wyświetlenia:

niedziela, 6 sierpnia 2017

Województwo niderśleszyńskie.

Lubię pisać artykuły z tezą. Tylko nie wiem czy akurat jestem w stanie znaleźć dobrą tezę. Może: "Zamiana Lwowa i Wilna na Dolny Śląsk nie była taka najgorsza?". Albo: "Człowiek nie musi wyjeżdżać poza swój kraj, żeby poczuć się jak zagranicą". A może i jakaś inna teza.

Tylko teraz trzeba te tezy udowodnić.

To może być trudne w czasie trzech dni pobytu na tej swojskiej obczyźnie. Swojskiej od zawsze. I obcej też od zawsze. Już kiedyś się pisało, że te wszystkie pogranicza są najciekawsze. A tu trójpogranicze polsko- czesko- niemieckie.
Krew chwilowo wsiąkła. Zostały artefakty.

Na Dolnym Śląsku nie da się donikąd dojechać. A przynajmniej nie o czasie. Zawsze coś zatrzyma po drodze. Jedzie się jedzie, a tu nagle- WTEM! Wystarczy popatrzeć na mapę. Takiej Jeleniej Góry to nie da się minąć w ogóle. W promieniu dwudziestu kilometrów od miasta znajduje się mniej więcej ze czterdzieści pałaców i zamków, ze wszystkich okresów i w każdym stanie, oraz z dziesięć alpejsko patrzących kurortów ("patrzących", jak pisał Lem). Co prawda ta alpejskość jest tak doprawiona polską miłością do banerów, reklam, elektronicznych tablic, budek z kebabami, straganów, blaszanych bud, drewnianych baraków i wschodniej proweniencji bardaków, że ledwo zza nich wystaje. No ale już trudno, jestem przyzwyczajony że zdjęcia szerokokątne tam nie wyjdą i że trzeba się skupić na teleobiektywie.
Trochę lepiej wyjdą w Szklarskiej Porębie niż Karpaczu, ale niewiele lepiej. Najlepiej jednak szeroki kąt da się uprawiać tam gdzie nie ma kurortów, tylko samotne artefakty sterczą.
Znaczy się wszędzie.

Ci wredni Prusacy to strasznie bogaci byli i wszędzie coś postawili. Czesi też. I nawet my.

Mówili nam Niemce
Żeśmy cudzoziemce.
A myśmy som jacytacy
Chłopcy Austriacy!
     (ludowe, za Antonim Kroh)

Ze dwa lata temu napisało się analizę Dolnego Śląska. A może to synteza była? W każdym razie pod tytułem "Włochy i Grecja są całkowicie niepotrzebne"- LINK.
W tym roku analiz ani syntez nie będzie. Będą nakłucia. Nakłujemy sobie województwo niderśleżyńskie w kilku miejscach. I żeby wprowadzić do tego jakiś porządek, polecimy według klucza historycznego - od najstarszych.

Porządek, porządek to wróg zwierządek (cytat).

Zatem od najstarszego.
Nasz ci on.
Wieża książęca w Siedlęcinie.



Na pierwszy rzut oka za ten zabytek nie dalibyście pięciu złotych. Wchodzi się do niego jak do zrujnowanego PGR-u, którym był przez pewien czas w istocie. Jest skromny, sprawia niezbyt efektowne wrażenie z daleka- to kwestia proporcji.

Ale chodziłem po nim jak oczadzony, zupełnie jakby mnie z mojego świata wyjęli.

Im bliżej podchodzi się do wieży, tym sprawia coraz potężniejsze wrażenie. Z daleka- ukryta w panoramie Siedlęcina, którą dominuje stary protestancki zbór przerobiony na kościół katolicki, oraz kościół katolicki na nic nie przerobiony- niknie wśród drzew, leżąc niżej nad rzeką. Takie coś, co niby nic. Jakiś tam stare coś.

Panorama Siedlęcina z wieży rycerskiej.

A potem wchodzi się do środka. Właściwie prawie nie ma tam nic.
Nie ma tam żadnych zdobień, żadnych baroków, renesansów, gzymsów, mozaik, rzeźb, mebli, posadzek i tego typu rzeczy. To co tam jest to wyłącznie najprawdziwsze średniowiecze jak obuchem w łeb i to tak autentyczne że przenika do szpiku kości.



