wyświetlenia:

czwartek, 13 lipca 2017

Stalowa wola twoja, Zdunie!




I zduna zaraz cna japa janczara zanudzi
         Palindrom (można go czytać od tyłu) St. Barańczaka





Niewielu wie, jak cholerny to wysiłek zarządzać państwem. Zwłaszcza młodym. Zwłaszcza w dwudziestoleciu między jedną wojną a drugą. Nie zdajemy sobie sprawy.

Europejski bigos w jakim tkwiliśmy, po tym jak rozpadły się cesarstwa, przy okazji będące naszymi zaborcami, stwarzał niesłychane wręcz problemy. Bardziej przypominało to stosunki między Izraelem a Palestyną, a nie dzisiejszą Polskę.
Nie dość, że wojna z Rosją w 1920 roku, która tylko ostrzyła sobie zęby żeby nas pożreć jako aperitif przed resztą kontynentu, ale i konflikty z Niemcami, które nie pogodziły się wcale z tym, że wykroiliśmy im kawał Śląska i przekroiliśmy w połowie Prusy sięgaczem do Morza Bałtyckiego. Niemcy na szczęście z wojną zbrojną wstrzymali się do 1939-go, ale wojnę ekonomiczną prowadzili na całego- cłami i wszelkimi granicznymi szykanami starając się utrudnić nam życie.
Do tego scalić kraj, który chociaż narodowościowo tożsamy był przez sto lat zarządzany przez trzy zupełnie różne administracje to było niezłe wyzwanie. Zwłaszcza solidne struktury- takie jak sieci techniczne wszelkiego rodzaju były budowane wedle trzech różnych koncepcji i po wyzwoleniu Polski zostały jak nożem pocięte naszymi nowymi granicami.

Szczególnie tory kolejowe.

Nagle okazywało się, że najważniejsze linie przechodzą przez terytorium sąsiedniego państwa. Nagle okazywało się, że zapyziała linia lokalna (biegnąca przed wyzwoleniem ku granicy zaboru) staje się centralną magistralą łączącą duże miasta, na której ruch pociągów trwa od rana do wieczora.
Nagle też okazało się, że nie mamy którędy wozić naszego najważniejszego towaru eksportowego- węgla ze Śląska. Stop orkiestra!

Skansen Lokomotyw Karsznice

Linie kolejowe w dawnym zaborze pruskim były bardzo solidnie rozwinięte- to były istotne dla zaborców tereny Śląska, poznańskie i pomorze. Natomiast dla Austriaków już nie bardzo- tereny nowopowstałej Polski to była Galicja, jeden z biedniejszych regionów Austro- Węgier. A w zaborze rosyjskim to już w ogóle mogiła kolejowa- sieć była rzadka i dziurawa- linie łączyły tylko większe miasta. Do tego budowano je w rozstawie strategicznie o 15cm większym (sprośne dowcipy mówią skąd wzięła się ta wartość).
Generalnie masakra.

Skansen Lokomotyw Karsznice

Nasze główne źródło eksportu, czyli węgiel, był tradycyjnie wysyłany w świat statkami z bałtyckich portów. "Za Niemca" wszystko było proste- koleją jechał tenże surowiec do portu w Gdańsku i odpływał do importerów. Kiedy nastała wolna Polska, uzyskała dostęp do morza i spory kawał śląskiego zagłębia, ale Gdańsk dostał status Wolnego Miasta i Niemcy, którzy mieli tam główne zdanie, natychmiast zablokowali porty dla dostaw polskiego węgla.
Jak wiemy- wielkim wysiłkiem sił i środków w latach 20-tych zbudowaliśmy port w Gdyni. Pozostawała tylko kwestia przepustowej linii kolejowej łączącej Bałtyk ze Śląskiem.
Dotychczasowe, naprędce konstruowane połączenia miały podstawową wadę- biegły przez Gdańsk. Oraz drugą mniej podstawową- leciały dookoła wydłużając drogę do 660 kilometrów.
Była, owszem jedna linia o sto kilometrów krótsza, ale biegła przez okolice Kluczborka. A Kluczbork był niemiecki. Niemcy walnęli od samego początku wysokie opłaty za tranzyt. W 1927 zbudowano specjalną pętelkę okrążającą "korytarz kluczborski", ale wydłużyło to połączenie kolejowe ze Śląskiem do prawie 620 kilometrów. Może bylibyśmy nawet to ścierpieli, bo śląski węgiel sprzedawał się na świecie jak świeże bułki. Ale Niemcy wytoczyli nowe działa i w 1925 rozpoczęli niemiecko- polską wojnę celną, w której calkowicie zablokowali możliwość polskich przewozów kolejowych przez Gdańsk. To groziło nie tylko kolapsem polskich kopalń, ale i załamaniem budżetu, opartego w sporej części na eksporcie węgla. Natychmiast podjęto działania nad budową magistrali kolejowej Śląsk - Gdynia. Miała się ona stać największą inwestycją transportową II Rzeczypospolitej.


