wyświetlenia:

czwartek, 1 czerwca 2017

Fale miłości. Polska Ulicznie 2017

Fot. Paweł Sasor. Zdjęcie wyróżnione w konkursie "Polska Ulicznie 2017".

Moja miłość do zdjęć przeżywa różne fale. Czasami idę za tropem jakiegoś zdjęcia, albo fotografa i nic. Nic nie bierze. A wydawałoby się że powinno żreć jak dzikie. Wszystko się zgadza- i twórca dobry i temat (zwłaszcza temat!) nośny a tu nie ma chemii, zupełnie inaczej niż u Curie- Skłodowskiej. Tak było właśnie ze zdjęciami znanego René Burri, fotografa ulubionej agencji Magnum. Bo ja tak właśnie na Agencji Magnum się wykształciłem i ją poważam a priori. Pan Burri niedługo po drugiej wojnie postanowił się zająć tematem Niemiec, niemieckich stref okupacyjnych. Pomyślałem- temat dla mnie. Podniecony przekrojowymi artykułami na Automobilowni- LINK opisującymi motoryzacyjną złożoność tej epoki, wspominającą nędzę jaka dotknęła po wojnie nawę najbogatsze kraje Europy Zachodniej, rzuciłem się do przekopywania archiwów Magnum.
Ale nic. Nie bangla.

Może spodziewałem się czegoś innego, czy jak? Zdjęcia René Burri, za wyjątkiem niektórych wyjątków, zdają mi się mało wnikliwe, mało wciągające. Zbyt grzeczne jakieś, jak na ten niegrzeczny czas. No co ja zrobię. Może jestem zbyt wybredny? Może się za bardzo wyalienowałem z rozentuzjazmowanego tłumu?
(Przyczyną może być autocenzura fotografa, który planował wydanie swojego albumu zarówno w Zachodnich, jak i Wschodnich Niemczech).


René Burri 1961, Osiedle robotnicze fabryki Krupp, Zagłębie Ruhry.
René Burri 1959, Frankfurt nad Menem.

Jednak pojawił się na szczęście lek na moją alienację, który przypomniał mi jakie zdjęcia powinienem oglądać, żeby pisać same pozytywne wpisy na Fotodinozę.

Rozstrzygnął się konkurs fotograficzny "Polska ulicznie 2017"- LINK

I jakoś od razu przypomniało mi się, że streetfoto to chyba moja ulubiona bajka. Bo streetfoto to jakby najbliższe dziedzictwo klasycznego fotoreportażu, Cartier Bressonów i braci Capa, zaprawione przy tym szczyptą absurdu i ironii. A absurd i ironię lubimy co najmniej równie mocno jak fotografię.
W konkursie zwyciężyło jedno bardzo dobre zdjęcie. Mogę tylko żałować że nie mogło zwyciężyć ich więcej. Ale na szczęście są też zdjęcia wyróżnione, może i równie dobre. Każdy gust jest inny, ale i tak współczuję jurorom. Musieli się namęczyć. Ja na szczęście nie muszę. Mogę żyć lekko, łatwo i przyjemnie. Mogę sobie zamieszać w tych werdyktach jak chcę.

fot. Marcin Urbanowicz. Pierwsza nagroda w konkursie "Polska Ulicznie 2017"

Zdjęcie zwycięskie pana Marcina Urbanowicza. Tak to świetne zdjęcie. Bardzo dobre. Myślę że sięga jakichś nieokreślonych granic streetfotografii. Ono jest dobre w sensie ogólnym a nie stricte "ulicznym". Przez intensywne kolory i rodzaj złapanej na zdjęciu kurtyny ma posmak egzotyki, przez niedookreśloność centralnego detalu emanuje tajemnicą, która jest sednem tego obrazu. Aż chciałoby się puścić je jak film. Ino fotografia to nie plik avi- zostajemy z tą tajemnicą na zawsze.
Dodatkowo ta drabina. Symbolikę drabiny odkrył już pionier fotografii- Henry Fox Talbot, kiedy szukał tematyki do swoich pierwszych zdjęć w latach czterdziestych XIX wieku.

piątek, 26 maja 2017

Prawie jak foto

  Więc ja, jak ten stół z powyłamywanymi nogami, wyindywidualizowałem się z rozentuzjazmowanego tłumu. 
 Dawno nic nie narysowaliśmy, to teraz to odrabiamy w kolejnym odcinku z cyklu "prawie jak foto". Poprzednie odcinki z cyklu można obejrzeć tutaj- LINK i z przerażeniem zauważam, że jest już ich trzynaście.
W ogóle z przerażeniem zauważam, że niepostrzeżenie Fotodinoza przekroczyła już 200 wpisów. I żadnego jubla nie było! No to teraz jest jubel- przy 204-tym.





poniedziałek, 22 maja 2017

Sprzęt, który posuwa fotografię. (Do przodu). Sigma ART 20mm f/1,4 DG HSM + Łódź Fabryczna preview





A czy taki umowny i przysłowiowy Cartier - Bresson to robił takie same zdjęcia jakie robią dzisiejsi reporterzy?

