Skąd przyszliśmy, dokąd zmierzamy, kto był przed nami? Dość rzadko mamy czas zadawać sobie takie pytania. No, ale czasem się zdarza, zwłaszcza jak się debiutuje jako przewodnik po mieście Łodzi. Bo z miasta Łodzi się pochodzi.
No, jako półprzewodnik, powiedzmy. I to po swoich okolicach, po których się ongiś biegało i jeździło na rowerze "Bambino", a potem stjuningowanym "Wigry 3" z przedłużonym siodełkiem. Znaczy się takie półdomowe półprzewodnictwo półterenowe. Namówił mnie przyjaciel - Krzyś Gol - Piotrowski, związany z "Zieloną Łodzią". No bo u nas zielono jest. Na łódzkim Julianowie, Marysinie i Rogach. Przy okazji takiej wycieczki wychodzą różne szydła z worków, które dotąd stały w kącie. Trzeba zriserczować temat. I tak się riserczuje i riserczuje, aż się doriserczowuje do różnych rzeczy nieistniejących w żadnych przewodnikach po mieście.
Zwłaszcza, że takich przewodników pt. "Julianów, Marysin, Rogi", to nie ma wcale, nie licząc tych po stacjach ŁKA napisanych przez Fotodinozę.
Co ta Łódź ma w ogóle do zaoferowania? - chciało by się zapytać. Co tu może być ciekawego, w porównaniu z takim, dajmy na to Krakowem, w którym gdzie nie wbić łopaty, to średniowiecza, albo jakieś renesansy? Przecie to miasto z XIX wieku i to właściwie w całości. No tak, ale Łódź ma pewne przewagi. Wbijasz tę łopatę w ziemię i dokopujesz się do zaszłości. Może nie takich dawnych, ale to właśnie ich zaleta - są nam bliskie i czasowo i emocjonalnie. A i w jakichś archiwach, a czasem w internecie można natrafić na ich ślady. A w średniowieczu krakowskim, czy gnieźnieńskim to owszem, żyli może jacyś odlegli przodkowie, ale ani nam oni braćmi, ani swać... ani swatami. W przeciwieństwie do naszych XIX wiecznych przodków, którzy mogli oglądać łódzkie artefakty na własne oczy.
Dodać tu należy, że na Julianowie, Marysinie i Rogach żaden Wawel nie stoi, ani Luwr czy Wersal. Jest to tak naprawdę zwiedzanie krzaczorów i wspomnień po przeszłości, z której zostały ledwo ślady. Czy to jest interesujące? Jak dla kogo.
W Krakowie, Gnieźnie, Poznaniu - średniowiecza, romanizmy i renesansy. Wtedy w Łodzi tylko lasy i pola uprawne.
No tak. Ale czy wieś i las nie mają swojej przeszłości?
Mają.
Caluśka północ dzisiejszej Łodzi, mniej więcej 1/4, to XIX wieczne dobra rodziny Heinzel. Mieli oni tereny poczynając od ulicy Zgierskiej, przez Julianów, Marysin, Rogi, Łagiewniki, Arturówek, aż pod Dobieszków. Jest to, pi razy oko, jakieś 15 km w linii prostej, licząc od Zgierskiej w stronę północno-wschodnią. No dość dużo. Było tam przynajmniej 5 tysięcy hektarów lasu, wielkie liczby majątków, folwarków pól uprawnych.
Nieźle, co?
Ale jak to możliwe, że wszystkie te ziemie, potem powoli rozprzedawane np. gminie żydowskiej na późniejszy największy cmentarz żydowski w Europie, należały do
jednego fabrykanta Juliusza Heinzla?
Jak zauważyliście - w nazwach tych miejsc przewija się dużo imion - Julianów (to od Henizla), Marysin - jakaś Maria mieszkała w pobliżu, Arturówek - znaczy się był i jakiś człek o tym imieniu. Stoi tam też stacja kolejowa zwana przez Niemców podczas okupacji "Radegast". Radegast, to średniowieczne miano, i to miano słowiańskiego boga. Czyżby i jakiś Radegast tam kiedyś mieszkał?