No i to jest coś. Naprawdę coś.
Nigdzie wcześniej nie doznałem takiego wrażenia autentyczności, jakiegoś cofnięcia się w czasie jak w owym Siedlęcinie. Wszystko co się widziało, wszystkie Wawele, Chocimy, Kamieńce Podolskie, Malborki, normańskie zamki są takie... hmm... takie jakieś grzecznie uczesane, choćby były ruinami. Są obiektami muzealnymi w których genius loci ulociał gdzieś tam wraz z czasem i użytkowaniem przez kolejne pokolenia, które dodawały im ozdób i naprawiały je sobie współczesnymi środkami.
Wieża w Siedlęcinie jest jakimś mało znanym gównozabytkiem, stojącym w jeszcze gówniańszym (prawdę powiedziawszy na pierwszy rzut oka zatrważająco gównianym) otoczeniu, wśród rumoszu rozwalonego żelbetonu, wiat rodem z PGR-u, błotnistego podwórza, otoczonego bajorowatą fosą i krzaczorami.
Ale jak wejdzie się do środka- to rany!, czuć że książę Henryk I całkiem niedawno opuścił to miejsce. A jak wróci z polowania na tury to gotów, wściekły, wygonić nas ze swej siedziby klepiąc po tyłku płazem swego miecza.


Dziwnym trafem w tym zapomnianym przez ludzi miejscu w zakolu rzeki Bóbr kolejne pokolenia posiadaczy nie zdołały zmienić tego ducha, jaki wbudowali w wieżę ludzie sprzed siedmiuset lat. Przetrwał nawet czasy PGR-u!
Są tutaj, proszę państwa- uwaga uwaga- najstarsze stropy drewniane w Polsce!



Są tutaj również jedyne, chciałem pisać że w Europie, ale nie- jedyne zachowane na świecie freski średniowieczne o tematyce arturiańskiej (znaczy się z legendy o królu Arturze). Co zupełnie kuriozalne- nie mają takich na całych Wyspach Brytyjskich, a są na ścianie zabytku w Polsce o którym mało kto słyszał.


Te stropy drewniane... Wydaje mi się że mało w swym życiu widziałem drzew- kandydatów na siedlęcińskie stropy. To mi się strasznie wręcz podobało.


Siedlęcin po okresie śląskich książąt o proweniencji słowiańskiej trafił na kilkaset lat w ręce niemieckich rodów, które przebudowywały pracowicie otoczenie, modyfikowały mury i fosę, dodawały zabudowania gospodarcze. Ale nie zdołały zatrzeć pierwotnej pierwociny. Surowej esencji wieków średnich.


Czy oni nie mogliby tych wsporników tak jedne nad drugimi? Nie mogliby. To były wychodki. Kanalizacja do fosy.


W piwnicach Siedęcina budowniczowie zorganizowali pomieszczenia na lód i mięso. Specjalne korytko obiega tam wokół sali piwnicznej kamienne ławy przeznaczone na składy lodu i kieruje spływającą wodę do specjalnego spustu, zamykanego drewnianą automatyczną zastawką przeciw zwierzętom dzikim i udomowionym.
Jakież to praktyczne. I ma 700 lat.

Czocha dymi.

Ten zabytek nie nasz.
Czeski. A może niemiecki?




Iluzje, to jest jednak przyjemna rzecz, zwłaszcza iluzje materialne. Cieszą człowieka, mimo że trochę sfałszowane. Życie iluzją jest jakieś takie przyjemniejsze.

Do stworzenia iluzji w zamku Czocha przyłożono się wręcz nadzwyczajnie, na tyle się zaangażowano, że jest to pewnikiem najładniejszy zamek jaki widziałem w Polsce (ale w wielu jeszcze nie byłem). W tej roli zdetronizował w moim rankingu zamek w Niedzicy, i jak się za chwilę okaże- to zupełnie nie był przypadek!

Czocha- zamek ikona. Każdy myśli że tak właśnie powinien wyglądać zamek.
Troszkę podmalowana ta ikona, ale za to jaki efekt!

Zawsze mnie zastanawia czy te wszystkie przejścia, galeryjki, schodki, tajemne przesmyki, labiryntowe korytarze średniowiecznych zamków to były przez budowniczych planowane, czy po prostu tak im wyszło.

A czy przyroda kolebka
Myślała kiedyś dokładnie
Po co jej wielkie mamuty?
Ani wygląda to ładnie
Ani z nich skóra na buty

Powiedzmy sobie koledzy:
Robiła i tak jej wyszło
Nikt nie wymyślał specjalnie
Tego w czym żyć nam przyszło.

