Lubię pisać artykuły z tezą. Tylko
nie wiem czy akurat jestem w stanie znaleźć dobrą tezę. Może:
"Zamiana Lwowa i Wilna na Dolny Śląsk nie była taka
najgorsza?". Albo: "Człowiek nie musi wyjeżdżać poza
swój kraj, żeby poczuć się jak zagranicą". A może i jakaś
inna teza.
Tylko teraz trzeba te tezy udowodnić.
To może być trudne w czasie trzech
dni pobytu na tej swojskiej obczyźnie. Swojskiej od zawsze. I obcej
też od zawsze. Już kiedyś się pisało, że te wszystkie
pogranicza są najciekawsze. A tu trójpogranicze polsko- czesko-
niemieckie.
Krew chwilowo wsiąkła. Zostały
artefakty.
Na Dolnym Śląsku nie da się donikąd
dojechać. A przynajmniej nie o czasie. Zawsze coś zatrzyma po
drodze. Jedzie się jedzie, a tu nagle- WTEM! Wystarczy popatrzeć na
mapę. Takiej Jeleniej Góry to nie da się minąć w ogóle. W
promieniu dwudziestu kilometrów od miasta znajduje się mniej więcej
ze czterdzieści pałaców i zamków, ze wszystkich okresów i w
każdym stanie, oraz z dziesięć alpejsko patrzących kurortów
("patrzących", jak pisał Lem). Co prawda ta alpejskość
jest tak doprawiona polską miłością do banerów, reklam,
elektronicznych tablic, budek z kebabami, straganów, blaszanych bud,
drewnianych baraków i wschodniej proweniencji bardaków, że ledwo
zza nich wystaje. No ale już trudno, jestem przyzwyczajony że
zdjęcia szerokokątne tam nie wyjdą i że trzeba się skupić na
teleobiektywie.
Trochę lepiej wyjdą w Szklarskiej
Porębie niż Karpaczu, ale niewiele lepiej. Najlepiej jednak szeroki
kąt da się uprawiać tam gdzie nie ma kurortów, tylko samotne
artefakty sterczą.
Znaczy się wszędzie.
Ci wredni Prusacy to strasznie bogaci
byli i wszędzie coś postawili. Czesi też. I nawet my.
Mówili nam Niemce
Żeśmy cudzoziemce.
A myśmy som jacytacy
Chłopcy Austriacy!
(ludowe, za Antonim
Kroh)
Ze dwa lata temu napisało się analizę
Dolnego Śląska. A może to synteza była? W każdym razie pod
tytułem "Włochy i Grecja są całkowicie niepotrzebne"-
LINK.
W tym roku analiz ani syntez nie
będzie. Będą nakłucia. Nakłujemy sobie województwo
niderśleżyńskie w kilku miejscach. I żeby wprowadzić do tego
jakiś porządek, polecimy według klucza historycznego - od
najstarszych.
Porządek, porządek to wróg
zwierządek (cytat).
Zatem
od najstarszego.
Nasz ci on.
Wieża książęca w Siedlęcinie.
Na pierwszy rzut oka za ten zabytek nie
dalibyście pięciu złotych. Wchodzi się do niego jak do
zrujnowanego PGR-u, którym był przez pewien czas w istocie. Jest
skromny, sprawia niezbyt efektowne wrażenie z daleka- to kwestia
proporcji.
Ale chodziłem po nim jak oczadzony,
zupełnie jakby mnie z mojego świata wyjęli.
Im bliżej podchodzi się do wieży,
tym sprawia coraz potężniejsze wrażenie. Z daleka- ukryta w
panoramie Siedlęcina, którą dominuje stary protestancki zbór
przerobiony na kościół katolicki, oraz kościół katolicki na nic
nie przerobiony- niknie wśród drzew, leżąc niżej nad rzeką.
Takie coś, co niby nic. Jakiś tam stare coś.
Panorama Siedlęcina z wieży rycerskiej. |
A potem wchodzi się do środka.
Właściwie prawie nie ma tam nic.
Nie ma tam żadnych zdobień, żadnych
baroków, renesansów, gzymsów, mozaik, rzeźb, mebli, posadzek i
tego typu rzeczy. To co tam jest to wyłącznie najprawdziwsze
średniowiecze jak obuchem w łeb i to tak autentyczne że przenika
do szpiku kości.
No i to jest coś. Naprawdę coś.