No niestety - Radegast na Marysinie jest tylko pomyłką jakiegoś niemieckiego administratora, któremu pomylił się Marysin z Radogoszczem i już tak zostało.
Tymczasem jednak imiona Maria i Artur są w nazwach śladami po dużym majątku rodziny Zawiszów. Gospodarowali lasem Łagiewnickim, w Arturówku mieli folwark, a osada Marysin została nazwana na cześć Marii Zawiszy, matki Artura. On sam skończył marnie, choć w sławie. Został stracony na stokach warszawskiej cytadeli z patriotycznym okrzykiem na ustach. Albowiem był powstańcem styczniowym, złapanym i wykończonym przez Rosjan. W końcówce XIX wieku był to fakt szeroko znany, a Artur Zawisza był uważany za bohatera godnego chwały, czczony w kręgach okolicznej szlachty. Dziś niewiele z owej czci zostało.
Koniec XIX wieku zatem. W tym samym czasie, gdy gorzało powstanie styczniowe przybył do Łodzi ze Śląska lub z Czech Juliusz Heinzel z żoną Pauliną. Śląsko-czeski Niemiec. Startował z pozycji znacznie lepszych, niż większość niewykształconych przybyszy do miasta - był majstrem tkackim. Założył w mieście fabrykę bawełny, pod adresem Piotrkowska 104. Jest to adres skądinąd znany. Dzisiaj jest tam Urząd Miasta i ratusz, pod którym siedzi sobie spiżowy Tuwim na ławeczce. W 1864 Heinzel stawia pierwszą fabrykę, a już 10 lat później jest uznawany za jednego z największych łódzkich milionerów. W dziesięć lat doszlusował do pierwszej ligi Scheiblerów i Poznańskich! Po drodze założył spółkę z Juliuszem Kunitzerem, i zbudował Widzewską Manufakturę, oraz nielegalną dzielnicę Łodzi - Widzew. Nielegalną, owszem, całkowicie sprzeczną z gospodarczymi planami Rosjan, którzy chcieli gromadzić przemysł włókienniczy w jednym miejscu, wzdłuż drogi Piotrkowskiej, na ładnie i systematycznie dzielonych na działki terenach. Tymczasem nagle na podłódzkiej wsi Widzew - bum! Nowa dzielnica, z olbrzymią fabryką, osiedlami robotniczymi, szpitalem, a co lepsza linią tramwajową. Legalizacja Widzewa trwała dobre 20 lat, skończyła się kłamaniem w sądzie carskim, że Kunitzer (z pochodzenia saksoński Niemiec spod Kalisza) urodził się w tejże wsi i po prostu ją "rozbudował". Władze w końcu przystawiły pieczątkę. Nie przeszkadzało to Widzewskiej Manufakturze przynosić w międzyczasie obu wspólnikom bajońskich dochodów. Jak to w rosyjskim zaborze - nie wolno, ale można (cytat - Jaroslav Hašek).
Ten rosyjski zabór, mam wrażenie, to dosyć mocno się rozlał po naszym pięknym kraju.
Ale wróćmy do Juliusza Heinzla. Miał głowę na karku i ambicje, oraz trafił na wspaniały czas - XIX wieczna Łódź rosła w siłę w tempie ekspresowym.
Podczas gdy podłódzkie szlacheckie majątki właśnie upadały. To był czas po powstaniu styczniowym, kiedy zwycięscy rosyjscy zaborcy mścili się masowo na szlachcie, która wzięła w powstaniu udział. Były konfiskaty majątków i ich licytacje, były nałożone kontrybucje i podatki. Nastąpiło też całkowite odcięcie szlacheckich folwarków od możliwości kredytowych. Skorzystał na tym bogacący się Juliusz Heinzel, który nabywał ziemię hurtowo. Na skalę, na jaką nie kupował jej żaden ówczesny łódzki milioner.