No nie bałdzo.

Robił zdjęcia czarno- białe, jednym obiektywem- 50-tką Leiki i bodaj na ogół jednym aparatem. Zupełnie inaczej, niż dzisiejsi fotografowie prasowi, wyposażeni (też na ogół) w baterie obiektywów i po trzy aparaty, strzelający zdjęcia od superszerokiego kąta po straszliwe tele zdolne ściągnąć kosmonautę lądującego na księżycu i pryszcz na nosie Szarapowej.

Czy wynikało to z braku sprzętu w latach 30-tych i 40-tych?
Nie. To wynikało z samoograniczenia się Cartier- Bressona.

Samoograniczanie się jest dobre, powoduje zwiększenie dyscypliny i uwagi u fotografa, oraz nie odciąga od tematu. Już o tym pisał kiedyś Foto- nieobiektywny LINK. I ja też o tym piszę. Odcięcie marginesów sprzętowych i przesadnych możliwości...

- To co będziemy teraz robić?
- Noo... Jest wiele możliwości.
(cytat)

Odcięcie tych marginesów powoduje, że z fotografii zostaje tzw. samo sedno. Obraz, który ma być istotny.

Czy to jednak znaczy, że owe dalekie marginesy sprzętowe to coś złego? Broń boże! Poszerzanie spektrum możliwości jest także rzeczą która popycha fotografię do przodu. Rzecz jasna, i jak zwykle, zależy kto i jak tego sprzętu używa.

Henry Fox Talbot, czy Nadar, albo inni pionierzy fotografii męczyli się ze szklanymi płytami, pokrytymi emulsją robiąc swoje zdjęcia, a w sumie to ciekawe jakie foty by robili, mając do dyspozycji Leicę Cartier- Bressona. Pewnie trochę inne.
Mieliby w każdym bądź razie szerszy wybór i trochę ułatwienia. Bo tylko o to w sprzęcie chodzi. Od zawsze toczy się ten bieg- i od zawsze w tę samą stronę.

Kiedyś rewolucję stanowił automatyczny pomiar światła, potem autofokus, potem możliwość cyfrowego obrazowania. Za każdym razem taka rewolucja była falą z jaką hurmem ruszali producenci , a wraz z nimi umasowienie tych wynalazków. Ostatnimi czasy ciśnienie przeniosło się mocniej w stronę filmowania, zostawiając fotografii coś na kształt cyzelowania dawniejszych dokonań. Usprawniania, dokładania drobnych funkcji, usoszalmediowania, zmniejszania sprzętu i polepszania jakości obrazu, rozbudowywania możliwości softwareowych. Czy te zmiany posuwają fotografię do przodu? Niewątpliwie, choć jakby mniejszymi niż kiedyś krokami.

Bardzo znaczące zmiany notuje jednak według mnie postęp techniczny w dziedzinie optyki. Nastała ostatnio jakaś nowa era dostępności. Nadejszła wiekopomna chwiła (cytat).

Już kiedyś pisałem o tym, że zrealizowano parę moich marzeń z młodości - obiektywów superjasnych, albo o niezwykłych parametrach- https://fotodinoza.blogspot.com/2014/12/spisek-z-reka-w-nocniku.html .
To jest właściwie niby takie sobie nic, w porównaniu na przykład do programów składających świat w kulkę, albo do dostępności dronów, które pozwalają obejrzeć świat z lotu wróbelka. Niby nic. Ale jednak.
Dla mnie na przykład składanie świata w kulkę nie jest tak atrakcyjne jak to, że za pomocą tych nowych obiektywów można uzyskać takie zdjęcia, jakich wcześniej uzyskać się nie dało. I to w cenie, choć drogiej, to jednak dostępnej dla sporej części sprzętowych wariatów.
Serdecznie witamy nowe smaczne kąski (cytat).


Mam na myśli przede wszystkim małą głębię ostrości przy szerokim kącie. To coś co mnie podnieca. (A mnie podnieca kafelek od pieca- cytat). Szerokie kąty przyzwyczaiły nas od zarania do wielkiej głębi ostrości jaką dawały, wszystko na obrazku było ostre, nawet na pełnym otwarciu przesłony, a tutaj nagle mamy coś co przeczy tym stereotypom.



Sigma A 20mm f/1,4 HSM DG, przesłona f/1,4

poniedziałek, 15 maja 2017

"Monachium" Steven Spielberg. Recenzja (wpis eksperymentalny).



Te filmy tak mnie zdenerwowały, że nie mogłem już zdzierżyć. Trzeba było o filmach.
Czasami człowiek coś musi, bo się udusi.


Przejechaliśmy się ostatnio do Monachium (opis wycieczki na Fotodinozie - TUTAJ), zatem należało obejrzeć film pod tym tytułem, którego się jeszcze nie widziało.

