wyświetlenia:

czwartek, 1 lutego 2024

Le Nooooord! Z pamiętnika północnego.


 

Człowiek nic nie wie o świecie, chociaż wydaje mu się, że wie. Że wszystko jasne. Hasła Unia Europejska, wojna Rosji z Ukrainą, NATO, wschodnia flanka brzęczą znajomo i uspokajają, że świat umeblowany we własnej głowie zgadza się co do joty z tym, który na zewnątrz. Pewne wątpliwości co do tej całej zgody nachodzą w trakcie trasy. A trasa na północ, dziką i nieznaną. Mnie nieznaną.

Przesmyk

W styczniu pomiędzy Suwałkami a Kownem nie występuje ruch samochodów osobowych. Tiry suną niekończącymi się ławicami, osobówek nie ma prawie wcale. Prawdę powiedziawszy nie ma ich już od Łomży, odkąd zaczyna się S61. Zdaje się, że to jakiś niemodny kierunek jest. Niemodna droga ekspresowa. Tuż za litewską granicą napada wielka, kilkudziesięciokilometrowa rozgrzebana budowa tonąca w błocie i wodach powierzchniowych. Ludziki w odblaskowych kamizelkach taplają się w bagnach i śniegu. Trochę to przypomina gierkowskie rozpierdolniki, tylko sprzętu mają ze trzy razy więcej. Litwa buduje zimowo swój odcinek Via Carpatia (czyli w tym miejscu Via Baltica). Zdaje się, że obudzili się nieco poniewczasie. To już kiedyś chyba było w historii. Obudzenia poniewczasie są bardzo popularne.

Sielski płaski pejzaż. Mikrodomki. W zupełnej opozycji do buchających willi w każdej wsi po naszej stronie granicy. Radary stoją elektronicznymi lasami wzdłuż drogi, zmniejszając spalanie o litry na sto kilometrów. Wreszcie Kowno i Nad Niemnem! To już czytałem! Kawał rzeki, skubany.

Tallin

Pewien egzotyczny niepokój wkrada się na czterdzieści kilometrów przed estońską stolicą. Już na Łotwie jedzie się często przez lasy, zmrożony Bałtyk miga czasem zza pni. Szosy raczej puste. Ale czterdzieści kilometrów przed Tallinem zaczyna się sosnowy las. Bez jednego domku, jednego światełka przez czterdzieści kilometrów, nie licząc rzadkich skrzyżowań. I on się, proszę państwa, wcale nie kończy, ten las. Idzie aż do samego morza i zatoki Tallińskiej, a szedłby i dalej, gdyby nie słona woda. Estończycy mają go ponad 50% na powierzchni swojego kraju. To znaczy, przepraszam, lasu mają 38% a 20% to bagna i mokradła. Doskonałe tereny dla partyzantki, prawdaż. Co Estończycy udowodnili podczas radzieckiej okupacji – z początku tylko miasta należały do Sowieckiego Sojuza, a całą resztą po wojnie

poniedziałek, 30 października 2023

Picasso, Moskwa i Mercedes 300SL - słynny DDD.


 


Są takie zdjęcia, które muszą pojawić się w zestawach typu "sto najważniejszych fotografii świata". No, tak już jest. Wszyscy uznają ich nowatorstwo i wpływ, jaki wywarły. Wśród nich zdjęcia wojenne. Prześwietlona inwazja w Normandii Roberta Capy. Zdobycie Iwo Jimy Jima Rosenthala z pochyloną amerykańską flagą, wietnamska dziewczynka poparzona napalmem Nicka Uta. Wśród nich znajdą się zwykle zdjęcia Davida Douglasa Duncana z wojny w Korei.