Skansen Lokomotyw Karsznice




piątek, 7 lipca 2017

Latarki w dłoń! Fajne zdjęcia!


fot. HaWa


Nie zazdroszczę znajomym, którzy zostali sławni. Delegacje, wywiady, autografy, konta otwierane w kolejnych bankach, kupa zawracania głowy.

Ale zazdroszczę im dobrych zdjęć.

Bo ja każdemu zazdroszczę dobrych zdjęć. Lepiej uważajcie!

fot. HaWa

A ponieważ przyjemnie jest mieć sławnych znajomych, i do tego móc się tym chwalić na blogu, w te pędy pobiegłem na ich wystawę w Teatrze Szwalnia. W te pędy- znaczy się już na finisaż pobiegłem. Bo na wernisaż nie zdążyłem, troszkę jestem życiowo zapóżniony. Ale nie martwcie się, po finisażu wystawa nadal wisi, bo jest przy okazji dokumentacją festiwalu "Dotknij teatru" i zdjęcia nadal będą o nim przypominały. 


Tymczasem znany mi duet HaWa wybił się po kryjomu na niepodległość. Duet HaWa czyli Aneta Wawrzoła i Grzegorz Habryn. Oni byli fajni nawet i bez swoich zdjęć- to filmowcy z urodzenia. Montowali filmy dokumentalne, teledyski, wykładali na warsztatach filmowych i na filmoznawstwie. Kręcili (świetne!) zwiastuny do przedstawień Teatru Nowego i Teatru "Pinokio". Można je zobaczyć tutaj- LINK

Z filmu do fotografii droga niedaleka, ale jednak te media są znacznie różne. Film i montaż kieruje się wieloma rygorystycznymi zasadami, które pozwalają nakręcić coś co da się obejrzeć. Kto się nie zastosuje tego nie będą oglądać. Dynamika medium filmowego także wpływa na sposób kompozycji. To nie są pojedyncze kadry- tylko ciągi sytuacyjne, które wymuszają znaczne zaangażowanie.

A fotografia ma co najwyżej takie sugestie- jak przepisy drogowe- kto się nie zastosuje, ten najwyżej mandat dostanie, ale być może szybciej dojedzie. Nie wolno- ale można, jak u Szwejka. Niby to wolność większą daje, ale z drugiej strony trudno opanować to morze wolności.

fot. HaWa

sobota, 1 lipca 2017

Projekt Okrążenia Łodzi Vol. 9b- Stacja Łódź Radogoszcz Zachód- część południowa. Dwie historie.

Ta część Projektu Okrążenia Łodzi będzie bardziej zwiedzaniem śladów pamięci, niż śladów przestrzeni. Niektórym nie będzie się opłacało spacerować po tym kawałku Radogoszcza, żeby zobaczyć coś co nie istnieje.



(Poprzednia część stacji Radogoszcz Zachód- do poczytania TUTAJ)

Udając się z Radogoszcza w stronę terenów quasi wiejskich, opisywanych już przy okazji Żabieńca- najszybciej za pomocą ulicy Krajowej, która do dziś pozostaje uroczą wiejską aleją- możemy się natknąć na relikt.






A może właściwie jest to ślad reliktu.
Nic spektakularnego, ślad zaledwie, jak w Warszawie, opisywanej niedawno na Automobilowni- LINK. Coś czego właściwie już nie ma.
Ale ponieważ było i wpisało się w historię miasta, zatem może warto wspomnieć, zanim przyszłe pokolenia zaleją to asfaltem.

Sierociniec Gminy Żydowskiej.

I jak zwykle historie nieistniejących miejsc są najciekawsze. Jak to u nas.

niedziela, 25 czerwca 2017

Zdjęcia boskie

fot. Magdalena Wasiczek

Każdy kto pracuje- bierze udział w dziele boskiego stworzenia. Ta sentencja pomaga mi czasem wziąć się do roboty, pomimo że do boga mam daleko. Ale te słowa do mnie trafiają, sprawiając że człowiek czuje się przynajmniej przez chwilę cząstką czegoś większego i pociesza się że życie ma sens.

