Ja tego zupełnie nie wiedziałem, że Sydney Pollack jest jednym z moich ulubionych reżyserów. Dopiero po czasie się o tym dowiedziałem.
"Trzy dni Kondora", kultowa
wręcz klasyka, jeden z pierwszych filmów poddających w wątpliwość
dobre intencje służb rządowych USA, zamykająca słodkie lata
niewinności zakończone zabójstwem Kennedy'ego. A przy tym
klasyka trzymająca w napięciu i potrząsająca widzem, który
utożsamia się z głównym bohaterem wrzuconym w macki państwowej
ośmiornicy wywiadu.
Ech i jeszcze młody, niesamowicie
energiczny i przykuwający uwagę Robert Redford, wspaniale
wiarygodny i pokonujący trudności za pomocą intelektu. A może i
przeczytanych książek. Chciałoby się tak za pomocą lektur
pokonywać C.I.A., albo choć Inspekcję Transportu Drogowego.
"Trzy dni Kondora" to uznany klasyk, wiele razy opisywany i nagradzany. Jednak jest pewien inny film,
który ostatnio obejrzałem będąc na studiach. Dość dawno to
było.
Tam chodziliśmy na sanki
W weekendy i dzień powszedni
Tam gdzie teraz banki i skład
mebli.
A było tak wspaniale. Tak tęsknię
za tym,
I nawet jak się załamałem na
koloniach karate
I jak na imprezie wyrzygałem
pierwsze wino
Czas mierzę od tamtych praktyk
Dawno to było.
Afrokolektyw
Obejrzałem ten film wtedy ze
Współfabrykantą i szalenie spodobała nam się muzyka z niego,
szukaliśmy jej potem bezskutecznie (na pirackich i legalnych
kasetach magnetofonowych, dawno to było, już mówiłem).
Sam film oglądało się bardzo
przyjemnie, Tomkruz dawał tam radę i wydał się być ówże film
bardzo fajny.
Ale zapomnieliśmy o nim na dwadzieścia
lat i przypomnieliśmy sobie niedawno. Obejrzeliśmy. I mówię Wam-
to świetna rzecz. Jeszcze lepszy niż za czasów studenckich.
Widać jednak, że do niektórych
wątków trzeba dojrzeć.
Co to za film?
"Firma".
Dopiero teraz, przy czołówce, zorientowałem
się że nakręcił go Sidney Pollack. I to otworzyło mi porównawcze
pola interpretacji z "Trzema dniami Kondora". Oba te filmy
mają sporo ze sobą wspólnego.
Czy "Firma" lepsza? Chyba
jednak nie. "Trzy dni" są w zasadzie filmem jednowątkowym,
co dla wielu filmów byłoby zarzutem. W "Kondorze" jednak,
za sprawą świetnego scenariusza, doskonałej wręcz reżyserii i
aktorów daje to efekt wyjątkowego skupienia uwagi na głównym
bohaterze i ciągle podtrzymywanego napięcia.
"Firma" jest filmem znacznie
mniej mrocznym, bardziej rozbudowanym i w pierwszych scenach daje nam
fałszywe złudzenie, że będziemy oglądać coś, z czego nasz
Tomkruz był wcześniej znany- lekki film o radosnym życiu studenta/
gimnazjalisty, który wpadł co najwyżej w lekko komediowe kłopoty.
Tak. Jest to film o studencie, który wpada w kłopoty. Ale nie są to kłopoty lekkie, łatwe i przyjemne, ani nie przypominają problemu rozbicia drogiego samochodu tatusia ("Ryzykowny interes").
To są problemy, z jakimi często my
musimy się mierzyć- dotrzymania obietnic i przysiąg, nie dania się
różnym pokusom i zachowania właściwej linii moralnej. A przy
okazji problemy zachowania swojej tożsamości względem nacisków.
Zwłaszcza nacisków pracodawcy.
Kiedy oglądaliśmy go pierwszy
raz, pewnie ponad dwadzieścia lat temu- wtedy nawet nigdy nie
pracowaliśmy jeszcze zawodowo. Niektóre wątki z "Firmy"
nie wydawały nam się bliskie. Można powiedzieć, że były odległe
jak amerykańsko- włoska mafia, z którą Tom Cruise musi się
zmierzyć, zachowując twarz i szacunek do samego siebie.
Nie odczytywaliśmy podstawowej
rzeczy: że ten film to może być metafora.
A w tym jego wartość. Reżysersko
"Firma" była filmem znacznie trudniejszym do
poprowadzenia. Opowiada bowiem o wielu płaszczyznach lojalności- w
związku uczuciowym, wobec współpracownika i względem pracodawcy.
Zwłaszcza takiego, który nam się nie podoba. Wszystko to jest
fajnie skonstruowane i podtekst uniwersalny musimy sobie z tego filmu
wyłuskać- nie jest on podany za pomocą łopaty, a przy tym
wieloaspektowo.