Masz pan chwilkę czasu? To idź pan na film, na którym pan jeszcze nie byłeś, he he he. Wężykiem Jasiu, wężykiem... (cytat)

Rzadko się zdarzają filmy, które trafiają tytułem w miejsce urlopowania. Jak byłem ostatnio w Kielcach, to za cholerę nie mogłem znaleźć hollywoodzkiego filmu pod tytułem "Kielce". A o Monachium- był. Zasiedliśmy do niego zatem jak do świątecznego obiadu, wzmożeni wizytą w opisywanej lokalizacji.
Ale po godzinie wyłączyliśmy go sfrustrowani. Rzadko mi się to zdarza.

Steven Spielberg nakręcił film o terrorystycznej masakrze na olimpiadzie w Monachium w 1972 roku. Grupa Palestyńczyków z organizacji Czarny Wrzesień wzięła tam na zakładników jedenastu izraelskich sportowców, wszystko w blasku jupiterów i z terkotaniem telewizyjnych kamer, które przybyły by relacjonować olimpiadę, a tutaj trafiła się taka medialna gratka. W akcji próbującej odbicie zorganizowanej przez niemieckie służby bezpieczeństwa- wszyscy zakładnicy zginęli.
Rekonstrukcja tych wydarzeń, to moim zdaniem jedna z najmocniejszych stron filmu Spielberga, choć sam film skupia się przede wszystkim na wydarzeniach późniejszych, kiedy to państwo Izrael organizuje tajną komórkę, mającą za cel zemstę na terrorystach.
Rzecz ma dotyczyć zemsty i tego czy grzechów ona jest warta.

Cel uświęca środki, ale krawędzie pozostają zwykle nieuświęcone.
(cytat- Ja).

Temat zatem nośny i można go ograć na wiele sposobów.

Spielberg namęczył się z realizacją Monachium. Świetnie zaaranżowane są lokalizacje- Paryż, Londyn, Rzym, w końcu Liban lat 70-tych. Troszkę brakowało mi szerokich planów z wioski olimpijskiej w Monachium, ale Monachium nakręcono na Węgrzech, zresztą i inne miejsca także. Było podobno blisko, żeby Spielberg wybrał Wrocław, ale Węgrzy byli tańsi. Londyn, Ateny i Rzym zagrała maltańska Valetta.

Rekonstrukcja faktów z zamachu w Monachium ma świetne kręcone z ręki zdjęcia, fantastyczne nawiązania do sławnych obrazów telewizyjnych, które stały się symbolami tego wydarzenia- w filmie pokazują nam jakby rzeczywistość z drugiej strony kadru. Jest to wiarygodne i poruszające.

W ogóle zdjęcia do filmu są fajne, z ciekawymi pomysłami i rytmami (lusterka samochodowe i odbicia w szybach), sporo dobrze nakręconych, dynamicznych scen nocnych, kręconych ze steadycamu i oglądanych oczami bohatera. Tutaj w ogóle nie ma się do czego doczepić.
Nie jest to oczywiście dziwne- za zdjęcia jest odpowiedzialny Janusz Kamiński- on wie co dobre.


Orgią dla każdego automobilisty jest oglądanie samochodów w "Monachium", jest ich tam bardzo dużo, doskonale dobranych i stanowiących ważne rekwizyty. Przy tym są nieoczywiste- sporo mało dzisiaj popularnych, ale zwyczajnych w latach 70-tych aut, o których dziś mało kto pamięta.

Dlaczego zatem, po godzinie filmu zdecydowałem się nacisnąć "stop", zamiast kontynuować "play" ?
Przecież w obsadzie są i Daniel Craig i Geoffrey Rush, późniejszy królewski lektor z "Jak zostać królem"


 i Mathieu Almaric, znany później z filmu „Motyl i skafander”, oraz z roli złego w "Quantum of Solace". (w ogóle twórcy Bondów czerpali potem garściami z obsady "Monachium").
Przecież wiele osób chwali ten film jako solidne zmierzenie się z poważnym tematem, ba niektórzy twierdzą że to najlepszy film Spielberga (chyba nie widzieli "Indiany Jonesa" he he he). Fantastyczny, dobrze zrobiony, trzymający w napięciu.

Ale jednak "stop".

Otóż doznałem wrażenia, że zostałem przez reżysera i jego scenarzystów (Tony Kuschner, Eric Roth) olany. Zostałem uznany za głąba, który uwierzy we wszystko, bo pokażą mu trochę wybuchów, strzelanin i ekstra samochodów. Zrobią mu piękny anturaż, klimat, odbiglują lata 70-te, do których ma sentyment, oraz postawią dylemat moralny i to wystarczy.
Otóż nie. Nie wystarczy.
Potrzebna jeszcze logika i motywacje bohaterów.

środa, 10 maja 2017

Przystojny staruch. Olympiapark München.


Co ty wiesz o Niemcach, człowieku?
Ja tam nic nie wiem.
Nie znając Niemców, nie znając niczego więcej oprócz paru słów z niemieckiego dobrze jest mieć jakiegoś przewodnika po niemczyźnie, jakiegoś Reiseführera.
I ja mam na szczęście.
Można go zapytać o różne krępujące pytania, na przykład: „czy Niemcy są tacy sami jak Polacy?” i otrzymać krępujące odpowiedzi. Np. "NEIN, Donnerrrrwetterrrr!!!"