 

Takiego obieżyświata, wagabundy, podróżnika jakim był Duncan, to, doprawdy, ze świecą szukać. W 1966 roku wydał album pod tytułem "Yankee Nomad". Te dwa słowa opisują go bardzo dobrze. Był wszędzie tam, gdzie się coś działo. W bitwach na południowym Pacyfiku, gdzie sam brał karabin do ręki i walczył z Japończykami, pod Okinawą, wreszcie na okręcie USS Misouri, na którym podpisywano akt kapitulacji Japonii (napisałem już o fotografiach z Misouri, nieco żartobliwie - TUTAJ). Po zdjęciach z kampanii na Pacyfiku zwerbował zaraz Duncana wpływowy i poczytny "Life Magazine". Dla tego ilustrowanego pisma zrobił fotoreportaże z końca brytyjskich rządów w Indiach, z Turcji, z Bliskiego Wschodu, z Europy Wschodniej oraz Afryki. A potem kolejnych konfliktów w Azji.



A zaczynał chłop przez przypadek. W 1938 roku studiując na Uniwersytecie Arizony archeologię (nie ukończył, ale zainteresowania miał szerokie - potem studiował jeszcze zoologię i hiszpański), zatem jako młody student interesujący się fotografią natknął się na pożar hotelu w Tuckson. Zrobił zdjęcia, między innymi dramatyczną fotkę, na którym pewien facet usiłuje wrócić do hotelu po swoją walizkę. Jak się później okazało, był to szef mafii John Dillinger, który usiłował wynieść z pożaru walizkę z pieniędzmi z napadu na bank. Duncan zyskał natychmiastową lokalną sławę - zdjęcie zostało przekazane gazecie "Tucson Citizen". Niestety nie tylko nie zostało wydrukowane, ale w niewiadomych okolicznościach zaginęło i do dziś jest znane tylko z przekazów ustnych. Niemniej bardzo ułatwiło dalszą karierę fotoreportera, znanego coraz bardziej pod swoim inicjałem - DDD. Wysyłał zdjęcia do lokalnych gazet, potem do "National Geografic" i "Life", do którego został wreszcie zaangażowany.

To "Life" wysłał go na wojnę w Korei. Ten konflikt okazał się być wielostronnie kluczowy dla fotoreportera. Zrobił tam mnóstwo zdjęć, zebranych

niedziela, 13 sierpnia 2023

Przekarmienie. Ślepy Maks i honor wojewody.

Bałuty przed wojną.

Ostatnio za dużo czytam. Czy można za dużo czytać? Czy można się przekarmić tłustymi pulpetami wiedzy, jak pisał Niziurski? Można. Już mi się wszystko ze wszystkim kojarzy, postaci znane skądinąd wyskakują jak diabełek z pudełka i wołają przewrotnie a kuku!

Opętuje mnie powoli historia miasta, to jest niebezpieczne, jak zaświadcza znany wydawca Jacek Kusiński, autor „Szalonego Miasta”, do którego jak szedł łódzką ulicą, to kamienice zaczynały przemawiać gazetowymi nagłówkami. On też przekarmił się tłustymi pulpetami wiedzy.

Rynek Bałucki przed wojną. Fot. Roman Wajnikonis 1926.

Ślepego Maksa na pewno kojarzycie, o ile tylko mieszkacie w Łodzi, a zwłaszcza, jeśli jesteście Bałuciarzami. Niektórzy Bałuciarze znają Ślepego Maksa jeszcze z opowieści dziadków. A jeśli nie jesteście łodzianami, to może znacie skądinąd, dziesiątki książek o nim napisano. Bałuty są w ogóle znane szeroko w Polsce, jako prawdopodobnie jedyna sławna dzielnica naszego miasta. Do II wojny światowej była formalnie największą w Europie wsią - mieszkało tam 100 tysięcy ludzi, w warunkach urągających dzisiaj pojmowanej godności człowieka - bez kanalizacji, długi czas bez wodociągów i w straszliwym stłoczeniu - było to miejsce w większości żydowskie, nieomalże sztetl, który karmił się i żył głównie dzięki potędze leżącego po sąsiedzku przemysłowego miasta Łodzi. Tysiące robotników wędrowało co rano piechotą z Bałut do łódzkich śródmiejskich fabryk. Bałuty to było miasto w mieście, specyficzny organizm biedoty, rzemieślników, handlu we wszystkich przejawach oraz lokalnej kultury, pełnej bandytyzmu i przekrętów. Jak wiadomo - bez noża nie podchodź do Bałuciorza.