Ok. 1900. Źródło: fotopolska.eu |
Heinzel senior, założyciel łódzkiego rodu, był carskim lojalistą, tak jak i wszyscy właściwie łódzcy fabrykanci. Nic dziwnego - carskie władze pozwalały prowadzić swobodnie biznes, przynoszący niesamowite dochody, jak nigdzie indziej w rosyjskim Królestwie Polskim. Był też człowiekiem o wielkich ambicjach, wyrastających poza łódzkie podwórko. Zgromadził kapitał i zainwestował w pochodzenie. Kupił zamek pod Coburgiem w Bawarii, a wraz z zamkiem tytuł barona von Hohenfels. Plotki głosiły, że za pieniądze usynowiła go zrujnowana baronowa. Został wśród łódzkich lodzermenschów jedynym fabrykantem z tytułem szlacheckim. Carskie władze patrzyły na to krzywo (podejrzewam, że w kontekście nielegalnego Widzewa) czepiały się tej nominacji i wytoczyły proces o bezprawne używanie tytułu. Proces ten Heinzel jednak wygrał.
Pod koniec XIX wieku Juliusz Heinzel miał już cztery fabryki i był, dość prawdopodobnie, największym łódzkim milionerem, a z pewnością największym w okolicach posiadaczem ziemskim. Na Julianowie, który wtedy jeszcze był Marysinem, zaczął budować swoją letnią rezydencję - pałac z parkiem. Pieniądze jakie zostały w to wpakowane unoszą włosy na głowie - było to 600 tysięcy rubli - kwota za którą ówcześnie można było zbudować trzy średniej wielkości fabryki!
Heinzel szedł szerokim frontem. Zatrudnił architektów do pałacu - jednak który z nich go zaprojektował, jest pewną niewiadomą - najczęściej wymienia się Alwina Jankau, niemca ze Śląska, ale mógł w tej budowie uczestniczyć także Otto Gehlig, znany później z łódzkich budynków, wżeniony w rodzinę Heinzel budowniczy. Pałac stanął na wielkiej łące-trawniku schodzącym do stawów, od strony wody były szerokie schody, fontanna i podjazd. W trzy strony od pałacu szły aleje z podwójnych rzędów lip - drzewa przyjechały już jako dorosłe egzemplarze z firmy ogrodniczej Ludwiga Spätha z Berlina. Musiało to kosztować krocie. Niemiecki pomolog i sadownik Späth był w Łodzi znany, wcześniej pomagał zakładać park Scheiblerom i organizował Anstadtom Helenów.
Ok. 1900. Źródło: fotopolska.eu |
Na wschodzie parku zbudowano drugi pałacyk - myśliwski, z czerwonej cegły, przeznaczony pierwotnie dla gości, później mieszkał tam syn Juliusza Heinzla. Ten pałacyk Łodzianie zwykle oglądają niestety od tyłu, od strony osiedla jednorodzinnego Julianów, gdy tymczasem front pałacyku znajduje się od strony parku, zarośnięty i mało widoczny. Aleja lipowa łącząca oba pałace została w sporej części wycięta, ale widać jeszcze jej resztki, na osi głównej budynku.
Na zachodzie parku, od strony szosy zgierskiej, która się jeszcze wtedy nie nazywała ulicą, stanęła wielka klasycystyczna murowana brama, znacząca wjazd do posiadłości.
Tutaj wspaniały pokaz, jak wyglądała Zgierska w roku 1900 i 2017, stworzony przez Refotografie:
Kompleks w Julianowie nie był jedyną magnacką rezydencją Heinzlów - drugi powstał w Łagiewnikach, wraz ze stadniną koni, kortem tenisowym i brojlernią, należał do syna, Ludwika Heinzla, zaangażowanego mocniej w życie wiejskie, niż w przemysłowe interesy po ojcu. Kolejnym budynkiem była secesyjno-eklektyczna willa nad stawami w Arturówku, dzisiaj hotel Daria, no i należy pamiętać o pierwotnym pałacu Heinzlów na Piotrkowskiej 104. Ostatnim wybitnym budynkiem rodzinnym była kaplica grobowa Juliusza Heinzla na Starym Cmentarzu, wystawiona przez żonę i synów po śmierci założyciela rodu. Dzisiaj jest to obiekt ogólnodostępny, pełniący rolę głównej kaplicy na części katolickiej.