Pierwszy raz takie myśli przyszły mi w zamku Bran w Rumunii, który też jest co nieco podmalowany i robi za siedzibę Draculi (prawdziwa leży kilkadziesiąt kilometrów dalej i jest stertą ruin). Czocha wzmogła te pytania. Kolejne przebudowy i rozbudowy uczyniły z niej zamek labirynt, zwłaszcza że leży na stromej skale, co powoduje dodatkową różnicę poziomów.



Na początku wielku XIV-go stał tam tylko pojedynczy stołp czeskich książąt, który dzisiaj stanowi bazę dla głównej wieży zamku, potem dobudowywano kolejne podworce, podwóreczka, zabudowania, mury, stajnie, wieże, galerie, zbrojownie i blanki.
Ale tak naprawdę dzisiejszy ikoniczny wygląd jest zasługą gigantycznych milionów zarobionych na produkcji papierosów i cygar, a do tego miliony te poszły całkowicie wniwecz. To znaczy niezupełnie wniwecz- my do dzisiaj mamy przyjemność ich oglądania, za to właściciel i sponsor nie nacieszył się nimi za bardzo.


Po wielu, wielu wiekach, kiedy Czocha przechodziła z rąk do rąk kolejnych niemieckich rodów książęcych i królewskich, podupadała, była rujnowana, łupiona, palona i znów odbudowywana, zamek w 1903 roku nabył drezdeński dyrektor zakładów tytoniowych Ernst von Gutschow za 1,5 miliona marek.

Ernst F. Gutschow, jeszcze wtedy z „F.” zamiast „von” w nazwisku, ale z wielkimi pretensjami do tytułu szlacheckiego kupił nieco nadszarpnięty zębem czasu obiekt. Półtora miliona to była duża kwota, ale przedsiębiorca tytoniowy na zmiany w swojej nowej siedzibie, która miała ułatwić mu dojście do tytułów przeznaczył kolejne cztery miliony. Był to człowiek o wielkiej pasji kolekcjonersko- bibliofilskiej. Do przebudowy Schloss Tzsocha na swoją rodową kwaterę Gutschow zatrudnił największego niemieckiego znawcę od zabytków- profesora architektury Bodo Ebhardta.
W 1899 Ebhardt był założycielem Towarzystwo na Rzecz Zachowania Niemieckich Zamków (niem.Vereinigung zur Erhaltung deutscher Burgen), potem wydawcą pisma o konserwacji zabytków „Burgwart” . Zajmując się od młodości przez całe życie zawodowe przebudową i restaurowaniem zamków i pałaców obracał się w wyższych sferach, zyskując szeroką sławę, a potem i przyjaźń samego cesarza Wilhelma II- wielbiciela jego wykładów. Wkrótce Bodo Heinrich Justus Ebhardt zyskał tytuł tajnego dworskiego radcy budowlanego, a potem tytuł Architekta Cesarza Niemiec i Króla Prus.
Jednym słowem został alfą i omegą niemieckiego konserwatorstwa i ochrony zabytków.

Co nie przeszkadzało mu defasonować te zabytki, kiedy nie pasowały do jego wizji.

Aczkolwiek kierował się słuszną, moim zdaniem ideą, że tylko pełne odrestaurowanie zabytku do spektakularnej, najwyższej formy zapewni mu stosowną ochronę. Ja nawet twierdzę, że jak kto nie ma żadnych zabytków, to powinien je sobie zbudować, bo to pozytywnie wpływa na społeczeństwo (W tym duchu ostatnie deklaracje nadprezesa Kaczyńskiego o odbudowie nie istniejących zamków Kazimierza Wielkiego wcale nie wzbudzają we mnie śmiechu, a wręcz niejaki entuzjazm. Abstrahując od innych deklaracji nadprezesa).


W zamku Czocha te idee zostały zrealizowane z pełną mocą i sprawdzały się w trudnych realiach aż się do tej pory.

Podczas przebudowy warowni Bodo Ebhardt kierował się przede wszystkim ryciną zamku, pochodzącą z 1703 roku, z okresu kiedy dobudowano już lekko barokizujące elementy. W imię odtworzenia tego wyglądu profesor konserwacji zabytków nie wahał się wyburzyć sporej części najstarszych murów Czochy, których elementy zostały później wykorzystane w dobudowanych fragmentach. Ponieważ do dyspozycji były 4 miliony marek cała rekonstrukcja była przeprowadzana w wielce spektakularny sposób- mianowicie profesor Ebhardt projektował na rysunkach nowe detale i obiekty, a potem nakazywał wybudowanie ich makiet w skali 1:1 z drewna i papier-maché, żeby móc ocenić efekt.

