę sióstr franciszkanek, teraz może by tak fabrykę kaskadą mamony odrestaurować?
Tylko co potem w niej zrobić? Dylemat jak zwykle.

A trzy kilometry dalej