Pyta pani w wierszu czy życie ma sęs. Słownik ortograficzny daje odpowiedź negatywną.
        Już parę razy cytowana Wisława Szymborska.


fot. Magdalena Wasiczek

fot. Magdalena Wasiczek

Boskie dzieło nawet i dla ateuszy może być imponujące. Czasami udaje się to ująć na zdjęciach. Czasami udaje się bosko ująć boskie dzieła, ale do tego potrzeba już talentu, wyczucia i rzemiosła. Czasem uda się powalić ujętym obrazem na kolana. A ktoś, kto potrafi to robić seryjnie zasługuje na najwyższe nagrody i uznanie.
I ostatnio zostałem powalony, a przy tym uśmiech nie znikał mi z gęby. Ten efekt nie każdy wybitny fotograf jest w stanie na mojej marnej gębie osiągnąć.
Ale pani Magdalena Wasiczek potrafi.

wtorek, 20 czerwca 2017

Kodaczek biedaczek.

Logo Kodaka- z lewej z 2006 r, z prawej aktualne z 2012.


Ten Kodak to nie taki głupi się okazał jakby się myślało. Bo myślało się, że z głupoty upadł. A on upadł nie z głupoty, a z pomyłki.

Dzisiaj Kodak służy różnym wykładowcom marketingu jako chłopiec do bicia, jako przykład kariery od milionera do zera. Już się trochę przy różnych okazjach o tej szacownej firmie fotograficznej i jej wyrobach pisało- LINK

O wynalazcy "Forda model T" fotografii, który zaniósł to hobby pod strzechy amatorów- tekturowego Kodaka Brownie wyprodukowanego w uwaga, uwaga 250 milionach egzemplarzy! Producent całej rzeszy bardzo popularnych filmów fotograficznych, uwielbianych przez profesjonalistów dostarczyciel taśmy filmowej dla całego Hollywoodu. Ba! Wynalazca matrycy cyfrowej! Jednym słowem król rynku, który zginął marnie.


Zdjęcie z Kodaka Brownie: USS Nautilus przechodzi pod mostem George Washingtona w NY, 1956r.
By ArnoldReinhold - Own work by uploader. Scanned by me from a photograph I took in 1956. agr 17:50, 4 June 2008 (UTC), CC BY-SA 3.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=4164667

Zmarnował wszystkie potencjały i olbrzymi majątek. Ale okazuje się- walczył dzielnie. Zginął w boju, a nie z przepicia.

Kodak w latach 80-tych miał wszystkie atuty w ręku. Opanował praktycznie 3/4 rynku materiałów do fotografii analogowej. Rynku światowego, dodajmy. Do tego to jego inżynierowie byli wynalazcami aparatu cyfrowego i najistotniejszych patentów z nim związanych. Na przykład patentu na WYŚWIETLANIE zdjęcia w trybie podglądu na monitorze aparatu. Czujecie co to za pozycja? Za ten jeden patent Samsung zapłacił 550 milionów dolarów, a LG 414 milionów.

A jednak Kodak upadł. Jak to się stało?

wtorek, 13 czerwca 2017

Naprzód, dziewczyno petrolheada! "Wyścig" / "Rush" (2013)- recenzja.


A czy jak Twoja dziewczyna nie jest petrolheadem i nie wie kto to jest Niki Lauda to też będzie zadowolona z tego filmu?
Też.
A jak kto jest ekologiem i chętnie powiesiłby na drzewie pewną Szyszkę to też obejrzy ten film z przyjemnością?
Też.
O ile tylko ma pewne sentymenty do przeszłości i lubi dobre kino. Ale na szczęście- większość z nas ma, większość z nas lubi.


"Wyścig", patrząc na tematykę, powinien być głównie dla tych którzy mają benzynę we krwi. To epicka opowieść o rywalizacji dwóch kierowców Formuły 1 na początku lat 70-tych- Jamesa Hunta i Nikiego Laudy. Dobrze opowiedziana, fajnie pokazana, wywołująca uśmiech na gębie, który co prawda troszkę tężeje nam na ustach wraz z przebiegiem akcji. Bo ta jest dramatyczna i godna filmu, pomimo że kręci się stale wokół wyścigów.


Reżyser- Ron Howard- wspiął się tu na wyżyny swoich umiejętności, o dwa kroki wyżej niż w swoich „Apollo 13” i „Kod DaVinci”. Historia wyglądająca wstępnie na schematyczny hollywood wkręca nas coraz mocniej z każdą minutą.

Wkręca nawet kobiety nie mające prawa jazdy.

czwartek, 8 czerwca 2017

Łódź wpłynęła na morze. Fotografii.

Fot. Andrea & Magda, Sinai Park. http://andrea-magda.photoshelter.com/gallery-list

A skoro moja Łódź wpłynęła na fotograficzne morze, to w nim zanurkowałem.
Co prawda na krótko.
Zaraz trzeba było wyleźć i wytrzeć się szarym ręczniczkiem rzeczywistości.
Bo do roboty trzeba lecieć, obiad gotować, psy wyprowadzić.