Nigdzie wcześniej nie doznałem
takiego wrażenia autentyczności, jakiegoś cofnięcia się w czasie
jak w owym Siedlęcinie. Wszystko co się widziało, wszystkie
Wawele, Chocimy, Kamieńce Podolskie, Malborki, normańskie zamki są
takie... hmm... takie jakieś grzecznie uczesane, choćby były
ruinami. Są obiektami muzealnymi w których genius loci
ulociał gdzieś tam wraz z czasem i użytkowaniem przez kolejne
pokolenia, które dodawały im ozdób i naprawiały je sobie
współczesnymi środkami.
Wieża w Siedlęcinie jest jakimś mało
znanym gównozabytkiem, stojącym w jeszcze gówniańszym (prawdę
powiedziawszy na pierwszy rzut oka zatrważająco gównianym)
otoczeniu, wśród rumoszu rozwalonego żelbetonu, wiat rodem z
PGR-u, błotnistego podwórza, otoczonego bajorowatą fosą i
krzaczorami.
Ale jak wejdzie się do środka- to
rany!, czuć że książę Henryk I całkiem niedawno opuścił to
miejsce. A jak wróci z polowania na tury to gotów, wściekły,
wygonić nas ze swej siedziby klepiąc po tyłku płazem swego
miecza.
Dziwnym trafem w tym zapomnianym przez
ludzi miejscu w zakolu rzeki Bóbr kolejne pokolenia posiadaczy nie
zdołały zmienić tego ducha, jaki wbudowali w wieżę ludzie sprzed
siedmiuset lat. Przetrwał nawet czasy PGR-u!
Są tutaj, proszę państwa- uwaga
uwaga- najstarsze stropy drewniane w Polsce!
Są tutaj również jedyne, chciałem
pisać że w Europie, ale nie- jedyne zachowane na świecie freski
średniowieczne o tematyce arturiańskiej (znaczy się z legendy o
królu Arturze). Co zupełnie kuriozalne- nie mają takich na całych
Wyspach Brytyjskich, a są na ścianie zabytku w Polsce o którym
mało kto słyszał.
Te stropy drewniane... Wydaje mi się
że mało w swym życiu widziałem drzew- kandydatów na
siedlęcińskie stropy. To mi się strasznie wręcz podobało.
Siedlęcin po okresie śląskich
książąt o proweniencji słowiańskiej trafił na kilkaset lat w
ręce niemieckich rodów, które przebudowywały pracowicie
otoczenie, modyfikowały mury i fosę, dodawały zabudowania
gospodarcze. Ale nie zdołały zatrzeć pierwotnej pierwociny.
Surowej esencji wieków średnich.
Czy oni nie mogliby tych wsporników tak jedne nad drugimi? Nie mogliby. To były wychodki. Kanalizacja do fosy. |
W piwnicach Siedęcina budowniczowie
zorganizowali pomieszczenia na lód i mięso. Specjalne korytko
obiega tam wokół sali piwnicznej kamienne ławy przeznaczone na
składy lodu i kieruje spływającą wodę do specjalnego spustu,
zamykanego drewnianą automatyczną zastawką przeciw zwierzętom
dzikim i udomowionym.
Jakież to praktyczne. I ma 700 lat.
Czocha
dymi.
Ten zabytek nie nasz.
Czeski. A może niemiecki?
Iluzje, to jest jednak przyjemna rzecz,
zwłaszcza iluzje materialne. Cieszą człowieka, mimo że trochę
sfałszowane. Życie iluzją jest jakieś takie przyjemniejsze.
Do stworzenia iluzji w zamku Czocha
przyłożono się wręcz nadzwyczajnie, na tyle się zaangażowano,
że jest to pewnikiem najładniejszy zamek jaki widziałem w Polsce
(ale w wielu jeszcze nie byłem). W tej roli zdetronizował w moim
rankingu zamek w Niedzicy, i jak się za chwilę okaże- to zupełnie
nie był przypadek!
Czocha- zamek ikona. Każdy myśli że
tak właśnie powinien wyglądać zamek.
Troszkę podmalowana ta ikona, ale za
to jaki efekt!
Zawsze mnie zastanawia czy te wszystkie
przejścia, galeryjki, schodki, tajemne przesmyki, labiryntowe
korytarze średniowiecznych zamków to były przez budowniczych
planowane, czy po prostu tak im wyszło.
A czy przyroda kolebka
Myślała kiedyś dokładnie
Po co jej wielkie mamuty?
Ani wygląda to ładnie
Ani z nich skóra na buty
Powiedzmy sobie koledzy:
Robiła i tak jej wyszło
Nikt nie wymyślał specjalnie
Tego w czym żyć nam przyszło.