Ślepy Maks (Menachem Bornsztajn) przed wojną. Autentyczność zdjęcia niepewna.
Ślepy Maks to emanacja bałuckiej legendy bandyckiej, facet, który przed wojną był niekoronowanym żadną koroną królem przestępców tej części miasta. Wyszedł z prostego ludu, ale był sprytniejszy niż inni, a przede wszystkim dbał o PR, zupełnie tak samo jak dzisiejsi herosi kapitalizmu. Ślepy Maks, a właściwie Menachem Bornsztajn został z początku mistrzem odzyskiwania długów w postaci weksli na pożyczone kwoty. A że miał opinię, popartą wieloletnią realną praktyką, zdolnego dusiciela, długi odzyskiwał koncertowo. Założył agencję,

czwartek, 10 listopada 2022

No i napisało się pierwszy na polskim rynku kryminał graciarsko-motoryzacyjny. 

Wjeżdża "Złoty Peugeot"!

Lata 70. Oto  skromny łódzki mechanik samochodowy musi zmierzyć się ze śledztwem, które przerasta nie tylko jego, ale i milicję. Na szczęście pomaga urocza pani doktor...

Mój „Złoty Peugeot” nasuwa wiele skojarzeń z książkami młodzieżowymi tamtych czasów, zawiera także – rzadko dziś spotykane – ilustracje narysowane przeze mnie. W książce dostaniecie mnóstwo smaczków, warsztatowych powiedzonek i całą panoramę ówczesnego motoryzacyjnego peerelowskiego świata, w którym Opel Manta stanowi wielki przedmiot pożądania, a Alfa Giulietta występuje jedna jedyna w całym mieście. Mimo tego, ludziom którym benzyna we krwi płynie udaje się kultywować swoje pasje.




Chciałem stworzyć hołd dla książek ukochanych w dzieciństwie - Niziurskiego i Nienackiego, Lema, a także komiksów i filmów z  czasów PRL. Nasyciłem zatem podstępnie akcję różnymi nawiązaniami i zapożyczeniami. Przy okazji chciałem rozbawić czytelnika ciętymi dialogami i stworzyć obraz tamtych czasów widziany przez przeciętnego, choć dość oryginalnego bohatera. Jest nim mechanik samochodowy pracujący w kiepskich regionach śródmieścia Łodzi, który spotyka w swoim warsztacie cały przekrój społeczny – cinkciarzy i kombinatorów, dziennikarzy, partyjniaków i milicjantów, ale także i ludzi z szemranego półświatka. Pełna gama. Miałem też hucpiarską ambicję napisania najlepszych pościgów w historii polskiej literatury – tylko Wy możecie sprawdzić, czy mi się to udało.

"Złotego Peugeota" polecają

WŁADYSŁAW PASIKOWSKI, reżyser:
Jak wyglądałaby powieść kryminalna w PRL-u gdyby nie było cenzury? Złoty Peugot jest na to pytanie pięknie oryginalną odpowiedzią. Redaktorzy Trzymałko i Dzierżankiewicz byliby oszołomieni. Ja też jestem...

ZŁOMNIK - TYMON GRABOWSKI, youtuber:
Powieść graciarsko-kryminalną Marcina przeczytałem niemal jednym tchem. Stopień oddania detali klimatu Łodzi z okresu Gierka, motoryzacyjnych smaczków i powiedzonek sprawia, że chętnie przeczytam ją jeszcze raz. Pewien wątek jednak wziął mnie naprawdę z Nienacka...






Patronami są Automobilownia.pl, Just Lodz i Złomnik.



Premiera powieści odbędzie się

 1 grudnia 2022 o 18.00, 

w łódzkiej księgarni PWN na Więckowskiego 13. 


Zapraszam! Będą zdjęcia z sesji z Peugeotem 504:


Fragmenty "Złotego Peugeota" można poczytać na moim blogu: zlotypeugeot.blogspot.com

Książka jest już dostępna w przedsprzedaży. Wszystkie egzemplarze przedpremierowe - z moim autografem. Można zamówić tutaj:

https://www.podrecznikowo.pl/offer.php?idprod=2117629

Polecam się uwadze Szanownej Publiczności.