No i dlaczego to wszystko, ten pałac i brama od Zgierskiej zniknęło jak sen jaki złoty i już nie zdobi Julianowa?
Los. Historia. Europa Wschodnia.
Po śmierci nestora rodu majątek przejęli synowie, zwłaszcza Juliusz Teodor Heinzel, główny spadkobierca Julianowa i fabryk. Piszą o nim w opracowaniach historycznych, że nie miał głowy do interesów i roztrwonił majątek ojca. Jest to, według mnie - nieprawda. Nieprawda wzmocniona propagandą komunizmu, który z każdego fabrykanta pragnął zrobić krwiopijcę i utracjusza.
Być może senior Juliusz Heinzel miał nadzwyczajny talent do interesów, oprócz jego fabryk duże dochody przynosił także Las Łagiewnicki z którego drewno stanowi stropy wielu kamienic i domów w mieście. Duże dochody przynosiły folwarki rolne i sprzedaż działek - między innymi na wspomniany cmentarz żydowski. Być może Juliusz Teodor nie miał talentu swojego ojca, ale był na przykład inicjatorem budowy linii tramwajowej do Zgierza i Ozorkowa i przewodniczącym komitetu budowy szpitala na Pańskiej - dzisiejszego szpitala WAM. A wobec wydarzeń historycznych, niezależnie od talentów, był równie bezradny jak wszyscy inni przemysłowcy.
Albowiem Łódź upadła w czasach I wojny światowej i nigdy, podkreślmy to: nigdy, aż do dzisiaj, nie podniosła się z tego upadku. Dlatego też właśnie żyjemy w o wiele za dużym XIX wiecznym skansenie, w którym straszą pustostany. Miasto było zbudowane na miarę niewiarygodnej koniunktury, która już nigdy potem w historii nie wróciła.
W czasie I wojny światowej Niemcy, którzy po ciężkich walkach i siedmiokrotnym przejściu frontu przez miasto zdobyli wreszcie Łódź, prowadzili politykę wyniszczenia gospodarczego. O ile w drugiej wojnie byli już święcie przekonani, że Łódź będzie na zawsze należeć do tysiącletniej Rzeszy, o tyle w pierwszej - nie mieli jeszcze tego poglądu. Dlatego wywieźli z miasta 3/4 maszyn przemysłowych, wywozili zboże i produkty rolne z podłódzkich majątków, a także ogołocili łódzkie kościoły ze wszystkich dzwonów, przetapiając je u Kruppa na działa. Ostał się tylko dzwon z katedry i to tylko dlatego, że mieszczanie łódzcy, niczym w średniowieczu, zrzucili się z własnych zasobów na wielką górę sztućców, klamek, lamp i narzędzi, żeby przekupić najeźdźców.
Głównym i niemal jedynym odbiorcą łódzkiego przemysłu była Rosja, która trzymała Łódź pod butem, ale pozwalała na rozwój gospodarczy na skalę imperialną. A tu, panie dziejku, w 1917 roku zrobił się z Rosji nagle Związek Radziecki. Obce państwo, za niemiecką (ówcześnie) granicą. Poderżnęło to Łodzi gardło. Dwudziestolecie międzywojenne to czas dogorywania łódzkich fabryk. Czas ledwo-przędzenia. W przenośni i dosłownie.
I tak właśnie przędli Heinzlowie po I wojnie. W międzyczasie poglądy rodziny ewoluowały, tak jak zmieniały się poglądy innych łódzkich Niemców. Juliusz Teodor z początku był, jak ojciec, carskim lojalistą. Wziął nawet udział w spotkaniu z carem Aleksandrem w Spale. Gdy weszła armia niemiecka, wraz z innymi przemysłowcami miał nadzieję na normalizację ekonomii i współpracę. Był przecież bawarskim baronem von Hohenfels! Ale przeliczył się. Niemiecka armia nie słuchała żadnej tutejszej mniejszości i stosowała metodę faktów dokonanych. Wojskowe komisje rabowały maszyny włókiennicze z fabryk.