Niemcy mają skomplikowaną unionistyczną historię, boż przecie nie tak dawno landy były osobnymi księstwami, nie dość że rządzonymi przez osobnych władców i inne dynastie, to jeszcze podzielonymi religijnie że bardziej nie można- na protestantów i katolików. Oprócz tego przez niedawne pięćdziesiąt lat były podzielone na NRD i RFN, państwa z założenia sobie wrogie, oddzielone murem i zasiekami z których automatycznie strzelano do każdego (mimo tego nie brakowało śmiałków, którzy się przez tę barierę przedzierali- polecam berlińskie muzeum na Checkpoint Charlie).
Pomimo tych wszystkich podziałów- Niemcy są monolitem.
Są cholernym społecznym monolitem, donnerrrrwettterrrr.

Wszystkie społeczne konflikty, podziały, tarcia, błędy są w tym kraju pomijalne.

W zupełnym przeciwieństwie do naszego, w którym są fundamentem.

Niemcy to kraj, w którym można przeprowadzić dowolnie założoną strategię. Można przeprowadzić dowolną strategię zmieniającą funkcjonowanie społeczne. I ona zadziała.
Furda tam uchodźcy, mniejszości narodowe, konflikty polityczne.
Jest strategia. I ona zadziała, mówię wam.
Dlatego Niemcy poradzą sobie nawet ze świeżo zbudowanym za miliardy euro portem lotniczym Berlin Brandenburg, który, według przepisów nie nadaje się do użytkowania i trzeba go zaprojektować i postawić od nowa.

Ba! Może to być zupełnie NIEPISANA strategia. Na przykład uprawianie polityki historycznej w odpowiednim kierunku. W takim, w którym za wojnę światową odpowiadają głównie Naziści, a Niemcy są dopiero na drugim miejscu podium (Naziści wszystkich krajów- łączcie się (cytat). Albo pisanie przetargów, w których wygrywają niemieckie firmy. Nikt przecież nie napisał w ustawie, że mają wygrywać. Wolny rynek jest przecież, paneuropejski. No ale jakoś wygrywają.

Wewnętrzną politykę historyczną Niemcy poprowadziły wręcz wspaniale. Przez kilkadziesiąt lat po II Wojnie Światowej historia w podręcznikach szkolnych kończyła się na I Wojnie Światowej. I szlus. Znaczy się Schluss. Czy to nie genialne? Gdyby było tam coś o latach 1918- 1945 to trzeba by było się tłumaczyć, wyjaśniać, interpretować, albo co gorsza kajać. Ale nic nie było. Jakież to ułatwienie.
Dlatego jak kilka lat temu do mojego Reiseführera przyjechali młodzi goście z Niemiec, odwiedzając Gdańsk i Westerplatte, to wyjechali obrażeni, bo mówimy nieprawdę. Bo to przecież polska jednostka wojskowa z Westerplatte zaatakowała niecnie pancernik Schleswig-Holstein, który był przypłynął z gościnną pokojową wizytą przecież.
Tak ich uczyli w szkole. To nie jest żart.

Tak to już jest u McDonalda (cytat).

piątek, 28 kwietnia 2017

Jak spakować się na dwa tygodnie w bagaż podręczny. Canon 28-105 f/3,5-4,5 jako pomoc dydaktyczna.



11 sierpnia 2015 roku nastąpiła mała rewolucja: wredny Wizzair zmniejszył wielkość bezpłatnego, nierejestrowanego bagażu z 55x45x25 cm na 42x32x25 cm.
To był cios w podbrzusze.
Był to mały krok dla linii lotniczej, ale wielki krok dla tych, którzy zabierają na wakacje tylko dwie pary majtek, po to by zmieścić więcej obiektywów. Od tego dnia druga para majtek zaczęła nie wchodzić do bagażu podręcznego.

Od tego dnia należało przemyśleć starannie nasze fotograficzne wybory obiektywów, które miały latać wraz z nami jako bagaż podręczny. Ciężki orzech do zgryzienia dla wariatów sprzętowych.

Jednak jakoś udało się osiągnąć kompromis.

W ogóle w pakowaniu się na wyjazdy odkryłem z biegiem ostatnich lat pewne korzystne reguły, których nie uświadamiałem sobie wcześniej. Reguły te zostały odkryte z musu, od czasu gdy pojechaliśmy do Bułgarii w pięć osób z namiotem samochodem Fiat Punto na dwa tygodnie. Trzeba było odkryć jakieś reguły, żeby móc przeżyć.
Reguły te sprawdziły się także w lotach tanimi liniami z bagażem podręcznym. I na potrzeby latania tanimi liniami zostaną tu przytoczone:

1. Tanie linie latają głównie w Europie. Innymi częściami świata nie zawracamy sobie głowy.

2. W cieplejszych krajach możemy ubierać się w znacznie mniej ciuchów. Odpuszczamy zatem wszystkie zimne kraje- Islandię, Skandynawię, Rosję. Racjonalizujemy sobie to w ten sposób, że w Islandii i Skandynawii jest drogo, a w Rosji niezbyt demokratycznie. Fuj. No i poza tym zimno. Brrr.
Poza tym pamiętamy, że po pierwsze cała cywilizacja judeochrześcijańska przyszła z południa. Wszystko staje się jeszcze łatwiejsze. Coś pięknego!