Fabrykant

poniedziałek, 8 sierpnia 2022

Najdziksza Europa - Route 66A

Te narody to jak ludzie, normalnie.

Taki ludź, to żyje sobie spokojnie, albo niespokojnie, jest milutki, albo agresywny. Rozpycha się łokciami, albo siedzi w kącie. Kompleksy ma. Naród też. 

Niektóre narody jakby milsze niż inne. Każdy to powie. A niektóre z pretensjami. Francuzi, na przykład. Gdzie nie spojrzeć, to pretensje. Nie tracą doskonałych okazji, żeby siedzieć cicho. Co poradzisz? Albo takie narody, co to im w łeb dano i przetrącono kręgosłup i pion. My, na przykład. Tych przykładów jest dużo. Albo takie, co to chciały, chciały, a nie mogły. I teraz, jak już mogą, to się to mści. Słowacy na przykład.

Że co? Że Słowacy spokojni, nie wadzą nikomu? Otóż wadzą. Samym sobie wadzą. Opowiem wam za chwilę.



Sachsiz

Ale są takie państwa i narody, co to mało pretensji mają. Żyją sobie, bo żyją, zadowolone z siebie i ze świata, kompleksów nie widać. Nie mają ani nadmiernego poczucia własnej godności, ani specjalnych ansów. Ani wyżej pupki, ani niżej.  Rumuni i Włosi na ten przykład. Nie wiem, co tam sobie sami o nich myślicie, ale to dla mnie kraje w pewnej równowadze mentalnej. Zupełnie niezależnej od równowagi gospodarczej i politycznej.

Właśnie zrobiliśmy 4200 kilometrów, tam i nazad, w stronę krajów o tańszej benzynie. Dwudziestoletnim pojazdem marki Fiat, bez klimatyzacji. Ostatni raz w takie wykroty jeździłem radzieckim samochodem terenowym Gaz 69. W tym roku były karpackie wykroty. A tu tymczasem Fiat nie klęknął. Dojechał. Dobry piesek! 




Plan był jak zwykle - przelotem Słowacja, Węgry, a docelowo ukochana Rumunia i mniej ukochana, ale też bardzo ciekawa Bułgaria. Tym razem zamierzaliśmy zagłębić się w Karpaty. Ukarpacić się na całego. Ukochać każdą Karpatę, poprzez (kretyńskie logistycznie, ale atrakcyjne turystycznie) przejechanie całych południowych Karpat wzdłuż. Bo jak wiadomo - góry są po to, żeby je przekraczać w poprzek. Wszystkie armie świata tak robiły. A my tu, panie, pod prąd - wzdłuż. Rumunia nadaje się do tego doskonale. Nie dość, że ma potworne ilości malowniczych Karpat, to jeszcze istnieją

czwartek, 24 marca 2022

Wizyta na Titanicu



Stacja benzynowa 1.

Słońce ostrym przedpołudniowym światłem. Mróz trzyma. Stajemy na stacji benzynowej na posthitlerowskiej autostradzie, tej samej na której Sobiesław Zasada bił rekordy prędkości polskim fiatem. Ale kiedy to było? Jakieś trzy epoki temu. Może cztery. Nieważne. Stajemy na ostatniej stacji przed niemiecką granicą, zatankować benzynę. Stoję w mroźnym słońcu i oglądam wolne defilady samochodów pod dystrybutorami. Połowa aut na ukraińskich numerach - biedne stare sedany wypakowane gratami po sufit. Wypasione audi i mercedesy z młodymi mężczyznami ubranymi w markowe ciuchy. Wysiadają, przeciągają się, smyrają w smartfonach. Rozglądają się. Dwie starsze panie, ubrane ze skromną, nieco przedatowaną elegancją wypakowują się ze starego lanosa. Gdzież tu kantor? Odchodzą w tamtą stronę - jedna wspierana przez drugą. Przez czarne węże leci benzyna w horendalnej cenie. Nie martwmy się, dziesięć kilometrów dalej jej cena, z niewiadomych przyczyn, skacze w górę dwukrotnie, pomimo że na drodze nie ma właściwie oznak żadnych granic. Ta sama Europa. Szczupły chłopak oparty o swoje wypasione audi rozmawia po ukraińsku przez komórkę. Słońce świeci ostro, tiry pędzą po posthitlerowskiej autostradzie - na wschód i na zachód. O, przejechała łada z bambetlami na dachu. Wiadomo w którą stronę. Języki mieszają się w mroźnym powietrzu, dzieci jedzą hamburgery przy stolikach. Grzeczne. Bardzo grzeczne, nawet ciche. Starsze panie wracają z kantoru kręcąc głowami. Za drogo.