Pierwszy raz takie
myśli przyszły mi w zamku Bran w Rumunii, który też jest co nieco
podmalowany i robi za siedzibę Draculi (prawdziwa leży
kilkadziesiąt kilometrów dalej i jest stertą ruin). Czocha wzmogła
te pytania. Kolejne przebudowy i rozbudowy uczyniły z niej zamek
labirynt, zwłaszcza że leży na stromej skale, co powoduje
dodatkową różnicę poziomów.
Na początku wielku
XIV-go stał tam tylko pojedynczy stołp czeskich książąt, który
dzisiaj stanowi bazę dla głównej wieży zamku, potem dobudowywano
kolejne podworce, podwóreczka, zabudowania, mury, stajnie, wieże,
galerie, zbrojownie i blanki.
Ale tak naprawdę
dzisiejszy ikoniczny wygląd jest zasługą gigantycznych milionów
zarobionych na produkcji papierosów i cygar, a do tego miliony te
poszły całkowicie wniwecz. To znaczy niezupełnie wniwecz- my do
dzisiaj mamy przyjemność ich oglądania, za to właściciel i
sponsor nie nacieszył się nimi za bardzo.
Po wielu, wielu
wiekach, kiedy Czocha przechodziła z rąk do rąk kolejnych
niemieckich rodów książęcych i królewskich, podupadała, była
rujnowana, łupiona, palona i znów odbudowywana, zamek w 1903 roku
nabył drezdeński dyrektor zakładów tytoniowych Ernst von Gutschow
za 1,5 miliona marek.
Ernst F. Gutschow,
jeszcze wtedy z „F.” zamiast „von” w nazwisku, ale z wielkimi
pretensjami do tytułu szlacheckiego kupił nieco nadszarpnięty
zębem czasu obiekt. Półtora miliona to była duża kwota, ale
przedsiębiorca tytoniowy na zmiany w swojej nowej siedzibie, która
miała ułatwić mu dojście do tytułów przeznaczył kolejne cztery
miliony. Był to człowiek o wielkiej pasji kolekcjonersko-
bibliofilskiej. Do przebudowy Schloss Tzsocha na swoją rodową
kwaterę Gutschow zatrudnił największego niemieckiego znawcę od
zabytków- profesora architektury Bodo Ebhardta.
W 1899 Ebhardt był założycielem
Towarzystwo na Rzecz Zachowania Niemieckich Zamków (niem.Vereinigung
zur Erhaltung deutscher Burgen), potem wydawcą pisma o konserwacji
zabytków „Burgwart” . Zajmując się od młodości przez całe
życie zawodowe przebudową i restaurowaniem zamków i pałaców
obracał się w wyższych sferach, zyskując szeroką sławę, a
potem i przyjaźń samego cesarza Wilhelma II- wielbiciela jego
wykładów. Wkrótce Bodo Heinrich Justus Ebhardt zyskał tytuł
tajnego dworskiego radcy budowlanego, a potem tytuł Architekta
Cesarza Niemiec i Króla Prus.
Jednym słowem został alfą i omegą
niemieckiego konserwatorstwa i ochrony zabytków.
Co nie przeszkadzało mu defasonować
te zabytki, kiedy nie pasowały do jego wizji.
Aczkolwiek kierował się słuszną,
moim zdaniem ideą, że tylko pełne odrestaurowanie zabytku do
spektakularnej, najwyższej formy zapewni mu stosowną ochronę. Ja
nawet twierdzę, że jak kto nie ma żadnych zabytków, to powinien
je sobie zbudować, bo to pozytywnie wpływa na społeczeństwo (W
tym duchu ostatnie deklaracje nadprezesa Kaczyńskiego o odbudowie
nie istniejących zamków Kazimierza Wielkiego wcale nie wzbudzają
we mnie śmiechu, a wręcz niejaki entuzjazm. Abstrahując od innych
deklaracji nadprezesa).
W zamku Czocha te idee zostały
zrealizowane z pełną mocą i sprawdzały się w trudnych realiach
aż się do tej pory.