No, tak to można projektować!

Powalenie następuje już przy samym wejściu. Ten wykusz to szczyt bezpotrzebnej estetyki.


Efektem tego wszystkiego jest zamek idealny. Jak ze snów miłośnika zabytków. Co prawda nie do końca prawdziwy.
W Czosze jest to wszystko naprawdę fantastycznie wręcz skomponowane. Detale ogrodów i altan, bram, wykuszy, faliste dachy z dachówki, fachwerk na murze frontowym, kolumny przed mostem zamkowym są po prostu kwintesencją romantyzmu i wysublimowanego marzenia skrzyżowanego z rzeczywistością.



No i jak się okazuje profesor Ebhardt nie jeden zamek w dzisiejszej Polsce (dawniej na terenach niemieckich) przebudował. Na przykład mój, wspomniany na początku, zdetronizowany zamek Niedzica. Widać mam skłonności do iluzji historycznej.



Ernst Von Gutschow musiał być zadowolony z efektu.
W dawnej fosie zamkowej urządzono zwierzyniec, wszystkie pomieszczenia zamku odnowiono, wypieszczono i luksusowo wyposażono. Nowy właściciel mógł tu w pełni rozwijać swoją pasję- kolekcjonerstwo sztuki i bibliofilstwo.

-Słuchaj, czy Krzysiek to przypadkiem nie audiofil?
-Audio.. aud... nie... Krzysiek na pewno nie! Krzysiek to przecież zwykły porządny człowiek jest!
(sucharek)

Von Gutschow, dyrektor drezdeńskiej fabryki tytoniowej „Jasmatzi- Werke”, po remoncie swojej siedziby założył w niej bibliotekę w stylu Tudorów na 25 tysięcy woluminów. Były wśród nich podobnież najcenniejsze białe kruki niemieckiej literatury, a na pewno „Czteroksiąg o proporacjach ciała ludzkiego” Albrechta Dürera z 1528 roku.

Można sądzić (i ja właśnie sobie sądzę, a co) po jakości i skali całej tej rodowej siedziby, że musiała to być kolekcja wyjątkowa w skali Niemiec.



Kolekcjoner miał też bardzo dobre stosunki z dworem Romanowów, a potem, po rewolucji pażdziernikowej z wieloma emigrantami i białorosyjskimi uciekinierami. Jako człowiek majętny skupywał od nich najróżniejsze bibeloty i dzieła sztuki, między innymi precjoza koronacyjne Romanowów. Jakie jeszcze inne- nie wiadomo do końca, z racji tego, że Von Gutschow nie ujawniał kolekcji publicznie- sprzed wojny nie zachowały się do dzisiaj prawie żadne zdjęcia wnętrza zamku. No i dalsze losy tego zbioru nie były zbyt szczęśliwe.
Przed drugą wojną pan na zamku Tzsocha, zajęty sprawami zawodowymi, bywał dość rzadko w swojej dolnośląskiej posiadłości. Zmieniło się to, gdy wojna się rozpoczęła. Im dalej w jej czas, tym więcej nalotów bombowych nawiedzało środkowe Niemcy i tym bardziej Dolny Śląsk wydawał się oazą spokoju. Rodzina Von Gutschow przeniosła się tu na stałe z Drezna.
Jaki był stosunek niemieckich arystokratów z Czochy do Hitlera i hitleryzmu? Nie udało mi się tego ustalić ze źródeł internetowych. Ale można przypuszczać że przynajmniej pozytywny.

Koncern tytoniowy „Jasmatzi” założony w latach 20-tych przez greckiego emigranta, producent znanych przedwojennych papierosów „Ramzes”, „Sphinx” i „Juno” (zdaje się że wspominał o nich Marek Krajewski w swoim cyklu kryminałów o Eberhardzie Mocku), potem połączony z firmą Reemtsma, został przez hitlerowców przekształcony podczas okupacji w zakłady metalowo- zbrojeniowe, produkujące pociski. Oddział tej firmy istniał także także w łódzkim getcie. (O fabrykach w getcie przeczytacie na Fotodinozie- TUTAJ).