Pałac został w czasie działań wojennych ostrzelany artyleryjsko, zdaje się, że od strony heinzlowskich Rogów, gdzie toczyły się zacięte walki.
Ok. 1914. Źródło: fotopolska.eu |
Już pod koniec wojny Juliusz Teodor Heinzel wspierał pieniędzmi polskie dążenia do niepodległości. Znał się z Ignacym Daszyńskim, którego wizytował. Organizował chwalebne rauty dobroczynne w Julianowie, na rzecz głodującej i bezrobotnej ludności Łodzi - były to zwykle wystawy sztuki, ponieważ pałac julianowski był sam w sobie sporą galerią malarstwa i rzeźby.
W dwudziestoleciu międzywojnia, w którym majątek rodziny Heinzel topniał jak lód na słońcu, właściciel Julianowa organizował bale śmietanki towarzyskiej - bywali tam nie tylko Eugeniusz Bodo, związany rodzinnie z Łodzią, ale i porucznik Franciszek Żwirko i ksiądz biskup Tymieniecki.
Synem Juliusza Teodora był Juliusz Roman Heinzel. W wojnie z Rosją w 1920 roku wziął udział na ochotnika, był dowódcą oddziału, dostał srebrne Virtuti Militari. Między wojnami studiował na Uniwersytecie Poznańskim, prowadził rodzinny majątek przemysłowy, wyprzedawany z każdym rokiem coraz bardziej. Potem nadeszła druga wojna. Jako dojrzały czterdziestoletni człowiek został, w randze porucznika dowódcą ułanów, bronił Polski przed Niemcami w wojnie obronnej, dotarł na wschodnie kresy, gdzie dostał się do niewoli rosyjskiej.
Został zamordowany w Charkowie przez sowieckie NKWD, pochowano go na cmentarzu w Piatichatkach.
Tak to się losy Łodzian toczą. Od niemieckiego barona von Hohenfels, carskiego lojalisty, aż do poległego polskiego bohatera.
Juliusz Roman prawdopodobnie nie oglądał już zagłady Julianowa. Majątek w międzywojniu został wyprzedany. Sporo gruntów kupiło od Heinzlów miasto, z przeznaczeniem na działki budowlane, inwestowały też spółdzielnie mieszkaniowe - między innymi Towarzystwo Budowy Osiedla Skarbowców (dziś na julianowskiej ulicy Skarbowej) i Towarzystwo Osiedli Robotniczych TOR na Marysinie. Liczne prywatne osoby kupowały od Heinzlów działki w okolicach lasu Łagiewnickiego i Arturówka - na wille letniskowe.
Sam pałac z parkiem kupił miejski magistrat, z przeznaczeniem na muzeum regionalne. Przeznaczenie już było, tymczasem obiekt stał pusty, dość długi czas. No i nie zdążono z dalszymi inwestycjami, tak jak się stało z wieloma pomysłami II Rzeczypospolitej. Niemcy wkroczyli i zaczęła się wojna światowa.
We wrześniu 1939 roku wycofał się na Julianów sztab Armii „Łódź” pod dowództwem Juliusza Rómmla. Daleko od frontu nie było - przed II wojną Łódź leżała nie więcej jak 120 kilometrów od granicy Rzeszy. Ciężko było organizować wrześniową obronę.
W mieście była bardzo silna mniejszość niemiecka, niestety przypuszczalnie zadziałała tu „piąta kolumna” która poinformowała armię Hitlera o rozlokowaniu sztabu w pałacu po Heinzlach. 6 września park i budynek zostały zbombardowane w nalocie Luftwaffe, Rómmel został ranny i wraz ze sztabem ewakuował się w chaosie stronę Zgierza. Nie zostawił przy tym swojej walczącej armii żadnej informacji o swoim wyjeździe, ani miejsca swojego postoju. Można przypuszczać że rozmiar klęski i trauma bombardowania odcisnęły piętno na dowódcy. Do pałacu został ze sztabu głównego wysłany oficer łącznikowy - major Niewęgłowski, żeby odszukać Rómmla i jego oficerów. Zastał tu tylko ślady pospiesznej ucieczki. Fakt skrytego wyjazdu dowództwa przegrywającej Armii wstrząsnął nim wielce. Uznał go za tak sprzeczny ze swoim poglądem na powinności dowódcy, że odebrał sobie życie, zostawiając gorzki list który wyjaśniał jego motywy.