Podczas przebudowy warowni Bodo Ebhardt
kierował się przede wszystkim ryciną zamku, pochodzącą z 1703
roku, z okresu kiedy dobudowano już lekko barokizujące elementy. W
imię odtworzenia tego wyglądu profesor konserwacji zabytków nie
wahał się wyburzyć sporej części najstarszych murów Czochy,
których elementy zostały później wykorzystane w dobudowanych
fragmentach. Ponieważ do dyspozycji były 4 miliony marek cała
rekonstrukcja była przeprowadzana w wielce spektakularny sposób-
mianowicie profesor Ebhardt projektował na rysunkach nowe detale i
obiekty, a potem nakazywał wybudowanie ich makiet w skali 1:1 z
drewna i papier-maché,
żeby móc ocenić efekt.
No, tak to można
projektować!
Powalenie następuje już przy samym wejściu. Ten wykusz to szczyt bezpotrzebnej estetyki. |
Efektem tego wszystkiego jest zamek
idealny. Jak ze snów miłośnika zabytków. Co prawda nie do końca
prawdziwy.
W Czosze jest to wszystko naprawdę
fantastycznie wręcz skomponowane. Detale ogrodów i altan, bram,
wykuszy, faliste dachy z dachówki, fachwerk na murze frontowym,
kolumny przed mostem zamkowym są po prostu kwintesencją romantyzmu
i wysublimowanego marzenia skrzyżowanego z rzeczywistością.
No i jak się okazuje profesor Ebhardt
nie jeden zamek w dzisiejszej Polsce (dawniej na terenach
niemieckich) przebudował. Na przykład mój, wspomniany na początku,
zdetronizowany zamek Niedzica. Widać mam skłonności do iluzji
historycznej.
Ernst Von Gutschow musiał być
zadowolony z efektu.
W dawnej fosie zamkowej urządzono
zwierzyniec, wszystkie pomieszczenia zamku odnowiono, wypieszczono i
luksusowo wyposażono. Nowy właściciel mógł tu w pełni rozwijać
swoją pasję- kolekcjonerstwo sztuki i bibliofilstwo.
-Słuchaj, czy Krzysiek to
przypadkiem nie audiofil?
-Audio.. aud... nie... Krzysiek na
pewno nie! Krzysiek to przecież zwykły porządny człowiek jest!
(sucharek)
Von Gutschow, dyrektor drezdeńskiej
fabryki tytoniowej „Jasmatzi- Werke”, po remoncie swojej siedziby
założył w niej bibliotekę w stylu Tudorów na 25 tysięcy
woluminów. Były wśród nich podobnież najcenniejsze białe kruki
niemieckiej literatury, a na pewno „Czteroksiąg o proporacjach
ciała ludzkiego” Albrechta Dürera
z 1528 roku.
Można sądzić (i ja właśnie sobie
sądzę, a co) po jakości i skali całej tej rodowej siedziby, że
musiała to być kolekcja wyjątkowa w skali Niemiec.
Kolekcjoner miał też bardzo dobre
stosunki z dworem Romanowów, a potem, po rewolucji pażdziernikowej
z wieloma emigrantami i białorosyjskimi uciekinierami. Jako
człowiek majętny skupywał od nich najróżniejsze bibeloty i
dzieła sztuki, między innymi precjoza koronacyjne Romanowów. Jakie
jeszcze inne- nie wiadomo do końca, z racji tego, że Von Gutschow
nie ujawniał kolekcji publicznie- sprzed wojny nie zachowały się
do dzisiaj prawie żadne zdjęcia wnętrza zamku. No i dalsze losy
tego zbioru nie były zbyt szczęśliwe.
Przed drugą wojną pan na zamku
Tzsocha, zajęty sprawami zawodowymi, bywał dość rzadko w swojej
dolnośląskiej posiadłości. Zmieniło się to, gdy wojna się
rozpoczęła. Im dalej w jej czas, tym więcej nalotów bombowych
nawiedzało środkowe Niemcy i tym bardziej Dolny Śląsk wydawał
się oazą spokoju. Rodzina Von Gutschow przeniosła się tu na stałe
z Drezna.
Jaki był stosunek niemieckich
arystokratów z Czochy do Hitlera i hitleryzmu? Nie udało mi się
tego ustalić ze źródeł internetowych. Ale można przypuszczać że
przynajmniej pozytywny.
Koncern tytoniowy „Jasmatzi”
założony w latach 20-tych przez greckiego emigranta, producent
znanych przedwojennych papierosów „Ramzes”, „Sphinx” i
„Juno” (zdaje się że wspominał o nich Marek Krajewski w swoim
cyklu kryminałów o Eberhardzie Mocku), potem połączony z firmą
Reemtsma, został przez hitlerowców przekształcony podczas okupacji
w zakłady metalowo- zbrojeniowe, produkujące pociski. Oddział tej
firmy istniał także także w łódzkim getcie. (O fabrykach w
getcie przeczytacie na Fotodinozie- TUTAJ).