3. Należy wybierać takie kraje w których przepisy są traktowane jako ogólne sugestie. Będzie to dotyczyło także bagażu podręcznego. Nie wolno, ale można (cytat). Dość często samoloty tanich linii latają z załogą pochodzącą z kraju docelowego, która jest odpowiedzialna za sprawdzanie bagażu. Liczmy na to że załoga potwierdzi powyższe stereotypy.

4. Jedna, odpowiednio dobrana para butów zapewnia szczęście przez dwa tygodnie. Na plaży i tak chodzimy boso.

5. W czasie deszczu dzieci się nudzą, a my i tak siedzimy w domu, muzeum albo w samochodzie. Wszystko co przeciwdeszczowe- jest niepotrzebne.

6. Oczywiście znaczną część ubrań można założyć w czasie kontroli lotniczej na siebie. Nikt nie zabroni mi lecieć w sierpniu do Grecji w walonkach, papasze i trzech swetrach. Wolność jest. Grecy zresztą mają duży sentyment do papach i walonek.

czwartek, 20 kwietnia 2017

Rum-Zeiss w Ray-Banach



Nie jestem gadżeciarzem. Nawet fotograficznym nie jestem. Stylówa- zero. Podniecają mnie co prawda obiektywy, aparaty fotograficzne i samochody, ale od podniety dość daleko do sięgania po portfel. Nawet Google nie wie jakie reklamy mi wyświetlać, choć Google wie wszystko o każdym. Coś tam wyświetla, ale prawie zawsze nietrafione. Lubię też stare rzeczy, nawet lekko zbyt stare, cenię sobie przeszłość. Gdyby tak Google wyświetlił mi czasem jakąś interesującą wiekową Sigmę, w której nie działa autofokus- o to bym kliknął.
Ale nie wyświetla. Same nówki wyświetla.
Bez łaski. Sam sobie znajdę.
Nie mogę też powiedzieć, że nie interesuje mnie popkultura, komercja i jej obiekty. Interesuje jak najbardziej. Zauważam niektóre chodliwe gadżety, zapamiętuję niektóre marki i ciekawi mnie dlaczego ludzie się o nie zabijają, na przykład stojąc w kolejkach przed sklepowymi premierami (biografii Steva Jobsa jednak jeszcze nie przeczytałem).
Niektóre marki zapisały się trwale w umysłach ludzi i istnieją jako ikony- takie rzeczy które były „od zawsze”, jak się zdaje i budziły jakieś dreszcze u publiczności. Zegarki Patek Philippe, zapalniczki Zippo, samochody Ferrari, ciuchy od Prady, motorówki Riva, buty Nike Air, obiektywy Zeiss, dżinsy Levi Strauss. Wszystko z różnych dziedzin i poziomów, ale jakoś tam kojarzone przez każdego Ziemianina.

Niektóre są niezmienne, niektóre odchodzą w przeszłość. Na przykład aparaty Kodak. Niektóre wydają się istnieć od stu dwudziestu lat, a mają tylko siedemdziesiąt- na przykład Ferrari (O Ferrari poczytajcie na Automobilowni TUTAJ).

A bo ja byłem akurat dzisiaj w aptece. I tam widziałem plakat reklamujący soczewki kontaktowe Bausch & Lomb. Stąd wziął się dzisiejszy wpis. Bausch & Lomb z pewnością nie należy do tej ligi marek, którą rozpoznawałoby się na pierwszy rzut oka. Ale mnie zastanowiło to, że już gdzieś o tej firmie słyszałem i to w zupełnie, zupełnie innym kontekście. Nie pamiętałem jakim. Ale od czego jest wujek Google, który żywi, broni, informuje i śledzi.

Jeśli nie nosicie soczewek kontaktowych, to może nigdy nie słyszeliście o Bausch & Lomb. Ale zapewne słyszeliście coś o okularach Ray- Ban, prawdaż?
Nie znacie okularów Ray Ban? Nigdy ich nie widzieliście na oczy? Wystarczy że gdzieś widzieliście zdjęcie następujących person: Audrey Hepburn, Michaela Jacksona, Marylin Monroe, Jacka Nicholsona, Toma Cruse, Bono, Carego Granta, George Michaela, Blues Brothers, czyli Dana Aykroyda i Johna Belushiego, mających na sobie okulary.
I to nie jest żaden przypadek. To strategia marketingowa.

A nawet jak nie śledzicie pop kultury, tylko wchodzicie na Fotodinozę jak na elitarny blog o klasycznej fotografii, to zapewne znacie jedną z klasycznych fotografii generała Douglasa Mc Arthura wkraczającego na wyspę Leyte (Filipiny), po dwóch latach od wycofania się Amerykanów z Filipin po tym jak ich Japończycy pobili. Jest setka zdjęć z generałem, bo to było wydarzenie stricte propagandowe.