Niemniej- co za cholerna przyjemność takie zanurzenie!
Fotofestiwal 2017.

Szczerze mówiąc- prawie tam utonąłem. Bo tam można utonąć z przyjemności w tym morzu zdjęć. I zaraz wam tu zrelacjonuję wrażenia z tego tonięcia.


Jeżeli jednak myślicie, że w fotografii jesteście na bieżąco, bo czytacie Fotodinozę, to nic bardziej mylnego! Fotodinoza to konserwa wychowana na klasyce, reporterach, agencjach Magnum i Cartier Bressonach, czerni- bieli, zapatrzona w przeszłość i nie trzymająca żadnej ręki na żadnym pulsie żadnej fotografii. Do tego aspołeczna, niesocjalizująca się, nie uczestnicząca. Nie bywająca. Konserwa w sosie własnym. (Niemniej konserwa otwarta).

Na tyle nie uczestnicząca, że to pierwszy Fotofestival na jaki się wybrałem. Już po szesnastu latach jego istnienia.
Wstyd?
Wstyd to kraść. (cytat)
Poprzednie Fotofestiwale śledziło się jednak od samego początku w różnych publikacjach i w prasie, na początku w świętej pamięci „Pozytywie”.
Tak naprawdę to „Pozytyw” jest źródłem, praprzyczyną i sprawcą tego, że w ogóle wybrałem się na Fotofestival 2017. Nawet mogę Wam powiedzieć który numer- 1/2005, ten:



W tym numerze po raz pierwszy zobaczyłem zdjęcia pana Martina Kollara. To była miłość od pierwszego wejrzenia. O tych zdjęciach napisało się TUTAJ.
A tu na Fotofestiwalu wielka wystawa zdjęć szanownego pana Kollara! Zadzieram kiecę i lecę! Nie mogę przeoczyć tego, że zdjęcia jednego z ulubionych fotografów same przyjeżdżają pod mój dom. Lecimy. Kocham Pana, Panie Kollar! (cytat strawestowany).

Fot. Martin Kollar, http://www.martinkollar.com

wtorek, 6 czerwca 2017

Projekt Okrążenia Łodzi Vol 9a. Stacja Łódź Radogoszcz Zachód- część północna i wschodnia.


Czego człowiek powinien się spodziewać po stacji Łódź Radogoszcz? Na pierwszy rzut oka nie wiadomo. Nazwa Radogoszcz zlała się łodzianom w jedno z wielkimi osiedlami mieszkaniowymi z lat 80-tych. Radogoszcz Wschód to bodaj ostatnie osiedle z wielkiej płyty postawione w naszym mieście. Projektanci (Zbigniew Lipski i Jakub Wujek, znani w Łodzi z licznych realizacji w latach 80-tych i 90-tych) zdołali zmiękczyć projekt i zmiękczyć producenta prefabrykatów tak by owa wielka płyta przynajmniej w niektórych miejscach nie przypominała dawnych blokhauzów z czasów socjalizmu.
Ale nie tylko prefabrykaty na Radogoszczu można zobaczyć. A nawet można zobaczyć takie rzeczy, przy których prefabrykaty to pikuś.


Nie spodziewalibyśmy się tu wielkich atrakcji. Blisko już granic Łodzi- obok ostatnich wielkich osiedli mieszkaniowych. Ale ta podmiejskość okazuje się niespodziewanie historycznym atutem.

A pierwsza wzmianka o wsi Radogoszcz pochodzi z- tadam!- 1242 roku! Książę Konrad Mazowiecki hulał tu na zjeździe książąt. A to ci dopiero! A my tu teraz hulniemy pociągiem aglomeracyjnym.



Sigma AF 90mm- f/2,8


Ljegalna Robota

Należy przejechać się rowerowo, lub przespacerować 500 metrów od stacji i zagłębiamy się w morze różnych artefaktów chwytających oko. Nie są to może wawelskie zamki, ale jak na łódzką miarę...

Na początek jednak nie zamki, a trochę solidnej mieszkaniówki. Bardzo solidnej.
Kiedy ominie się bloki Radogoszcza i pójdzie na wschód w stronę ul. Zgierskiej nagle wpada się w inną czasoprzestrzeń i inny wymiar. Osiedle domów robotniczych w okolicach ulic Trawiastej, Nagietkowej, Rumiankowej, wśród sosnowego lasu i alei drzew.