Przyjmuje się, że zamek Czocha był w
czasie wojny szkołą szyfrantów Abwehry, choć nie ma na to jasnych
dowodów, a spekulacje toczą się od siedemdziesięciu lat. W każdym
razie pod koniec wojny wehrmacht przejął kontrolę nad zamkiem, a
ciężarówki wojskowe kursowały non stop. W otoczeniu zainstalowano
także gniazda baterii przeciwlotniczych.
Na zamku bywał bez wątpienia wiele
razy Wernher von Braun, twórca broni rakietowej V1 i V2, a po wojnie
organizator programu kosmicznego USA. Nie wiadomo co prawda po co
bywał, ale informacja jest znacząca.
Wobec zbliżającego się frontu Armii
Czerwonej Ernst von Gutschow postanowił wraz z rodziną opuścić
zamek w styczniu lub marcu 1945 (źródła różnie podają, ja, po
przeczytaniu w Wikipedii o operacji dolnośląskiej Armii Czerwionej
uciekłbym już w styczniu). Wywiózł ze sobą najcenniejsze
precjoza, ale kolekcja była zbyt duża, żeby zabrać ją w całości.
Część dolnego śląska w której
stoją opisywane tutaj zabytki nie doznała specjalnie działań
wojennych, ponieważ Rosjanie spiesząc się na Berlin przelecieli
przez Wrocław jak walec parowy na zachód i polecieli dalej. Różek
dzisiejszej Polski, wyznaczony lewą krawędzią walca- mniej więcej
w dół mapy od linii Strzegom- Lwówek Śląski- Zgorzelec- został
zostawiony sam sobie i poddał się Rosjanom dopiero po kapitulacji
Niemiec 8 maja. Dzięki temu, między innymi stoją tu sobie różne
wieże rycerskie i zamki Czocha.
Gdy Ernst von Gutschow opuścił swój
zamek zaczęła się chwilowa era rozkradania tego co pozostało.
Kradli wszyscy- Rosjanie, okoliczni mieszkańcy, szabrownicy
przyjezdni i tutejsi. Legenda głosiła, że największej kradzieży
dokonał nowo ustanowiony burmistrz miasta Leśna, wraz z
bibliotekarką zamkową Cristin von Saruma, która została na
włościach i znała tajne skrytki zamku- ciężarówką wywieziono
wtedy insygnia Romanowów, porcelanę, 60 popiersi rosyjskich carów
i 100 ikon. Legenda nie była do końca prawdziwa, bo przynajmniej-
jak sprawdzono- ikony zostały odstawione do składnicy
rewindykacyjnej w Jeleniej Górze.
Niemniej- nie jedna ciężarówka z
dobrami materialnymi wyjechała wtedy z Czochy. Za kradzieże z zamku
trafił np. do więzienia wicestarosta Lubania.
Część dóbr udało się zabezpieczyć
i uratować- do Biblioteki Uniwersyteckiej we Wrocławiu trafił
zbiór 25 tysięcy książek. Zinwentaryzowano także 84 obrazy
olejne i 130 sztuk zabytkowej broni białej i palnej.
Po tej inwentaryzacji dla nowych
właścicieli Cristin von Saruma wyjechała bez przeszkód do
Niemiec.
Zamek, w znacznej części obrany z
bogactwa trafił w zarząd do Gminnej Spółdzielni „Samopomoc
Chłopska” i Izby Rolniczej.
Na przełomie lat 40 i 50-tych w zamku
Czocha zostali osiedleni greccy emigranci komunistyczni, wraz z
dobytkiem. Ci sami greccy emigranci o których pisało się na
Fotodinozie we wpisie „Kontrola greckiego kryzysu”- LINK.
Owi emigranci w głównej sali
rycerskiej Czochy (boazerie, inkrustacje, galeryjki, kominki)
trzymali swoje zwierzęta gospodarskie.
Czocha niszczała przez lata,
naprawiana i łatana doraźnie, potem w latach 50-tych trafiła pod
skrzydła wojska, które urządziło tam dom wczasowy dla notabli
wysokich szarż. Bywał tam i Rokossowski i Jaruzelski- Smok Wawelski
(cytat) i Bierut i Spychalski i marszałkowie Żukow i Koniew z
bratniej armii trzymającej łapę na Polsce.