Stacja benzynowa 2.

Rano wyjeżdżamy z francuskiego Strasbourga, z powrotem przez wielki i ujarzmiony Ren w stronę Niemiec. Mosty, porty przeładunkowe, śluzy. Tramwaje miejskie przelatują na drugą stronę przez te mosty, z dzielnicy do dzielnicy, z kraju do kraju, jakby ten Ren wcale tam nie płynął. Słońce dalej świeci wspaniale, ale tu jest ciepło. Wiosna. Rano, obudziwszy się w tanim hotelu, bardzo tanim hotelu, najtańszym w Strasburgu, stwierdzamy, że na sąsiedniej stacji benzynowej ceny przez noc spadły o czterdzieści eurocentów w dół. Musieli Francuzi obniżyć vat na paliwo, za naszym przewodem. Już wielu mówiło, że Polska kroczy w awangardzie Europy. Vat spadł we Francji. Pewnie w Niemczech też? Jest ósma rano, sobota, Strasburg się dopiero budzi w swoim dostatnim i zorganizowanym układnie życiu, wśród zabytkowych murów, kipiącej w parkach zieleni i pędzących przez to wszystko niebiesko-szklanych tramwajów. Jedziemy zatem w dalszą drogę za Ren, do Niemiec, za granicę, która jest, a jakoby nikogo nie było, przez mosty z szerokimi 

wtorek, 16 listopada 2021

 


18 listopada o godzinie 18.00 premiera mojej debiutanckiej książki - "Tramwaju Tanfaniego". Odbędzie się ona w księgarni PWN na ul. Więckowskiego 13 w Łodzi. 

Bronisław Wrocławski będzie czytał fragmenty kryminału, rozmowę poprowadzi Anna Groblińska.

Tylko na owej premierze dokonam dla każdego chętnego poprawki autorskiej na mapce zamieszczonej w książce.

Książka jest do kupienia w dobrych łódzkich księgarniach, oraz wysyłkowo tutaj - LINK

"Tramwaj Tanfaniego" to klasyczna książka kryminalna inspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Po rewolucji robotniczej w Łodzi, we wrześniu 1905 roku zostaje zastrzelony w tramwaju fabrykant i milioner - Juliusz Kunitzer, twórca dzielnicy Widzew i sieci łódzkich tramwajów. Kto stoi za tą zbrodnią? Zanarchizowani robotnicy? A może inni fabrykanci, na czele ze wspólnikiem właściciela Widzewskiej Manufaktury? Oprócz wciągającej zagadki kryminalnej "Tramwaj Tanfaniego" daje portret wyjątkowego miejsca i czasu - nie było takiego drugiego w całej Europie - przemysłowej Łodzi u szczytu potęgi, zatopionej w chaosie tuż po przejściu robotniczych buntów. Polacy, Rosjanie, Żydzi, Niemcy. Bieda i bogactwo zmieszane w jednym garnku. Miasto, które próbuje leczyć rany i zbrodnia, która może otworzyć je na nowo.

Chciałem napisać książkę, która da dużo

środa, 29 września 2021

Półprzewodnik. Pałac Julianów.



Skąd przyszliśmy, dokąd zmierzamy, kto był przed nami? Dość rzadko mamy czas zadawać sobie takie pytania. No, ale czasem się zdarza, zwłaszcza jak się debiutuje jako przewodnik po mieście Łodzi. Bo z miasta Łodzi się pochodzi. 