Ul. Ziołowa. (Sigma AF 24mm- f/11)

Ul. Ziołowa

Od razu widać, że z tymi domami jest coś nie tak.
Od razu widać, że to nie Polak budował.
Zbyt równe, zbyt jednolite i harmonijne, homogeniczne.
Kto ty jesteś?
Niemiec mały.

czwartek, 1 czerwca 2017

Fale miłości. Polska Ulicznie 2017

Fot. Paweł Sasor. Zdjęcie wyróżnione w konkursie "Polska Ulicznie 2017".

Moja miłość do zdjęć przeżywa różne fale. Czasami idę za tropem jakiegoś zdjęcia, albo fotografa i nic. Nic nie bierze. A wydawałoby się że powinno żreć jak dzikie. Wszystko się zgadza- i twórca dobry i temat (zwłaszcza temat!) nośny a tu nie ma chemii, zupełnie inaczej niż u Curie- Skłodowskiej. Tak było właśnie ze zdjęciami znanego René Burri, fotografa ulubionej agencji Magnum. Bo ja tak właśnie na Agencji Magnum się wykształciłem i ją poważam a priori. Pan Burri niedługo po drugiej wojnie postanowił się zająć tematem Niemiec, niemieckich stref okupacyjnych. Pomyślałem- temat dla mnie. Podniecony przekrojowymi artykułami na Automobilowni- LINK opisującymi motoryzacyjną złożoność tej epoki, wspominającą nędzę jaka dotknęła po wojnie nawę najbogatsze kraje Europy Zachodniej, rzuciłem się do przekopywania archiwów Magnum.
Ale nic. Nie bangla.

Może spodziewałem się czegoś innego, czy jak? Zdjęcia René Burri, za wyjątkiem niektórych wyjątków, zdają mi się mało wnikliwe, mało wciągające. Zbyt grzeczne jakieś, jak na ten niegrzeczny czas. No co ja zrobię. Może jestem zbyt wybredny? Może się za bardzo wyalienowałem z rozentuzjazmowanego tłumu?
(Przyczyną może być autocenzura fotografa, który planował wydanie swojego albumu zarówno w Zachodnich, jak i Wschodnich Niemczech).


René Burri 1961, Osiedle robotnicze fabryki Krupp, Zagłębie Ruhry.
René Burri 1959, Frankfurt nad Menem.

Jednak pojawił się na szczęście lek na moją alienację, który przypomniał mi jakie zdjęcia powinienem oglądać, żeby pisać same pozytywne wpisy na Fotodinozę.

Rozstrzygnął się konkurs fotograficzny "Polska ulicznie 2017"- LINK

I jakoś od razu przypomniało mi się, że streetfoto to chyba moja ulubiona bajka. Bo streetfoto to jakby najbliższe dziedzictwo klasycznego fotoreportażu, Cartier Bressonów i braci Capa, zaprawione przy tym szczyptą absurdu i ironii. A absurd i ironię lubimy co najmniej równie mocno jak fotografię.
W konkursie zwyciężyło jedno bardzo dobre zdjęcie. Mogę tylko żałować że nie mogło zwyciężyć ich więcej. Ale na szczęście są też zdjęcia wyróżnione, może i równie dobre. Każdy gust jest inny, ale i tak współczuję jurorom. Musieli się namęczyć. Ja na szczęście nie muszę. Mogę żyć lekko, łatwo i przyjemnie. Mogę sobie zamieszać w tych werdyktach jak chcę.

fot. Marcin Urbanowicz. Pierwsza nagroda w konkursie "Polska Ulicznie 2017"

Zdjęcie zwycięskie pana Marcina Urbanowicza. Tak to świetne zdjęcie. Bardzo dobre. Myślę że sięga jakichś nieokreślonych granic streetfotografii. Ono jest dobre w sensie ogólnym a nie stricte "ulicznym". Przez intensywne kolory i rodzaj złapanej na zdjęciu kurtyny ma posmak egzotyki, przez niedookreśloność centralnego detalu emanuje tajemnicą, która jest sednem tego obrazu. Aż chciałoby się puścić je jak film. Ino fotografia to nie plik avi- zostajemy z tą tajemnicą na zawsze.
Dodatkowo ta drabina. Symbolikę drabiny odkrył już pionier fotografii- Henry Fox Talbot, kiedy szukał tematyki do swoich pierwszych zdjęć w latach czterdziestych XIX wieku.

piątek, 26 maja 2017

Prawie jak foto

  Więc ja, jak ten stół z powyłamywanymi nogami, wyindywidualizowałem się z rozentuzjazmowanego tłumu. 
 Dawno nic nie narysowaliśmy, to teraz to odrabiamy w kolejnym odcinku z cyklu "prawie jak foto". Poprzednie odcinki z cyklu można obejrzeć tutaj- LINK i z przerażeniem zauważam, że jest już ich trzynaście.
W ogóle z przerażeniem zauważam, że niepostrzeżenie Fotodinoza przekroczyła już 200 wpisów. I żadnego jubla nie było! No to teraz jest jubel- przy 204-tym.





poniedziałek, 22 maja 2017

Sprzęt, który posuwa fotografię. (Do przodu). Sigma ART 20mm f/1,4 DG HSM + Łódź Fabryczna preview





A czy taki umowny i przysłowiowy Cartier - Bresson to robił takie same zdjęcia jakie robią dzisiejsi reporterzy?