By U.S. Army Signal Corps officer Gaetano Faillace [1] - This media is available in the holdings of the National Archives and Records Administration, cataloged under the National Archives Identifier (NAID) 531424. Wikipedia.

poniedziałek, 10 kwietnia 2017

Polska łaciata. Ciechocinek od przodu i od tyłu.




Tego się pewnie juz nie zauważa, ale Polska jest konglomeratem jakich mało. Zbitką dzikości i cywilizacji, nowoczesności i przaśności, mądrości i idiotyzmu, piękna i brzydoty.

Tak sobie wyobrażam Kielce, symbol, jako szczyt ohydy,
Jak jakiś Paramount najgorszej małomiasteczkowej brzydy.
A może piękne to jest, ach, miasteczko, ach, i nawet miłe
I niełatwo jest w nim złapać nawet kiłę...
W każdym razie tam przyjacielem być i w tych warunkach
Trudniej jest niż w afrykańskich najpiekielniejszych wprost stosunkach.
Gdy człowiek gębą sra,
A tyłkiem podpatruje obroty gwiazd i mgławic dalekich spirale (...)
                            Witkacy

Z drugiej zaś strony pełno u nas pięknych pejzaży, wierzb rosochatych jak z Szopena, tam tadam tadadadam tadam, lasów jak mało gdzie, wiosek strzechą krytych, zamków, dworków i bukolicznych okolic.
Niemniej Ciechocinek przerósł wszelkie oczekiwania. To jest mistrzostwo Polski w łaciatości, mówię wam. Nie wierzycie? W ogóle łaciatość się wam z szacownym Ciechocinkiem nie kojarzy? My też wcale się tego nie spodziewaliśmy, po raz n-ty pędząc autostradą Amber Gold One na północ.
Ale jednak, proszę Państwa, ale jednak...



Ciechocinek jest miejscem w którym sezon trwa cały rok. Powered by NFZ.
Kojarzy się przede wszystkim emerycko, wypoczynkowo i słono. W Ciechocinku gdzie park zdrojowy Maxi Kaz rusza na łowy. Wszyscy znają.

Ta piosenka jest przykładem
Na to, że to nie wstyd żaden
W Ciechocinku się urodzić
I niewiasty tam uwodzić

Tekst jest perłą, a muzykę
Trzeba nazwać majstersztykiem


Choć głośno o mnie w Warszawie
Pozwólcie że się przedstawię
Kazik mi na imię dali, w skrócie Kaz
W Ciechocinku mam mieszkanie
Tu przyjezdne bawię panie
Umilając im sanatoryjny czas
(...)
Zawsze wszystko daje z siebie
Żeby były w siódmym niebie
Ale tylko jeden raz
Taki ze mnie Maxi Kaz
Zimny jak polodowcowy głaz

W Ciechocinku, tam gdzie dom zdrojowy
Maxi Kaz rusza na łowy
Na deptaku czai się na panie
Każda szansę dziś dostanie
Taki ze mnie Maxi Kaz
         T-Raperzy znad Wisły

Ktoś zrobił krzywdę ś.p. Jerzemu Waldorffowi wystawiając mu tenż pomniczek.



poniedziałek, 3 kwietnia 2017

Jabłko od Bauhausu

fot: Andreas Feninger

Każdy skądś tam wyrasta. Choć nie każdy się do tego przyznaje.
Na wielkim dębie każdy wyrasta z jakiejś gałęzi, a ta z kolei z jakiegoś konara. Dołem korzenie. Gdzieś tkwią w człowieku geny i kształtowanie. Czasami da się je wypatrzeć w rzeczach ulotnych.

Jak zobaczyłem zdjęcia jednego z fotoreporterów Life'u- Andreasa Feningera, to pomyślałem sobie- oho, coś w tym musi być! Te zdjęcia są inne. Grafika i struktura w nich aż bucha.
Franz, to nasz! (cytat)

fot: Andreas Feninger


fot: Andreas Feninger

Na razie Andreasa nie ma jeszcze na świecie:

Karl

Karl Feninger pierwszy raz przyjechał z Niemiec do USA wraz z rodzicami, w wieku 9 lat. Jego zdolności muzyczne odkryto w St. Mary's College w Columbii, gdzie trafił na dobrego nauczyciela, który skierował go w stronę kariery solisty skrzypcowego. Zadebiutował szybko koncertem Bethovena w wieku 14 lat. Wrócił niedługo potem do ojczyzny, gdzie kontynuował studia w Lipskim Konserwatorium. Oprócz rozwijających się perspektyw muzyka- solisty spróbował także pracy dyrygenta.

Potem w USA wybuchła Wojna Secesyjna.
Bo to wszystko w XIX wieku było.
Młody Feninger rzuca Niemcy i jedzie z powrotem do USA, gdzie zapisuje się do armii unionistów i służy pod rozkazami generała Quincy Gillmoura.
Kim się czuł zatem? Niemcem? Amerykaninem?