Kruczki prawne, które są tak naprawdę
marginesem fabuły wydają się na pierwszy rzut oka główną
treścią- nasz bohater, świeżo upieczony prawnik zatrudnia się w
sporej firmie księgowej, która od samego wstępu zarzuca go
luksusem (można sobie przypomnieć jak przyjemne samochody
produkował Mercedes w latach 80-tych). Dopiero potem okazuje się że
zaprzedał duszę diabłu i odwrotu nie ma. Teoretycznie nie ma.
Jak wyplątać się z matni, nie
zdradzić tajemnic powierzonych przez klientów, nie stracić prawa
do świeżo zdobytego zawodu. Przy okazji zachować szacunek nie
tylko swój do siebie, ale też przede wszystkim żony, która
znacznie lepiej niż nasz bohater wyczuwa czyhające rafy i mielizny.
Abby Mc Deere (grana przez Jeanne Tripplehorn) reprezentuje tu
stabilność i niezłomny pion moralny. Do czasu kiedy nie zdecyduje
się go złamać dla...
Ale może obejrzyjcie sobie po prostu
ten film.
"Firma" ma świetną, bardzo
oryginalną muzykę. To z jednej strony muzyka klasycyzująca, z
drugiej robiąca za wielki kontrast do obficie używanych popowych
hitów we wszystkich poprzednich filmach, w których grał Cruise. To
ni mniej ni więcej tylko ragtime'owy jazzik grany niemal wyłącznie
na jednym jedynym instrumencie- fortepianie. Muzykę skomponował i
zagrał niejaki Dave Grusin i z pewnością twórcom filmu wyszło
to bardzo ekonomicznie- przez 90 procent czasu jeden fortepian
zapewnia to wszystko, co zapewnia wielka orkiestra symfoniczna w
innych hollywoodzkich hitach. O proszę bardzo- muzyka z "Firmy":
Czujemy sympatię do bohaterów, dzięki
dobrym dialogom i solidnemu aktorstwu. No, gra tu, bądź co bądź
sam Gene Hackman, rolę równie znaczącą jak nasz
Tomkruz- gra bowiem adwokata diabła, wygodnie ustawionego w
zawodowej roli. Niemniej widz obdarza go sympatią, bo tlą się w
nim jeszcze resztki moralnych odruchów.
Szarpaninę głównego bohatera w
mackach uwikłań można traktować jako symbol. Prawie każdy się
trochę szarpie. Niemniej zachowanie pionu zdaje się być clou
programu. I dobre zachowanie wobec bliźnich zdaje się też być
clou. "Firma" wyraziście, ale w równowadze to opisuje.
Z grubsza opisując- ten film to hymn.
Na cześć lojalności.
Fabrykant
Dziękujemy za filmowy półprostownik. Czy jako T.W.- R.W.E. miałem "pokonywać C.I.A., albo choć Inspekcję Transportu Drogowego.". Spytajcie Firmę.
OdpowiedzUsuńTomkruza nie lubię, nie mam pojęcia dlaczego. Drzaźni mnie w każdym filmie. Ale te filmy oglądam, bo często są świetne. Jakoś go (Tomkruza) "wycinam" z obrazu i jest OK. Lepiej wtedy widać Nicholsona (i Moore :-) :-) )w "Ludziach honoru", czy letadła w Topgunie. A obśmiałem się jak norka, gdy dowiedziałem się, że zagrał Jacka Reachera w dwóch (?) ekranizacjach powieści Lee Childa. Jak kto nie wie, ten gość (Reacher znaczy), w oryginale jest niebieskookim blondynem słusznych gabarytów.
OdpowiedzUsuńA a propos "Trzech dni kondora" (na podstawie powieści "Dwa dni kondora" - słowo honoru), to oglądam raz na kilka lat i zawsze potem z niepokojem patrzę na listonoszy. Redford świetny, jak zawsze zresztą. Niemal zawsze. Wczoraj zasiedliśmy rodziną do "Pikniku z niedźwiedziami" i w połowie wyłączyliśmy go. Po pierwsze ze względu na dziesięciolatka, bo film zasadniczo o (zewnętrznym) charakterze wędrówkowo-krajoznawczo-przyrodniczym, coraz to zasuwał rozporkowe teksty. Po drugie dlatego, że stuletni Redford robi bardzo smutne wrażenie. Nie polecam.
Po tym jak zobaczyłem stuletniego Redforda w "Avengersach" stwierdziłem że chyba zrobił sobie jakąś operację plastyczną, która mu skasowała mimikę. Rzeczywiście przykro.
UsuńBardzo ciekawie napisane. Jestem pod wielkim wrażaniem.
OdpowiedzUsuńBardzo dobry wpis. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń