wyświetlenia:

wtorek, 8 sierpnia 2017

Traktat o lojalności. "Firma" (1993)- recenzja.


Ja tego zupełnie nie wiedziałem, że Sydney Pollack jest jednym z moich ulubionych reżyserów. Dopiero po czasie się o tym dowiedziałem.
"Trzy dni Kondora", kultowa wręcz klasyka, jeden z pierwszych filmów poddających w wątpliwość dobre intencje służb rządowych USA, zamykająca słodkie lata niewinności zakończone zabójstwem Kennedy'ego. A przy tym klasyka trzymająca w napięciu i potrząsająca widzem, który utożsamia się z głównym bohaterem wrzuconym w macki państwowej ośmiornicy wywiadu.
Ech i jeszcze młody, niesamowicie energiczny i przykuwający uwagę Robert Redford, wspaniale wiarygodny i pokonujący trudności za pomocą intelektu. A może i przeczytanych książek. Chciałoby się tak za pomocą lektur pokonywać C.I.A., albo choć Inspekcję Transportu Drogowego.

"Trzy dni Kondora" to uznany klasyk, wiele razy opisywany i nagradzany. Jednak jest pewien inny film, który ostatnio obejrzałem będąc na studiach. Dość dawno to było.

Tam chodziliśmy na sanki
W weekendy i dzień powszedni
Tam gdzie teraz banki i skład mebli.
A było tak wspaniale. Tak tęsknię za tym,
I nawet jak się załamałem na koloniach karate
I jak na imprezie wyrzygałem pierwsze wino
Czas mierzę od tamtych praktyk
Dawno to było.

     Afrokolektyw

Obejrzałem ten film wtedy ze Współfabrykantą i szalenie spodobała nam się muzyka z niego, szukaliśmy jej potem bezskutecznie (na pirackich i legalnych kasetach magnetofonowych, dawno to było, już mówiłem).
Sam film oglądało się bardzo przyjemnie, Tomkruz dawał tam radę i wydał się być ówże film bardzo fajny.
Ale zapomnieliśmy o nim na dwadzieścia lat i przypomnieliśmy sobie niedawno. Obejrzeliśmy. I mówię Wam- to świetna rzecz. Jeszcze lepszy niż za czasów studenckich.

Widać jednak, że do niektórych wątków trzeba dojrzeć.

Co to za film?
"Firma".
Dopiero teraz, przy czołówce, zorientowałem się że nakręcił go Sidney Pollack. I to otworzyło mi porównawcze pola interpretacji z "Trzema dniami Kondora". Oba te filmy mają sporo ze sobą wspólnego.


Czy "Firma" lepsza? Chyba jednak nie. "Trzy dni" są w zasadzie filmem jednowątkowym, co dla wielu filmów byłoby zarzutem. W "Kondorze" jednak, za sprawą świetnego scenariusza, doskonałej wręcz reżyserii i aktorów daje to efekt wyjątkowego skupienia uwagi na głównym bohaterze i ciągle podtrzymywanego napięcia.
"Firma" jest filmem znacznie mniej mrocznym, bardziej rozbudowanym i w pierwszych scenach daje nam fałszywe złudzenie, że będziemy oglądać coś, z czego nasz Tomkruz był wcześniej znany- lekki film o radosnym życiu studenta/ gimnazjalisty, który wpadł co najwyżej w lekko komediowe kłopoty.


Tak. Jest to film o studencie, który wpada w kłopoty. Ale nie są to kłopoty lekkie, łatwe i przyjemne, ani nie przypominają problemu rozbicia drogiego samochodu tatusia ("Ryzykowny interes").
To są problemy, z jakimi często my musimy się mierzyć- dotrzymania obietnic i przysiąg, nie dania się różnym pokusom i zachowania właściwej linii moralnej. A przy okazji problemy zachowania swojej tożsamości względem nacisków.
Zwłaszcza nacisków pracodawcy.

Kiedy oglądaliśmy go pierwszy raz, pewnie ponad dwadzieścia lat temu- wtedy nawet nigdy nie pracowaliśmy jeszcze zawodowo. Niektóre wątki z "Firmy" nie wydawały nam się bliskie. Można powiedzieć, że były odległe jak amerykańsko- włoska mafia, z którą Tom Cruise musi się zmierzyć, zachowując twarz i szacunek do samego siebie.
Nie odczytywaliśmy podstawowej rzeczy: że ten film to może być metafora.

A w tym jego wartość. Reżysersko "Firma" była filmem znacznie trudniejszym do poprowadzenia. Opowiada bowiem o wielu płaszczyznach lojalności- w związku uczuciowym, wobec współpracownika i względem pracodawcy. Zwłaszcza takiego, który nam się nie podoba. Wszystko to jest fajnie skonstruowane i podtekst uniwersalny musimy sobie z tego filmu wyłuskać- nie jest on podany za pomocą łopaty, a przy tym wieloaspektowo.