No, jako półprzewodnik, powiedzmy. I to po swoich okolicach, po których się ongiś biegało i jeździło na rowerze "Bambino", a potem stjuningowanym "Wigry 3" z przedłużonym siodełkiem. Znaczy się takie półdomowe półprzewodnictwo półterenowe. Namówił mnie przyjaciel - Krzyś Gol - Piotrowski, związany z "Zieloną Łodzią". No bo u nas zielono jest. Na łódzkim Julianowie, Marysinie i Rogach. Przy okazji takiej wycieczki wychodzą różne szydła z worków, które dotąd stały w kącie. Trzeba zriserczować temat. I tak się riserczuje i riserczuje, aż się doriserczowuje do różnych rzeczy nieistniejących w żadnych przewodnikach po mieście. 

Zwłaszcza, że takich przewodników pt. "Julianów, Marysin, Rogi", to nie ma wcale, nie licząc tych po stacjach ŁKA napisanych przez Fotodinozę.

Co ta Łódź ma w ogóle do zaoferowania? - chciało by się zapytać. Co tu może być ciekawego, w porównaniu z takim, dajmy na to Krakowem, w którym gdzie nie wbić łopaty, to średniowiecza, albo jakieś renesansy? Przecie to miasto z XIX wieku i to właściwie w całości. No tak, ale Łódź ma pewne przewagi. Wbijasz tę łopatę w ziemię i dokopujesz się do zaszłości. Może nie takich dawnych, ale to właśnie ich zaleta - są nam bliskie i czasowo i emocjonalnie. A i w jakichś archiwach, a czasem w internecie można natrafić na ich ślady. A w średniowieczu krakowskim, czy gnieźnieńskim to owszem, żyli może jacyś odlegli przodkowie, ale ani nam oni braćmi, ani swać... ani swatami. W przeciwieństwie do naszych XIX wiecznych przodków, którzy mogli oglądać łódzkie artefakty na własne oczy.

Dodać tu należy, że na Julianowie, Marysinie i Rogach żaden Wawel nie stoi, ani Luwr czy Wersal. Jest to tak naprawdę zwiedzanie krzaczorów i wspomnień po przeszłości, z której zostały ledwo ślady. Czy to jest interesujące? Jak dla kogo.

W Krakowie, Gnieźnie, Poznaniu - średniowiecza, romanizmy i renesansy. Wtedy w Łodzi tylko lasy i pola uprawne.

No tak. Ale czy wieś i las nie mają swojej przeszłości?

Mają.

Caluśka północ dzisiejszej Łodzi, mniej więcej 1/4, to XIX wieczne dobra rodziny Heinzel. Mieli oni tereny poczynając od ulicy Zgierskiej, przez Julianów, Marysin, Rogi, Łagiewniki, Arturówek, aż pod Dobieszków. Jest to, pi razy oko, jakieś 15 km w linii prostej, licząc od Zgierskiej w stronę północno-wschodnią. No dość dużo. Było tam przynajmniej 5 tysięcy hektarów lasu, wielkie liczby majątków, folwarków pól uprawnych. 

Nieźle, co?

Ale jak to możliwe, że wszystkie te ziemie, potem powoli rozprzedawane np. gminie żydowskiej na późniejszy największy cmentarz żydowski w Europie, należały do

sobota, 11 września 2021

Tramwaj Tanfaniego - moja debiutancka książka.

Szanowni Czytelnicy, Przyjaciele i Fani Fotodinozy

Co prawda na blogu się trochę obijam, ale za to - łubudu! Napisałem swoją debiutancką książkę pod tytułem "Tramwaj Tanfaniego". Premiera w listopadzie 2021. To klasyczny kryminał, dziejący się - to dało się łatwo przewidzieć - w moim rodzinnym mieście Łodzi. Rzecz inspirowana prawdziwymi wydarzeniami, kiedy to po rewolucji robotniczej zastrzelono w tramwaju łódzkiego milionera - Juliusza Kunitzera. Od tego się zaczyna, a potem trzeba to wszystko rozwikłać...
Książka o mieście próbującym zagoić rany i zbrodni, która może otworzyć je na nowo.