Krwawy konflikt na szczęście nie wpłynął na jego dalsze losy. Po wojnie domowej wrócił do muzyki i koncertowania. Dał kilka chwalonych występów w Nowym Jorku, a potem pojechał do Afryki Południowej na tourné. Wrócił do Niemiec, gdzie jego kariera muzyka rozwijała się w najlepsze.
Kilka lat później sprawdził swoje zdolności jako kompozytor. Napisał koncerty, poematy muzyczne, operę i symfonie, komplementowane przez samego Franciszka Liszta. Zajął się także uczeniem gry na fortepianie. W Niemczech wypracowywał swój dydaktyczny styl i metody, jednak już niedługo znów przeniósł się do USA.

W Stanach został dyrektorem do spraw muzyki w żeńskim koledżu w Stamford, gdzie pracował przez 32 lata. Opracował własny sposób uczenia muzyki, „oparty na znajomości ludzkiego charakteru”, opisał go w książce „An experiential psychology of music”.
Karl ożenił się z pianistką i śpiewaczką z którą koncertował długie lata. W 1871 w Nowym Jorku urodził im się syn Lyonel Feninger.

A co to wszsystko ma wspólnego ze zdjęciami Andreasa Feningera? Niby jeszcze nic. Nadal jeszcze nie ma go na świecie.

środa, 29 marca 2017

To jest test

Niektórzy sugerują mi, że powinienem pisać znacznie krótsze wpisy.
Proszę bar


Fabrykant


P.S.
                                                 (cytat)

poniedziałek, 20 marca 2017

Projekt Okrążenia vol. 8. Stacja Łódź Żabieniec. Z miasta do wsi i z powrotem.

To jest wpis z serii Projekt Okrążenia Łodzi, w którym krążymy sobie wokół stacji Łódzkiej Kolei Aglomeracyjnej. Generalnie kręćka można dostać, mówię wam. Jak to w Łodzi.


Tymczasem na stacji Łódź Żabieniec. Najponurszej stacji w mieście:
Ja wiem co tu jest. Tu nic nie ma (cytat). No nie- jest jedna znacząca, przepotężna rzecz w pobliżu- ZUS. Tam czyhają nasze emerytury. Albo nie. Nie wiadomo.

Z tyłu czai się ZUS. (Sigma 90 Macro + Canon 5D- f/2,8, -0.33 EV)


 Natomiast skoro do emerytury daleko, to trzeba niestety pojechać też dość daleko od stacji Łódź Żabieniec, żeby obejrzeć coś ciekawego, a nie tylko Teofiów Przemysłowy i bloki z lat 70-tych. Ale da się. Obierzemy kierunek północny.

(...) Stanął chłop pośrodku pola
Splunął, odbił się mocno.
Przeleciał koło kościoła
Poleciał w stronę północną. (cytat).
            
Właściwie odległość do kolejnego przystanku ŁKA (Łódź Radogoszcz Zachód- 3,8 km) można by z przyjemnością pokonać rowerem, ponieważ na tym odcinku zahaczamy o przestrzeń gdzie formalne miasto przenika się z wsią. Tutaj napotkamy ślady dawnych podłódzkich folwarków, a także spędzimy przyjemny czas w wiejskich ostępach, wśród działek oraz użytków ekologicznych. Już kilometr od dworca Żabieniec opuścimy asfalt na rzecz ulic gruntowych. Wszystko to w ścisłych granicach Łodzi.
Światełko w tunelu na Żabieńcu. (Sigma 90 Macro + Canon 5D- f/3,2, -0.33 EV)

I właśnie w te najbliższe leśne ostępy kryją jedną skromną, acz intrygującą tajemnicę, dla której warto wystawić rower na peron dworca Łódź Żabieniec.
Właściwie ciężko będzie nazwać to zwiedzaniem zabytku.
To będzie taki ciekawy spacer po lesie.

poniedziałek, 13 marca 2017

Top 5 dziwnych obiektywów do których Canon nie przyzna się na 30 lecie systemu EOS


Są różne rzeczy pamiętane i różne zapomniane. Cała polityka polega ostatnio na robieniu wrzutek, które przykryją wczorajsze sensacje. Wszyscy tak robią. Znana sprawa. To zwykle działa. Ale nie, nie damy sobie zamydlić oczu na Fotodinozie. Nie wszystko było takie piękne jak twierdzi marketing.

Canon właśnie będzie otwierał szampany i przeżywał uniesienia związane z okrągłą rocznicą systemu EOS, któremu stuknęła trzydziestka. Znaczy się już od pięciu lat może jeździć na żółtych tablicach. A ponieważ nieliczne z jego obiektywów wydają się być tworzone na żółtych papierach należy je zebrać i przypomnieć, bo jak pamiętacie sam Canon cierpi na Alzheimera- LINK.