Z tej okazji zamek został usunięty z
wszystkich map i utajniony. W tym utajnieniu dojechał do 1989 roku,
kiedy wreszcie mogli go zwiedzać turyści.
I to my jesteśmy ci turyści.
Queistalsperre
Ale kto zwiedził Czochę, a nie
pojechał trzy kilometry dalej nad jezioro- ten stracił. Dziś
piękność tego jeziora w całej ozdobie widziawszy- opisuję. I
tęsknię do zamieszkania tam nad brzegiem tamy.
Profesor Bodo Ebhardt, jak się właśnie
okazało- mój ulubiony rekonstruktor- dekonstruktor miał w niej
swój udział.
Uregulowanie rzek na Dolnym Śląsku
miało swój złoty okres od końca XIX wieku do I wojny światowej.
Pisało się już o skłonności do regulacji wszystkiego w
niemieckim żywiole- ci Prusacy to chętnie by wyregulowali wszystko-
rzeki, drogi, ścieżki leśne, dróżki polne, długość jelenich
poroży i to najlepiej nawet u chrząszczy jelonków. Wszystko to
wsparte złotem z francuskich reparacji po wojnie francusko- pruskiej
uczyniło że Prusy rosły w siłę, a Prusakom żyło się
dostatniej (cytat). Jak się już policzyło we wpisie o Festung
Thorn- LINK złota tego było 1450 TON. Czyli miliard ÓWCZESNYCH
dolarów. Za tę kwotę można było trochę wybudować.
W poprzedniej wizycie na Dolnym Śląsku
zwiedzało się największą łukową tamę w Polsce- Pilchowice. To
jest jednak coś!- jak mawiał mój znajomy. Ale mówię wam-
Pilchowice to jeszcze nic.
Tym razem intuicja pociągnęła nas do
jeziora Leśniańskiego i jego zapory na rzece Kwisie (niem. Queis)-
cztery kilometry od zamku Czocha. Na mapie krajoznawczej poświęcono
temu jezioru i tamie zaledwie dwa słowa, no ale tamy z początku XX
wieku to coś co tygrysy Fotodinozy lubią najbardziej. Ach,
pomyśleliśmy sobie- blisko, trzeba podjechać, może tam coś
będzie.
No i było.
Być może tama na jeziorze Leśniańskim
ustępuje innym tamom w kraju pod wieloma względami. Ale pod dwoma
im nie ustępuje- to najpiękniejsza tama w Polsce.
Do tego jest to najstarsza tama w
Polsce. Z 1901 roku.
Wobec ciągłego niepokoju wywołanego
gwałtownymi powodziami górskich rzek Bóbr i Kwisa pruskie władze
postanowiły załatwić sprawę raz na zawsze. A jak wiemy- miały na
to trochę pieniędzy.
-Pół... tony... dolarów?! I co my
teraz zrobimy?
-Nie martw się Ewuniu. Jakoś to
będzie.
(cytat)
W październku 1901 roku kamień
węgielny pod budowę położył nadprezydent nieder-schlessii Herman
von Hatzfeld, wraz z pruskim ministrem rolnictwa. Do budowy
zatrudniono robotników z Austrii i Włoch. Ci już niejedną tamę u
siebie postawili.
Dlatego też pierwsza myśl jaka
przychodzi do głowy, gdy z korony tamy spogląda się na pejzaż u
jej stóp- „chyba jestem w jakichś Alpach”.
Zakupiono grunty za 670 tysięcy marek.
A potem zaczęto gromadzić materiały. Do budowy tamy zużyto- uwaga
uwaga- 23 TONY dynamitu! Alfred Nobel miał używanie! Oprócz tego
150 tysięcy worków cementu, 20 tysięcy metrów sześciennych
piasku i 460 ton stali zbrojeniowej. Budowa trwała 4 i pół roku i
nie był to lajt- życie straciło kilku robotników. Wybudowano
zaporę łukową o wysokości 45 metrów, długą na 130, o grubości
u podstawy 38 metrów, a 8 metrów w koronie. Przytrzymuje ona ogrom
15 milionów metrów sześciennych wody z rzeki Kwisy i jej
ewentualne skłonności do powodzi.
Koszt budowy to 1 270 tys. marek.
Na kamieniu węgielnym umieszczono
napis:"Dolinom na ochronę, odmętom na przekór, wszystkim na
pożytek!"
Elektrownię dobudowano do tamy w 1907
roku (kolejne 800 tys marek) i jest to najstarsza czynna elektrownia
w Polsce, w której nadal pracuje 6 turbozespołów firmy Voith typu
„Francis” z roku jej powstania.