Można ją kupić pod linkiem:

LINK

Artykuły na Fotodinozie nadal będą się, rzecz jasna, ukazywać od czasu do czasu. Zostańcie nastrojeni na nasze fale.

Fabrykant

czwartek, 22 lipca 2021

Szipka. Przełęcz miłości i śmierci.



Jakiej znowu miłości zapytacie? 
Otóż miłości pomiędzy Bułgarami a Rosjanami. Dla nas kompletnie niezrozumiałej. No, ale czego tu nie rozumieć? Inna geopolityka.

Tę geopolitykę niespodziewanie dostrzega się w dalekiej podróży, z centralnej Polski, aż po bliskie Turcji kresy bułgarskie. Otóż w spalaniu paliwa się ją dostrzega. Ono, proszę Państwa niekiedy rośnie, a niekedy maleje, to spalanie. Bo i pejzaż w niektórych miejscach jakby rośnie przed oczami i wypiętrza się górotworem. Łańcuchy górskie. Pierwszy, nasze Tatry własne, choć współdzielone ze Słowacją mija się ze znajomymi widokami, które się już kiedyś opisywało - LINK. Te góry stanowią gruby podział nie tylko pomiędzy narodami, ale i pomiędzy dobrym winkiem, a tym trochę słabszym. No bo nie podskoczysz Tokajowi, choćbyś się natężał i krzaczki po naszej stronie pielęgnował. Potem długo, długo nic - puszta zupełnie pusta zaczyna się już w okolicach Koszyc (co nie podoba się Słowakom, ale podoba się Węgrom). Aż do góreczek Rumunii, zaczynających łagodne falowanie niemal już od granicy. A potem, panie kochany, Karpaty. Tylko dzięki Karpatom Turcy, w postaci Imperium Osmańskiego najczęściej skręcali w lewo na mapie i dochodzili to tu, to tam, a czasem nawet pod Wiedeń via Szekesfe... Sekeszfe.... Székesfehér... Nie no! - via Białograd Królewski, niech cholera weźmie tę wymowę!
Od góry mapy - nasi (na ogół), od dołu mapy - Imperium Osmańskie, a środkiem Karpaty niczym mur.
No, ale to jednak znaczy, że Bułgarzy byli po tamtej stronie. Niestety. Najpierw wspaniałe imperia wczesnośredniowieczne i carstwa, obejmujące nie tylko aktualne wybrzeże Albanii, ale i tereny dzisiejszego Pesztu i Naddniestrza. Normalnie Polska Bułgaria od morza do morza! Niestety potem, w późniejszym średniowieczu, Bizancjum podbijało, a później Imperium Osmańskie. No i na koniec Bułgaria została pod tureckimi zaborami.
Które trwały nieco dłużej, niż te nasze - 500 lat.
Aż dziw, że nie zapomnieli kim są, bo niektórym u nas, po (umownych) 123 latach zdarzało się zapomnieć. Kultura przetrwała jednak w górskich klasztorach, a potem, od końca XVIII wieku udało się jej jakoś emancypować, tworząc szkoły, czasopisma i czytelnie. Przy tym odrodziła się bułgarska cerkiew, po wiekach likwidacji. Udało się to wszystko przy wydatnej pomocy Rosji. Albowiem geopolityka. Tam gdzie Rosji było to na rękę wspierała ruchy narodowowyzwoleńcze (u sąsiadów). Niestety u nas nie było, bośmy siedzieli pod jej własnym butem.
Pewna autonomia i obudzenie bułgarskiej świadomości narodowej to jednak nie prawdziwa wolność. Tę przyniosła dopiero wojna rosyjsko-turecka w 1877.
Rosjanie, wspierani przez narody bałkańskie, dogadali się z Rumunią na przeprowadzenie wojsk przez jej terytorium i wkrótce przeprawili się przez Dunaj.
Potem jednak na przeszkodzie stanęła geologia. Albowiem w Bułgarii mnóstwo ciekawych gór.