No nie bałdzo.

Robił zdjęcia czarno- białe, jednym obiektywem- 50-tką Leiki i bodaj na ogół jednym aparatem. Zupełnie inaczej, niż dzisiejsi fotografowie prasowi, wyposażeni (też na ogół) w baterie obiektywów i po trzy aparaty, strzelający zdjęcia od superszerokiego kąta po straszliwe tele zdolne ściągnąć kosmonautę lądującego na księżycu i pryszcz na nosie Szarapowej.

Czy wynikało to z braku sprzętu w latach 30-tych i 40-tych?
Nie. To wynikało z samoograniczenia się Cartier- Bressona.

Samoograniczanie się jest dobre, powoduje zwiększenie dyscypliny i uwagi u fotografa, oraz nie odciąga od tematu. Już o tym pisał kiedyś Foto- nieobiektywny LINK. I ja też o tym piszę. Odcięcie marginesów sprzętowych i przesadnych możliwości...

- To co będziemy teraz robić?
- Noo... Jest wiele możliwości.
(cytat)

Odcięcie tych marginesów powoduje, że z fotografii zostaje tzw. samo sedno. Obraz, który ma być istotny.

Czy to jednak znaczy, że owe dalekie marginesy sprzętowe to coś złego? Broń boże! Poszerzanie spektrum możliwości jest także rzeczą która popycha fotografię do przodu. Rzecz jasna, i jak zwykle, zależy kto i jak tego sprzętu używa.

Henry Fox Talbot, czy Nadar, albo inni pionierzy fotografii męczyli się ze szklanymi płytami, pokrytymi emulsją robiąc swoje zdjęcia, a w sumie to ciekawe jakie foty by robili, mając do dyspozycji Leicę Cartier- Bressona. Pewnie trochę inne.
Mieliby w każdym bądź razie szerszy wybór i trochę ułatwienia. Bo tylko o to w sprzęcie chodzi. Od zawsze toczy się ten bieg- i od zawsze w tę samą stronę.

Kiedyś rewolucję stanowił automatyczny pomiar światła, potem autofokus, potem możliwość cyfrowego obrazowania. Za każdym razem taka rewolucja była falą z jaką hurmem ruszali producenci , a wraz z nimi umasowienie tych wynalazków. Ostatnimi czasy ciśnienie przeniosło się mocniej w stronę filmowania, zostawiając fotografii coś na kształt cyzelowania dawniejszych dokonań. Usprawniania, dokładania drobnych funkcji, usoszalmediowania, zmniejszania sprzętu i polepszania jakości obrazu, rozbudowywania możliwości softwareowych. Czy te zmiany posuwają fotografię do przodu? Niewątpliwie, choć jakby mniejszymi niż kiedyś krokami.

Bardzo znaczące zmiany notuje jednak według mnie postęp techniczny w dziedzinie optyki. Nastała ostatnio jakaś nowa era dostępności. Nadejszła wiekopomna chwiła (cytat).

Już kiedyś pisałem o tym, że zrealizowano parę moich marzeń z młodości - obiektywów superjasnych, albo o niezwykłych parametrach- https://fotodinoza.blogspot.com/2014/12/spisek-z-reka-w-nocniku.html .
To jest właściwie niby takie sobie nic, w porównaniu na przykład do programów składających świat w kulkę, albo do dostępności dronów, które pozwalają obejrzeć świat z lotu wróbelka. Niby nic. Ale jednak.
Dla mnie na przykład składanie świata w kulkę nie jest tak atrakcyjne jak to, że za pomocą tych nowych obiektywów można uzyskać takie zdjęcia, jakich wcześniej uzyskać się nie dało. I to w cenie, choć drogiej, to jednak dostępnej dla sporej części sprzętowych wariatów.
Serdecznie witamy nowe smaczne kąski (cytat).