Ok 1939. Źródło: fotopolska.eu |
Pałac został zrujnowany, ucierpiał również park. Niemcy w czasie
okupacji uprzątnęli ruiny, de facto wyburzyli to, co zostało i zajęli się znaczną przebudową Julianowa, regulacją
zieleni i kształtu stawów. Miał tu być przecież nowy Lebensraum dla obywateli
tysiącletniej Rzeszy.
Kto chce dziś zobaczyć pozostałości pałacu Heinzlów, ten proszony jest o
patrzenie pod nogi na parkowych ścieżkach - zwłaszcza na tzw "górce ze źródełkiem" – cegła widoczna na nich pochodzi z
dużym prawdopodobieństwem właśnie z siedziby barona von Hohenfels.
Upadła świetność rodziny Heinzel, wydawałoby się upadła zupełnie i bez śladów w powojennej historii miasta, ale niedawno poznałem anegdotę, która nieco zmieniła moje przekonanie.
Otóż na osiedlu Spółdzielni Rogi, leżącym w okolicach ulicy Szmaragdowej i Łupkowej, niedaleko znanej "górki widokowej" powstała tzw miejska mikrolegenda. Osiedle to zbudowano w 1959 roku, zatem i legenda raczej jest z podobnych czasów. Głosi ona mianowicie, że "Heinzlowie po nocach pukają w okna".
Co takiego? - spytacie (jak i ja spytałem) - o co tu chodzi?
Chodzi o to, że rodzina Heinzel sprzedawała ostatnie ziemie na Rogach, tuż przed wybuchem wojny. Rozkładano przy tym nabywcom należność na raty. No ale potem - wiecie - wojna, okupacja, a za chwilę Polska Ludowa. Wierzyciele Dłużnicy rzecz jasna olali płacenie. Jeszcze zatem w późnych latach 50., czy to osobiście, czy to przez plenipotentów, Heinzlowie usiłowali odebrać umówione należności i to, zapewne, po kryjomu przed władzami skarbowymi i milicyjnymi. Boż przecie bycie baronem von Hohenfels, regulującym przedwojenne finanse nie mogło być w PRL dobrze widziane.
Historia sprawiła, że możemy sobie oglądać jedynie niektóre zaszłości, karmić się legendami zaledwie, a nie oglądać pałace na żywo. Dobrze, że chociaż parki zostały. Tak to już jest w naszej części świata i inaczej być nie chce.
Fabrykant
"Tramwaj Tanfaniego" jest do kupienia w dobrych łódzkich księgarniach, oraz wysyłkowo tutaj: LINK
Fajna historia... aly czy to nie jest błąd? "...za chwilę Polska Ludowa. Wierzyciele rzecz jasna olali płacenie." (zwykle dłużnicy olewają płacenie jak wierzyciele są mało zaradni...)
OdpowiedzUsuńJuż poprawiam. Dzięki!
UsuńJak zwykle, czytam i chcę więcej!
OdpowiedzUsuńPodesłałem łódzkiej młodzieży (z którą przyszło mi pracować u mnie na wsi) informacje o Sz.P. blogu. Ależ się zdziwili, że ktoś o ich mieście takie rzeczy pisze!
O, jest wielu, którzy ciekawe rzeczy piszą o Łodzi. Polecam na przykład Miastograf i baedekerlodz.blogspot.com
Usuńniesamowicie ciekawa historia! jak zwykle zresztą, i szkoda, że jak zwykle zresztą ze smutnym przebiegiem, no ale tak to już niestety jest w tym kraju
OdpowiedzUsuńbenny_pl
Ciekawe wycinki historii "miasta bez przeszłości". Widać, jak wielką polityka miesza w lokalnej społeczności i w życiu nawet tych że świecznika.
OdpowiedzUsuń