Kruczki prawne, które są tak naprawdę marginesem fabuły wydają się na pierwszy rzut oka główną treścią- nasz bohater, świeżo upieczony prawnik zatrudnia się w sporej firmie księgowej, która od samego wstępu zarzuca go luksusem (można sobie przypomnieć jak przyjemne samochody produkował Mercedes w latach 80-tych). Dopiero potem okazuje się że zaprzedał duszę diabłu i odwrotu nie ma. Teoretycznie nie ma.



Jak wyplątać się z matni, nie zdradzić tajemnic powierzonych przez klientów, nie stracić prawa do świeżo zdobytego zawodu. Przy okazji zachować szacunek nie tylko swój do siebie, ale też przede wszystkim żony, która znacznie lepiej niż nasz bohater wyczuwa czyhające rafy i mielizny. Abby Mc Deere (grana przez Jeanne Tripplehorn) reprezentuje tu stabilność i niezłomny pion moralny. Do czasu kiedy nie zdecyduje się go złamać dla...

Ale może obejrzyjcie sobie po prostu ten film.

"Firma" ma świetną, bardzo oryginalną muzykę. To z jednej strony muzyka klasycyzująca, z drugiej robiąca za wielki kontrast do obficie używanych popowych hitów we wszystkich poprzednich filmach, w których grał Cruise. To ni mniej ni więcej tylko ragtime'owy jazzik grany niemal wyłącznie na jednym jedynym instrumencie- fortepianie. Muzykę skomponował i zagrał niejaki Dave Grusin i z pewnością twórcom filmu wyszło to bardzo ekonomicznie- przez 90 procent czasu jeden fortepian zapewnia to wszystko, co zapewnia wielka orkiestra symfoniczna w innych hollywoodzkich hitach. O proszę bardzo- muzyka z "Firmy":


Czujemy sympatię do bohaterów, dzięki dobrym dialogom i solidnemu aktorstwu. No, gra tu, bądź co bądź sam Gene Hackman, rolę równie znaczącą jak nasz Tomkruz- gra bowiem adwokata diabła, wygodnie ustawionego w zawodowej roli. Niemniej widz obdarza go sympatią, bo tlą się w nim jeszcze resztki moralnych odruchów.


Szarpaninę głównego bohatera w mackach uwikłań można traktować jako symbol. Prawie każdy się trochę szarpie. Niemniej zachowanie pionu zdaje się być clou programu. I dobre zachowanie wobec bliźnich zdaje się też być clou. "Firma" wyraziście, ale w równowadze to opisuje.

Z grubsza opisując- ten film to hymn.
Na cześć lojalności.



Fabrykant

5 komentarzy:

  1. Dziękujemy za filmowy półprostownik. Czy jako T.W.- R.W.E. miałem "pokonywać C.I.A., albo choć Inspekcję Transportu Drogowego.". Spytajcie Firmę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tomkruza nie lubię, nie mam pojęcia dlaczego. Drzaźni mnie w każdym filmie. Ale te filmy oglądam, bo często są świetne. Jakoś go (Tomkruza) "wycinam" z obrazu i jest OK. Lepiej wtedy widać Nicholsona (i Moore :-) :-) )w "Ludziach honoru", czy letadła w Topgunie. A obśmiałem się jak norka, gdy dowiedziałem się, że zagrał Jacka Reachera w dwóch (?) ekranizacjach powieści Lee Childa. Jak kto nie wie, ten gość (Reacher znaczy), w oryginale jest niebieskookim blondynem słusznych gabarytów.
    A a propos "Trzech dni kondora" (na podstawie powieści "Dwa dni kondora" - słowo honoru), to oglądam raz na kilka lat i zawsze potem z niepokojem patrzę na listonoszy. Redford świetny, jak zawsze zresztą. Niemal zawsze. Wczoraj zasiedliśmy rodziną do "Pikniku z niedźwiedziami" i w połowie wyłączyliśmy go. Po pierwsze ze względu na dziesięciolatka, bo film zasadniczo o (zewnętrznym) charakterze wędrówkowo-krajoznawczo-przyrodniczym, coraz to zasuwał rozporkowe teksty. Po drugie dlatego, że stuletni Redford robi bardzo smutne wrażenie. Nie polecam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po tym jak zobaczyłem stuletniego Redforda w "Avengersach" stwierdziłem że chyba zrobił sobie jakąś operację plastyczną, która mu skasowała mimikę. Rzeczywiście przykro.

      Usuń
  3. Bardzo ciekawie napisane. Jestem pod wielkim wrażaniem.

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo dobry wpis. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń

Drogi czytelniku! Pragnę ostrzec, że wredny portal blogowy na jakim piszę bardzo lubi zjadać bez ostrzeżenia wpisy czytelników podczas ich zamieszczania. BARDZO PROSZĘ PO NAPISANIU KOMENTARZA SKOPIOWAĆ GO i w razie czego wstawić ponownie, na pohybel Google Blogger. Fabrykant.