Mam na myśli przede wszystkim małą głębię ostrości przy szerokim kącie. To coś co mnie podnieca. (A mnie podnieca kafelek od pieca- cytat). Szerokie kąty przyzwyczaiły nas od zarania do wielkiej głębi ostrości jaką dawały, wszystko na obrazku było ostre, nawet na pełnym otwarciu przesłony, a tutaj nagle mamy coś co przeczy tym stereotypom.



Sigma A 20mm f/1,4 HSM DG, przesłona f/1,4

poniedziałek, 15 maja 2017

"Monachium" Steven Spielberg. Recenzja (wpis eksperymentalny).



Te filmy tak mnie zdenerwowały, że nie mogłem już zdzierżyć. Trzeba było o filmach.
Czasami człowiek coś musi, bo się udusi.


Przejechaliśmy się ostatnio do Monachium (opis wycieczki na Fotodinozie - TUTAJ), zatem należało obejrzeć film pod tym tytułem, którego się jeszcze nie widziało.

Masz pan chwilkę czasu? To idź pan na film, na którym pan jeszcze nie byłeś, he he he. Wężykiem Jasiu, wężykiem... (cytat)

Rzadko się zdarzają filmy, które trafiają tytułem w miejsce urlopowania. Jak byłem ostatnio w Kielcach, to za cholerę nie mogłem znaleźć hollywoodzkiego filmu pod tytułem "Kielce". A o Monachium- był. Zasiedliśmy do niego zatem jak do świątecznego obiadu, wzmożeni wizytą w opisywanej lokalizacji.
Ale po godzinie wyłączyliśmy go sfrustrowani. Rzadko mi się to zdarza.

Steven Spielberg nakręcił film o terrorystycznej masakrze na olimpiadzie w Monachium w 1972 roku. Grupa Palestyńczyków z organizacji Czarny Wrzesień wzięła tam na zakładników jedenastu izraelskich sportowców, wszystko w blasku jupiterów i z terkotaniem telewizyjnych kamer, które przybyły by relacjonować olimpiadę, a tutaj trafiła się taka medialna gratka. W akcji próbującej odbicie zorganizowanej przez niemieckie służby bezpieczeństwa- wszyscy zakładnicy zginęli.
Rekonstrukcja tych wydarzeń, to moim zdaniem jedna z najmocniejszych stron filmu Spielberga, choć sam film skupia się przede wszystkim na wydarzeniach późniejszych, kiedy to państwo Izrael organizuje tajną komórkę, mającą za cel zemstę na terrorystach.
Rzecz ma dotyczyć zemsty i tego czy grzechów ona jest warta.

Cel uświęca środki, ale krawędzie pozostają zwykle nieuświęcone.
(cytat- Ja).

Temat zatem nośny i można go ograć na wiele sposobów.

Spielberg namęczył się z realizacją Monachium. Świetnie zaaranżowane są lokalizacje- Paryż, Londyn, Rzym, w końcu Liban lat 70-tych. Troszkę brakowało mi szerokich planów z wioski olimpijskiej w Monachium, ale Monachium nakręcono na Węgrzech, zresztą i inne miejsca także. Było podobno blisko, żeby Spielberg wybrał Wrocław, ale Węgrzy byli tańsi. Londyn, Ateny i Rzym zagrała maltańska Valetta.

Rekonstrukcja faktów z zamachu w Monachium ma świetne kręcone z ręki zdjęcia, fantastyczne nawiązania do sławnych obrazów telewizyjnych, które stały się symbolami tego wydarzenia- w filmie pokazują nam jakby rzeczywistość z drugiej strony kadru. Jest to wiarygodne i poruszające.

W ogóle zdjęcia do filmu są fajne, z ciekawymi pomysłami i rytmami (lusterka samochodowe i odbicia w szybach), sporo dobrze nakręconych, dynamicznych scen nocnych, kręconych ze steadycamu i oglądanych oczami bohatera. Tutaj w ogóle nie ma się do czego doczepić.
Nie jest to oczywiście dziwne- za zdjęcia jest odpowiedzialny Janusz Kamiński- on wie co dobre.


Orgią dla każdego automobilisty jest oglądanie samochodów w "Monachium", jest ich tam bardzo dużo, doskonale dobranych i stanowiących ważne rekwizyty. Przy tym są nieoczywiste- sporo mało dzisiaj popularnych, ale zwyczajnych w latach 70-tych aut, o których dziś mało kto pamięta.

Dlaczego zatem, po godzinie filmu zdecydowałem się nacisnąć "stop", zamiast kontynuować "play" ?
Przecież w obsadzie są i Daniel Craig i Geoffrey Rush, późniejszy królewski lektor z "Jak zostać królem"


 i Mathieu Almaric, znany później z filmu „Motyl i skafander”, oraz z roli złego w "Quantum of Solace". (w ogóle twórcy Bondów czerpali potem garściami z obsady "Monachium").
Przecież wiele osób chwali ten film jako solidne zmierzenie się z poważnym tematem, ba niektórzy twierdzą że to najlepszy film Spielberga (chyba nie widzieli "Indiany Jonesa" he he he). Fantastyczny, dobrze zrobiony, trzymający w napięciu.