Nie tylko chodzi tu o obiektywy najtańsze i projektowane tak aby tylko istniały- w rodzaju słynnego 38-76 f/4,5-5,6 o którym się kiedyś pisało jako o rzekomym denku od słoika-LINK, albo 18-55?3,5-5,6, który wszyscy dostawali zupełnie gratis za dwieście złotych do swojego nowego aparatu i prawie dawało się nim robić zdjęcia. Chodzi tu o różne rzeczy.

Ludzie najbardziej nie lubią
różnych rzeczy
        Krzysztof Gol

Każdy z tych obiektywów jest jakąś zadrą na gładkim szkle historii Canonów EOS z tego czy innego powodu. Niektóre wcale nie były tanie. Dwa z nich noszą na sobie dumny czerwony pasek i czerwoną literkę „L” oznaczającą „Luxury”.

No to do roboty.

poniedziałek, 6 marca 2017

Stocznia Łódź

Nie zobaczycie już tego co ja widziałem własnymi oczami. Czas przeminął. Tak jest ze wszystkim. Możecie sobie tylko to wyobrazić.

Raz na kilka dni Facebook ze swych odmętów przynosił mi chwilę estetycznej radości, kiedy to Stocznia Łódź staczała ze swych pochylni kolejne zdjęcie. Szczęka mi opadała, endorfina się wydzielała i życie było nieco piękniejsze.
Nie ma już Stoczni Łódź. Ale endorfiny zostały we wspomnieniach.
Czym była? Skąd się wzięła? Kto tworzył? I dlaczego? Trudno o precyzję w wypadku internetowego projektu, który zniknął jak sen jaki złoty.

Powiem wam, że po raz pierwszy w życiu Fotodinoza (w pluralis majestatis) nawiązała kontakt z twórcami których zdjęcia ma się zamiar krytycznie analizować. (Mamo, mamo, nawiązałam kontakt!- cytat). Ale istniało ryzyko. Duże ryzyko. Że obiją po mordzie, kiedy bez pytania gwizdnę sobie ich zdjęcia w ramach prawa dozwolonego cytowania na niekomercyjne potrzeby. Wszyscy jesteśmy z Łodzi i o to chodzi. Tu w ogóle po mordzie można dostać.

fot. Stocznia Łódź, Piotr Dębiński.
fot. Stocznia Łódź, Tymoteusz Lekler.

poniedziałek, 27 lutego 2017

Festung (pędem w deszczu)



Wiecie co to jest Toruń?
To takie miasto jest. Nawet znane.

Piernik, Kopernik, ratusz, Wisła, Apator Toruń, krzywa wieża, ruiny zamku, planetarium, obiad w makdonaldzie, autobus. Wycieczki szkolne lecą tym tropem. W młodszej części młodości bywałem wielokrotnie w Toruniu i też leciałem tym tropem. Ale dorosłem. Doczytałem. Zdziwiłem się.
I teraz już wiem, że w tym Toruniu zupełnie nie o to chodzi.

Dzisiaj Toruń leży gdzieś tam w środku północnej Polski. Tak się dziwnie jednak składa, że w poprzednich swych życiach leżał zwykle w pobliżu jakiejś granicy. Najpierw w pobliżu granicy krzyżacko- pruskiej. Potem odwrotnie- prusko- krzyżackiej, potem polsko- krzyżackiej, potem prusko- polskiej, potem księstwowarszawsko- rosyjskiej, potem prusko- rosyjskiej przez chwilę rosyjsko- pruskiej, potem znów odwrotnie. Wszystko w zależności od tego kto akurat miał Toruń w posiadaniu. W każdym razie granica zawsze była tuż-tuż.

A miasto miało wiele zalet. Przede wszystkim Wisła się tu wypłycała. Można było z jednej strony na drugą- siup, bez zamaczania majtek. No i bogato było. Oj bogato. Wielce multikulturowo, z racji owych granic. Prusko, polsko i autonomicznie. Za czasów polskich wojen z Krzyżakami Toruń na przykład wsparł króla Włodzimierza Jagiellończyka kwotą 200 grzywien, co było równe OSIEMDZIESIĘCIOLETNIM dochodom miejskim ówczesnego Krakowa. Znaczy się- biednie nie było.
Transport rzeczny, składy soli, międzynarodowy handel (granice!), uniwersytet, a potem jeszcze Toruń jako główny ośrodek luteranizmu w regionie- wszystko to powodowało przyrost gotówki w mieście.

No ale trzeba było się zbroić. Przecież granica tuż-tuż. Jeszcze ktoś napadnie.
No więc Toruń się zbroił przez całą swoją długą historię.
A ostatni napad połączony z rujnacją miasta miał miejsce w 1703 roku, kiedy to zbombardowali go Szwedzi. Potem (aż do dzisiaj) nikt nie rujnował militarnie Torunia, no chyba że dekretami urzędowymi. Cudem boskim nie zdemolowali go nawet Rosjanie w 1945, nie wiem co ich powstrzymywało.

Tymczasem przez wieki Toruń został uzbrojony tak, że lepiej nie można.
I, jak to mawiał jeden mój kolega- to jest jednak coś!