Przyjmuje się, że zamek Czocha był w czasie wojny szkołą szyfrantów Abwehry, choć nie ma na to jasnych dowodów, a spekulacje toczą się od siedemdziesięciu lat. W każdym razie pod koniec wojny wehrmacht przejął kontrolę nad zamkiem, a ciężarówki wojskowe kursowały non stop. W otoczeniu zainstalowano także gniazda baterii przeciwlotniczych.

Na zamku bywał bez wątpienia wiele razy Wernher von Braun, twórca broni rakietowej V1 i V2, a po wojnie organizator programu kosmicznego USA. Nie wiadomo co prawda po co bywał, ale informacja jest znacząca.

Wobec zbliżającego się frontu Armii Czerwonej Ernst von Gutschow postanowił wraz z rodziną opuścić zamek w styczniu lub marcu 1945 (źródła różnie podają, ja, po przeczytaniu w Wikipedii o operacji dolnośląskiej Armii Czerwionej uciekłbym już w styczniu). Wywiózł ze sobą najcenniejsze precjoza, ale kolekcja była zbyt duża, żeby zabrać ją w całości.

Część dolnego śląska w której stoją opisywane tutaj zabytki nie doznała specjalnie działań wojennych, ponieważ Rosjanie spiesząc się na Berlin przelecieli przez Wrocław jak walec parowy na zachód i polecieli dalej. Różek dzisiejszej Polski, wyznaczony lewą krawędzią walca- mniej więcej w dół mapy od linii Strzegom- Lwówek Śląski- Zgorzelec- został zostawiony sam sobie i poddał się Rosjanom dopiero po kapitulacji Niemiec 8 maja. Dzięki temu, między innymi stoją tu sobie różne wieże rycerskie i zamki Czocha.

Gdy Ernst von Gutschow opuścił swój zamek zaczęła się chwilowa era rozkradania tego co pozostało. Kradli wszyscy- Rosjanie, okoliczni mieszkańcy, szabrownicy przyjezdni i tutejsi. Legenda głosiła, że największej kradzieży dokonał nowo ustanowiony burmistrz miasta Leśna, wraz z bibliotekarką zamkową Cristin von Saruma, która została na włościach i znała tajne skrytki zamku- ciężarówką wywieziono wtedy insygnia Romanowów, porcelanę, 60 popiersi rosyjskich carów i 100 ikon. Legenda nie była do końca prawdziwa, bo przynajmniej- jak sprawdzono- ikony zostały odstawione do składnicy rewindykacyjnej w Jeleniej Górze.
Niemniej- nie jedna ciężarówka z dobrami materialnymi wyjechała wtedy z Czochy. Za kradzieże z zamku trafił np. do więzienia wicestarosta Lubania.
Część dóbr udało się zabezpieczyć i uratować- do Biblioteki Uniwersyteckiej we Wrocławiu trafił zbiór 25 tysięcy książek. Zinwentaryzowano także 84 obrazy olejne i 130 sztuk zabytkowej broni białej i palnej.
Po tej inwentaryzacji dla nowych właścicieli Cristin von Saruma wyjechała bez przeszkód do Niemiec.



Zamek, w znacznej części obrany z bogactwa trafił w zarząd do Gminnej Spółdzielni „Samopomoc Chłopska” i Izby Rolniczej.

Na przełomie lat 40 i 50-tych w zamku Czocha zostali osiedleni greccy emigranci komunistyczni, wraz z dobytkiem. Ci sami greccy emigranci o których pisało się na Fotodinozie we wpisie „Kontrola greckiego kryzysu”- LINK.
Owi emigranci w głównej sali rycerskiej Czochy (boazerie, inkrustacje, galeryjki, kominki) trzymali swoje zwierzęta gospodarskie.
Czocha niszczała przez lata, naprawiana i łatana doraźnie, potem w latach 50-tych trafiła pod skrzydła wojska, które urządziło tam dom wczasowy dla notabli wysokich szarż. Bywał tam i Rokossowski i Jaruzelski- Smok Wawelski (cytat) i Bierut i Spychalski i marszałkowie Żukow i Koniew z bratniej armii trzymającej łapę na Polsce.
Z tej okazji zamek został usunięty z wszystkich map i utajniony. W tym utajnieniu dojechał do 1989 roku, kiedy wreszcie mogli go zwiedzać turyści.

I to my jesteśmy ci turyści.

Queistalsperre

Ale kto zwiedził Czochę, a nie pojechał trzy kilometry dalej nad jezioro- ten stracił. Dziś piękność tego jeziora w całej ozdobie widziawszy- opisuję. I tęsknię do zamieszkania tam nad brzegiem tamy.
Profesor Bodo Ebhardt, jak się właśnie okazało- mój ulubiony rekonstruktor- dekonstruktor miał w niej swój udział.