Ale jednak "stop".

Otóż doznałem wrażenia, że zostałem przez reżysera i jego scenarzystów (Tony Kuschner, Eric Roth) olany. Zostałem uznany za głąba, który uwierzy we wszystko, bo pokażą mu trochę wybuchów, strzelanin i ekstra samochodów. Zrobią mu piękny anturaż, klimat, odbiglują lata 70-te, do których ma sentyment, oraz postawią dylemat moralny i to wystarczy.
Otóż nie. Nie wystarczy.
Potrzebna jeszcze logika i motywacje bohaterów.

środa, 10 maja 2017

Przystojny staruch. Olympiapark München.


Co ty wiesz o Niemcach, człowieku?
Ja tam nic nie wiem.
Nie znając Niemców, nie znając niczego więcej oprócz paru słów z niemieckiego dobrze jest mieć jakiegoś przewodnika po niemczyźnie, jakiegoś Reiseführera.
I ja mam na szczęście.
Można go zapytać o różne krępujące pytania, na przykład: „czy Niemcy są tacy sami jak Polacy?” i otrzymać krępujące odpowiedzi. Np. "NEIN, Donnerrrrwetterrrr!!!"

Niemcy mają skomplikowaną unionistyczną historię, boż przecie nie tak dawno landy były osobnymi księstwami, nie dość że rządzonymi przez osobnych władców i inne dynastie, to jeszcze podzielonymi religijnie że bardziej nie można- na protestantów i katolików. Oprócz tego przez niedawne pięćdziesiąt lat były podzielone na NRD i RFN, państwa z założenia sobie wrogie, oddzielone murem i zasiekami z których automatycznie strzelano do każdego (mimo tego nie brakowało śmiałków, którzy się przez tę barierę przedzierali- polecam berlińskie muzeum na Checkpoint Charlie).
Pomimo tych wszystkich podziałów- Niemcy są monolitem.
Są cholernym społecznym monolitem, donnerrrrwettterrrr.

Wszystkie społeczne konflikty, podziały, tarcia, błędy są w tym kraju pomijalne.

W zupełnym przeciwieństwie do naszego, w którym są fundamentem.

Niemcy to kraj, w którym można przeprowadzić dowolnie założoną strategię. Można przeprowadzić dowolną strategię zmieniającą funkcjonowanie społeczne. I ona zadziała.
Furda tam uchodźcy, mniejszości narodowe, konflikty polityczne.
Jest strategia. I ona zadziała, mówię wam.
Dlatego Niemcy poradzą sobie nawet ze świeżo zbudowanym za miliardy euro portem lotniczym Berlin Brandenburg, który, według przepisów nie nadaje się do użytkowania i trzeba go zaprojektować i postawić od nowa.

Ba! Może to być zupełnie NIEPISANA strategia. Na przykład uprawianie polityki historycznej w odpowiednim kierunku. W takim, w którym za wojnę światową odpowiadają głównie Naziści, a Niemcy są dopiero na drugim miejscu podium (Naziści wszystkich krajów- łączcie się (cytat). Albo pisanie przetargów, w których wygrywają niemieckie firmy. Nikt przecież nie napisał w ustawie, że mają wygrywać. Wolny rynek jest przecież, paneuropejski. No ale jakoś wygrywają.

Wewnętrzną politykę historyczną Niemcy poprowadziły wręcz wspaniale. Przez kilkadziesiąt lat po II Wojnie Światowej historia w podręcznikach szkolnych kończyła się na I Wojnie Światowej. I szlus. Znaczy się Schluss. Czy to nie genialne? Gdyby było tam coś o latach 1918- 1945 to trzeba by było się tłumaczyć, wyjaśniać, interpretować, albo co gorsza kajać. Ale nic nie było. Jakież to ułatwienie.
Dlatego jak kilka lat temu do mojego Reiseführera przyjechali młodzi goście z Niemiec, odwiedzając Gdańsk i Westerplatte, to wyjechali obrażeni, bo mówimy nieprawdę. Bo to przecież polska jednostka wojskowa z Westerplatte zaatakowała niecnie pancernik Schleswig-Holstein, który był przypłynął z gościnną pokojową wizytą przecież.
Tak ich uczyli w szkole. To nie jest żart.

Tak to już jest u McDonalda (cytat).