Informację o tym, że profesor
architektury Bodo Ebhardt miał coś wspólnego z tamą na Kwisie
znalazłem jedynie w jego biogramie i nigdzie więcej, pomimo
przeszukiwania translatorem googla pruskojęzycznych stron
internetowych. Niemniej wystarczy się trochę rozejrzeć po tamie,
żeby dojść do wniosku, że musiał coś mieć.
Tama jest zbudowana niewątpliwie w
pełnej architektonicznej harmonii z zamkiem Czocha.
Podjechaliśmy na zaporę w powoli
zapadającym mroku i dźwiękach z sali weselnej z hotelu stojącego
powyżej zapory, gdzie swojskie umpa-umpa towarzyszyło pijackim
ekscesom wyrzucania panny młodej przez barierkę tarasu do jeziora
Leśniańskiego (ekscesom niedoszłym). Wszędzie wokół zapory
poustawiano swojskie tabliczki „Zakaz wstępu- urządzenie
elektryczne”, ale my potraktowaliśmy je zgodnie ze swojską
szwejkowską zasadą „Nie wolno, ale można”.
Niemal na koronie zapory stoi willa.
Można ją określić przymiotnikiem- „przepyszna”. Wspaniała
eklektyczno- romantyczna, w stylu alpejskich kurortów. Willa stoi
tak, że nie do uwierzenia- tuż za płotem jej ogródka spada w dół
niebosiężna przepaść do podstawy tamy. Efekt tego wszystkiego jak
z rycin do „Cierpień młodego Werthera”- co wrażliwszych
wrażliwców uprasza się o odejście od krawędzi i nie spożywanie
alkoholu.
Po prostu boskie!
Tama ma też wszystko co potrzebne by
wzmagać dreszcze romantyzmu i alpejskiej grozy. Takich wpustów
przelewowych jak na leśniańskiej tamie nie widziałem nigdzie
indziej i mogą one śnić się w nocy jak obrazy Beksińskiego, albo
Gigera- to obramowane litą stalą potworne dziury do środka ziemi,
zbrojne wierzchem w okrągłe klatki, mające zatrzymać „fusy”
niesione przez wodę. Przez te tunele zdolna byłaby przelecieć nie
dotykając jej ścian ciężarówka z naczepą. Najlepiej oczywiście
ciężarówka Magirus-Deutz z zaślepionymi reflektorami- tak
podpowiada wyobraźnia.
Wyloty owych tuneli u podnóża tamy,
do których można wygodnie zejść po stustopniowych schodach z
korony („Zakaz wstępu, urządzenia elektryczne”/ Szwejk)
zdradzają wiele neobarokowych podobieństw do detali zamku Czocha- i
noszą daty kolejnych lat budowy.
Elektrownia stoli dobre kilkadziesiąt
metrów od tamy podkreślając oryginalność trawiastej łąki u jej
podstawy. Nad koroną wznosi się alpejska willa dopełniając obrazu
przeniesienia widza w czasie i przestrzeni.
A przecież tego oczekujemy od zabytku.
No i powiem wam, że cały ten Dolny
Śląsk taki jest.
Są to jedynie trzy zabytki, jakie
widziało się w czasie zaledwie trzydniowego pobytu w województwie
niderśleżyńskim. Cieszcie się, że tam nie mieszkam, bo inaczej
musiałbym pisać tylko i wyłącznie o tym co tam widziałem. A wy
musielibyście to czytać.
Jeżeli jednak chcielibyście więcej
zabytków z owego trzydniowego pobytu- piszcie w komentarzach,
zostało mi ich jeszcze trochę w zanadrzu. Najwyżej dopisze się
część drugą.
Do wszystkiego można dopisać część
drugą.
Fabrykant
Jeżeli się podobało - byłbym bardzo wdzięczny za wszelkie udostępnienia.
Dzięki!
Dzięki!
Źródła i źródełka:
Pisz Pan. Najlepiej wszystko!!!!