Uregulowanie rzek na Dolnym Śląsku miało swój złoty okres od końca XIX wieku do I wojny światowej. Pisało się już o skłonności do regulacji wszystkiego w niemieckim żywiole- ci Prusacy to chętnie by wyregulowali wszystko- rzeki, drogi, ścieżki leśne, dróżki polne, długość jelenich poroży i to najlepiej nawet u chrząszczy jelonków. Wszystko to wsparte złotem z francuskich reparacji po wojnie francusko- pruskiej uczyniło że Prusy rosły w siłę, a Prusakom żyło się dostatniej (cytat). Jak się już policzyło we wpisie o Festung Thorn- LINK złota tego było 1450 TON. Czyli miliard ÓWCZESNYCH dolarów. Za tę kwotę można było trochę wybudować.

W poprzedniej wizycie na Dolnym Śląsku zwiedzało się największą łukową tamę w Polsce- Pilchowice. To jest jednak coś!- jak mawiał mój znajomy. Ale mówię wam- Pilchowice to jeszcze nic.
Tym razem intuicja pociągnęła nas do jeziora Leśniańskiego i jego zapory na rzece Kwisie (niem. Queis)- cztery kilometry od zamku Czocha. Na mapie krajoznawczej poświęcono temu jezioru i tamie zaledwie dwa słowa, no ale tamy z początku XX wieku to coś co tygrysy Fotodinozy lubią najbardziej. Ach, pomyśleliśmy sobie- blisko, trzeba podjechać, może tam coś będzie.
No i było.



Być może tama na jeziorze Leśniańskim ustępuje innym tamom w kraju pod wieloma względami. Ale pod dwoma im nie ustępuje- to najpiękniejsza tama w Polsce.
Do tego jest to najstarsza tama w Polsce. Z 1901 roku.

Wobec ciągłego niepokoju wywołanego gwałtownymi powodziami górskich rzek Bóbr i Kwisa pruskie władze postanowiły załatwić sprawę raz na zawsze. A jak wiemy- miały na to trochę pieniędzy.

-Pół... tony... dolarów?! I co my teraz zrobimy?
-Nie martw się Ewuniu. Jakoś to będzie.
(cytat)

W październku 1901 roku kamień węgielny pod budowę położył nadprezydent nieder-schlessii Herman von Hatzfeld, wraz z pruskim ministrem rolnictwa. Do budowy zatrudniono robotników z Austrii i Włoch. Ci już niejedną tamę u siebie postawili.
Dlatego też pierwsza myśl jaka przychodzi do głowy, gdy z korony tamy spogląda się na pejzaż u jej stóp- „chyba jestem w jakichś Alpach”.



Zakupiono grunty za 670 tysięcy marek. A potem zaczęto gromadzić materiały. Do budowy tamy zużyto- uwaga uwaga- 23 TONY dynamitu! Alfred Nobel miał używanie! Oprócz tego 150 tysięcy worków cementu, 20 tysięcy metrów sześciennych piasku i 460 ton stali zbrojeniowej. Budowa trwała 4 i pół roku i nie był to lajt- życie straciło kilku robotników. Wybudowano zaporę łukową o wysokości 45 metrów, długą na 130, o grubości u podstawy 38 metrów, a 8 metrów w koronie. Przytrzymuje ona ogrom 15 milionów metrów sześciennych wody z rzeki Kwisy i jej ewentualne skłonności do powodzi.
Koszt budowy to 1 270 tys. marek.

Na kamieniu węgielnym umieszczono napis:"Dolinom na ochronę, odmętom na przekór, wszystkim na pożytek!"

Elektrownię dobudowano do tamy w 1907 roku (kolejne 800 tys marek) i jest to najstarsza czynna elektrownia w Polsce, w której nadal pracuje 6 turbozespołów firmy Voith typu „Francis” z roku jej powstania.

Informację o tym, że profesor architektury Bodo Ebhardt miał coś wspólnego z tamą na Kwisie znalazłem jedynie w jego biogramie i nigdzie więcej, pomimo przeszukiwania translatorem googla pruskojęzycznych stron internetowych. Niemniej wystarczy się trochę rozejrzeć po tamie, żeby dojść do wniosku, że musiał coś mieć.
Tama jest zbudowana niewątpliwie w pełnej architektonicznej harmonii z zamkiem Czocha.



Podjechaliśmy na zaporę w powoli zapadającym mroku i dźwiękach z sali weselnej z hotelu stojącego powyżej zapory, gdzie swojskie umpa-umpa towarzyszyło pijackim ekscesom wyrzucania panny młodej przez barierkę tarasu do jeziora Leśniańskiego (ekscesom niedoszłym). Wszędzie wokół zapory poustawiano swojskie tabliczki „Zakaz wstępu- urządzenie elektryczne”, ale my potraktowaliśmy je zgodnie ze swojską szwejkowską zasadą „Nie wolno, ale można”.
Niemal na koronie zapory stoi willa. Można ją określić przymiotnikiem- „przepyszna”. Wspaniała eklektyczno- romantyczna, w stylu alpejskich kurortów. Willa stoi tak, że nie do uwierzenia- tuż za płotem jej ogródka spada w dół niebosiężna przepaść do podstawy tamy. Efekt tego wszystkiego jak z rycin do „Cierpień młodego Werthera”- co wrażliwszych wrażliwców uprasza się o odejście od krawędzi i nie spożywanie alkoholu.
Po prostu boskie!



Tama ma też wszystko co potrzebne by wzmagać dreszcze romantyzmu i alpejskiej grozy. Takich wpustów przelewowych jak na leśniańskiej tamie nie widziałem nigdzie indziej i mogą one śnić się w nocy jak obrazy Beksińskiego, albo Gigera- to obramowane litą stalą potworne dziury do środka ziemi, zbrojne wierzchem w okrągłe klatki, mające zatrzymać „fusy” niesione przez wodę. Przez te tunele zdolna byłaby przelecieć nie dotykając jej ścian ciężarówka z naczepą. Najlepiej oczywiście ciężarówka Magirus-Deutz z zaślepionymi reflektorami- tak podpowiada wyobraźnia.



Wyloty owych tuneli u podnóża tamy, do których można wygodnie zejść po stustopniowych schodach z korony („Zakaz wstępu, urządzenia elektryczne”/ Szwejk) zdradzają wiele neobarokowych podobieństw do detali zamku Czocha- i noszą daty kolejnych lat budowy.



Elektrownia stoli dobre kilkadziesiąt metrów od tamy podkreślając oryginalność trawiastej łąki u jej podstawy. Nad koroną wznosi się alpejska willa dopełniając obrazu przeniesienia widza w czasie i przestrzeni.
A przecież tego oczekujemy od zabytku.

No i powiem wam, że cały ten Dolny Śląsk taki jest.

Są to jedynie trzy zabytki, jakie widziało się w czasie zaledwie trzydniowego pobytu w województwie niderśleżyńskim. Cieszcie się, że tam nie mieszkam, bo inaczej musiałbym pisać tylko i wyłącznie o tym co tam widziałem. A wy musielibyście to czytać.

Jeżeli jednak chcielibyście więcej zabytków z owego trzydniowego pobytu- piszcie w komentarzach, zostało mi ich jeszcze trochę w zanadrzu. Najwyżej dopisze się część drugą.

Do wszystkiego można dopisać część drugą.

Fabrykant

P.S.
Część druga już napisana- jest tutaj- LINK

Jeżeli się podobało - byłbym bardzo wdzięczny za wszelkie udostępnienia.
Dzięki!

Źródła i źródełka:










12 komentarzy:

  1. Pisz Pan. Najlepiej wszystko!!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Chcemy więcej! ( na ulicznych demonstracjach feministek, noszą one transparenty - "My chcemy wszystko!"). Fabrykancie, otworzyłeś mi przymgolne czasem oczy. Bo w moim czasie, krążyłem autostopem po dolnym śląsku ale na żadnej mapie nie znalazłem Choch. Teraz wiem dlaczego. Jaruzelski winien. Ale podzieelam też twój pogląd - "jak kto nie ma żadnych zabytków, to powinien je sobie zbudować,". Tak właśnie zrobili współcześnie Tajowie i Tajki. W osiemnastym wieku doszło w Tajlandii do największej inwazji wrogich Burmańczyków, którzy od setek lat atakowali Siamczyków. W czasie tej inwazji kompletnie zrównano z ziemią stolicę kraju i co się jeszcze dało. Cudem Tajowie wygnani w stronę Wietnamu zdołali zebrać się do kupy , odczekali aż Burmańczycy się uspokoją , przegnali ich w końcu i zaczęli się zastanawiać co robić. Zbudowali nową stolicę - Bangkok, która naprawdę inaczej się nazywa. W zakolu rzeki aby była chroniona przed wrogami. A potem masowo zaczęli tworzyć prześliczne, kolorowe świątynie buddyjskie. I teraz wszyscy turyście jeżdżą do Tajlandii podziwiać świątynie zbudowane nieco dawniej niż sto lat temu. No, niektórzy turyści jeżdżą też aby podziwiać miejscowe panienki. Czego Fabrykantowi życzę. I żeby ciągnął odkrywcze bedekery po śląskich zabytkach.