OdpowiedzUsuńChcemy więcej! ( na ulicznych demonstracjach feministek, noszą one transparenty - "My chcemy wszystko!"). Fabrykancie, otworzyłeś mi przymgolne czasem oczy. Bo w moim czasie, krążyłem autostopem po dolnym śląsku ale na żadnej mapie nie znalazłem Choch. Teraz wiem dlaczego. Jaruzelski winien. Ale podzieelam też twój pogląd - "jak kto nie ma żadnych zabytków, to powinien je sobie zbudować,". Tak właśnie zrobili współcześnie Tajowie i Tajki. W osiemnastym wieku doszło w Tajlandii do największej inwazji wrogich Burmańczyków, którzy od setek lat atakowali Siamczyków. W czasie tej inwazji kompletnie zrównano z ziemią stolicę kraju i co się jeszcze dało. Cudem Tajowie wygnani w stronę Wietnamu zdołali zebrać się do kupy , odczekali aż Burmańczycy się uspokoją , przegnali ich w końcu i zaczęli się zastanawiać co robić. Zbudowali nową stolicę - Bangkok, która naprawdę inaczej się nazywa. W zakolu rzeki aby była chroniona przed wrogami. A potem masowo zaczęli tworzyć prześliczne, kolorowe świątynie buddyjskie. I teraz wszyscy turyście jeżdżą do Tajlandii podziwiać świątynie zbudowane nieco dawniej niż sto lat temu. No, niektórzy turyści jeżdżą też aby podziwiać miejscowe panienki. Czego Fabrykantowi życzę. I żeby ciągnął odkrywcze bedekery po śląskich zabytkach.
OdpowiedzUsuńChcemy drugiej części! Chcemy drugiej części! Chcemy drugiej części! A najlepiej patrz komentarz Anonima ��
OdpowiedzUsuńja się urodziłem i wychowałem w tamtych rejonach; czuję sentyment straszliwy, znak niemłody już jestem...
OdpowiedzUsuńA duchem młody?
Usuńduchem młody!
Usuńcos wspanialego! przeprowadz sie tam Fabrykancie i pisz te polprzewodniki do "usranej smierci", a my je bedziemy czytac z ogromna przyjemnoscia, bo sa kapitalne!
OdpowiedzUsuńCzęść druga województwa niderśleszyńskiego się pisze powoli. Po drodze będą jakieś może jeszcze inne wpisy. Ze względu na porę wakacyjną, oraz internet chodzący jak chory wąż, wpisy będą się ukazywać coś koło raz na tydzień. (a właściwie to na Fotodinozie było kiedyś częściej?). Z góry przepraszamy. I z dołu też.
OdpowiedzUsuńAleż Kolego, pytam jak? Jak Pan znajdujesz takie miejsca?
OdpowiedzUsuńZupełnie poważnie pytam - wsiadasz w auto i jedziesz gdzie wzrok popchnie? Czy czytasz, robisz rekonesans, myślisz, planujesz i dopiero jedziesz?
Tak z innej mańki - troszkę zbyt dużo sepii. Moim zdaniem oczywiście, a z nim nie musi się zgadzać nikt... ale i tak się wypowiem! ;)
Zwiedzanie było oparte o pozycję "Sudety, mapa turystyczna". Co prawda tama na jeziorze była opisana jednym zdaniem, ale jak czytam " tama z początku XX wieku", to lecę tam nie żałując benzyny. Planowanie odbyło się w ciągu 15 minut. Generalnie jest tam setka tego typu zabytków. Wystarczy wczytać się w mapę, żeby znaleźć coś ciekawego.
OdpowiedzUsuńSepia jakoś tak nasunęła mi się, wraz z nastrojem retro. Na jej temat każdy może się wypowiadać wedle woli. Jeszcze sepii nigdy na FDinozie nie było. Trochę kiczowata, ale moim zdaniem pasuje do tekstu.
Jeśli chodzi o sepię to po prostu nie przepadam. A jeśli już jest to więcej ziarna i mniej ostrości (żeby było jak z kliszy!).
OdpowiedzUsuńAle fakt - opinię każdy może mieć inną.
Ruskie nie "przelecieli przez Wrocław", oj nie! Zdecydowanie nie. Natomiast jeden z kawałków Dolnego Śląska został wyzwolony przez amerykańców. No, wyzwolony, to może za dużo powiedziane. Po prostu patrol jakiejś ichniej jednostki pancernej, wyzwalającej Czechosłowację, zapędził się przez którąś przełęcz na naszą, znaczy jeszcze niemiecką stronę. Myślę, że na ten kawałek nie rozjechany przez walec. Patrol zapędził się i od razu wycofał, ale co wyzwolił, to nasze. Znaczy ich. Potem ICH, czyli ONYCH, a teraz już nasze.
OdpowiedzUsuńW sierpniu też spędziłem 10 dni w Karkonoszach i na Dolnym Śląsku i nawet myślałem o tym Siedlęcinie, ale jakoś bogi nie poprowadziły. Następnym razem...