    OdpowiedzUsuń
  3. Chcemy drugiej części! Chcemy drugiej części! Chcemy drugiej części! A najlepiej patrz komentarz Anonima ��

    OdpowiedzUsuń
  4. Hurgot Sztancy8 sierpnia 2017 21:23

    ja się urodziłem i wychowałem w tamtych rejonach; czuję sentyment straszliwy, znak niemłody już jestem...

    OdpowiedzUsuń
  5. cos wspanialego! przeprowadz sie tam Fabrykancie i pisz te polprzewodniki do "usranej smierci", a my je bedziemy czytac z ogromna przyjemnoscia, bo sa kapitalne!

    OdpowiedzUsuń
  6. Część druga województwa niderśleszyńskiego się pisze powoli. Po drodze będą jakieś może jeszcze inne wpisy. Ze względu na porę wakacyjną, oraz internet chodzący jak chory wąż, wpisy będą się ukazywać coś koło raz na tydzień. (a właściwie to na Fotodinozie było kiedyś częściej?). Z góry przepraszamy. I z dołu też.

    OdpowiedzUsuń
  7. Ależ Kolego, pytam jak? Jak Pan znajdujesz takie miejsca?

    Zupełnie poważnie pytam - wsiadasz w auto i jedziesz gdzie wzrok popchnie? Czy czytasz, robisz rekonesans, myślisz, planujesz i dopiero jedziesz?

    Tak z innej mańki - troszkę zbyt dużo sepii. Moim zdaniem oczywiście, a z nim nie musi się zgadzać nikt... ale i tak się wypowiem! ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. Zwiedzanie było oparte o pozycję "Sudety, mapa turystyczna". Co prawda tama na jeziorze była opisana jednym zdaniem, ale jak czytam " tama z początku XX wieku", to lecę tam nie żałując benzyny. Planowanie odbyło się w ciągu 15 minut. Generalnie jest tam setka tego typu zabytków. Wystarczy wczytać się w mapę, żeby znaleźć coś ciekawego.
    Sepia jakoś tak nasunęła mi się, wraz z nastrojem retro. Na jej temat każdy może się wypowiadać wedle woli. Jeszcze sepii nigdy na FDinozie nie było. Trochę kiczowata, ale moim zdaniem pasuje do tekstu.

    OdpowiedzUsuń
  9. Jeśli chodzi o sepię to po prostu nie przepadam. A jeśli już jest to więcej ziarna i mniej ostrości (żeby było jak z kliszy!).

    Ale fakt - opinię każdy może mieć inną.

    OdpowiedzUsuń
  10. Ruskie nie "przelecieli przez Wrocław", oj nie! Zdecydowanie nie. Natomiast jeden z kawałków Dolnego Śląska został wyzwolony przez amerykańców. No, wyzwolony, to może za dużo powiedziane. Po prostu patrol jakiejś ichniej jednostki pancernej, wyzwalającej Czechosłowację, zapędził się przez którąś przełęcz na naszą, znaczy jeszcze niemiecką stronę. Myślę, że na ten kawałek nie rozjechany przez walec. Patrol zapędził się i od razu wycofał, ale co wyzwolił, to nasze. Znaczy ich. Potem ICH, czyli ONYCH, a teraz już nasze.
    W sierpniu też spędziłem 10 dni w Karkonoszach i na Dolnym Śląsku i nawet myślałem o tym Siedlęcinie, ale jakoś bogi nie poprowadziły. Następnym razem...

    OdpowiedzUsuń

Drogi czytelniku! Pragnę ostrzec, że wredny portal blogowy na jakim piszę bardzo lubi zjadać bez ostrzeżenia wpisy czytelników podczas ich zamieszczania. BARDZO PROSZĘ PO NAPISANIU KOMENTARZA SKOPIOWAĆ GO i w razie czego wstawić ponownie, na pohybel Google Blogger. Fabrykant.