Czudnite skali - Tsonewo.

Czudnite skali - Tsonewo. Pojazd fabrykancki.

Twierdza Prowadija



Tak naprawdę przejeżdżając przez ten kraj niemal po przekątnej niewiele widzieliśmy z bułgarskich gór. Bo ich jest strasznie dużo. Niektórzy mówią, że góry, to to co Bułgaria ma najlepszego i to może być prawda. Ruszyliśmy najpierw

poniedziałek, 12 lipca 2021

Ro-mania.


Ech, gdzież jest niegdysiejszy Snowden?
Gdzież łany łąk umiłowane, gdzież owce na halach, gdzież sielskość i anielskość wiejska? Pastuszek i pastereczka? Konie ze spętanymi pęcinami pasące się swobodnie na trawiastych wzgórzach? Pszczółki brzęczące nad polami rzepaku i uwijające się wśród starych lip i jaśminu? Gdzież strzechy słomą kryte? Przeminęły jak sen jaki złoty. Teraz panie ino postpegeery i spółki dwustuhektarowe o nazwie Eko-food, Farm-tech albo Agropol-Polagro. Tam monstrualne traktory, jak czołgi dojrzałego kapitalizmu, rozjeżdżają ugór, opryskują starannie dobranym pestycydem i obsiewają odpowiednio zmodyfikowanym genetycznie siemieniem, zamieniając ów ugór w źródło dochodu i zadowolenia akcjonariuszy, oraz w eksportowy hit wysyłany do krajów pierwszego, drugiego i trzeciego świata.

Ech, gdzież stuningowane Golfy Dwójki, upalane przez rozochoconą młodzież pod wiejską dyskoteką? Gdzież chłop z kłonico, goniący za turystą, który podpieprzył właśnie z pola kartofle na ognisko? Gdzie mleko prosto z kanki?

No nie u nas, nie u nas, oczywiście. Tylko w Rumunii.




Brădeni



Oderwaliśmy się od korzeni, powiem wam. Ludowość uprawiana jest jedynie przez garstkę wariatów. Przeszłość odkreśliliśmy grubą kreską i wstawiliśmy do skansenu. Ktokolwiek u nas ma jakąś starą chałupę, ten pragnie ją natychmiast zburzyć i pobudować coś nowego. Widać ten trend zaledwie po przekroczeniu południowej granicy (wracając do ojczyzny), na Podhalu. Malownicze drewniane wioski zamieniły się już całkiem w megakombinaty do wyciskania pieniędzy z przyjezdnych. Królują pierogi, kebab, pizza, plastikowe ciupagi oraz maskoty. No bo nie maskotki przecież. Widać ten trend w środkowej Polsce, gdzie chałup dawnego stylu prawie nic nie zostało, a wśród wiosek, niegdyś sielskich rozpełza toporny modernizm. Polski pejzaż rozłazi się i rozjeżdża w szwach. Bogaciej i schludniej, ale brzydko.

Seliştat

Apold

Apold

Apold


Apold

Rodbav


Rodbav

Rodbav

Rodbav

Rodbav


W Rumunii biedniej i nieschludnie, ale ładnie. Urbanistyką Rumuni biją nas na głowę i wdeptują w ziemię orną - domy nie rozpełzają się tam bez ładu i składu po wszystkim co widać, tylko skromnie łączą w wioski, zostawiając dla oka trochę pustego pejzażu. Przy okazji słupy elektryczne nie mnożą się po polach jak pleśń, tylko grzecznie stoją wzdłuż dróg. Co za ulga dla fotografa! Zróbcie u nas jakiekolwiek zdjęcie w głębi kraju, na którym nie ma słupa elektrycznego. Wszędzie są.

Zdaje się, że powoli ten wpis zaczyna podpadać pod ojkofobię. A ja chciałem tylko roztoczyć uroki Rumunii. Bo w Rumunii się było i w Bułgarii. I teraz roztoczymy co najlepsze.

wtorek, 15 czerwca 2021

Agro - Urbex. Część 2. Cukrownie, zamki i okręty.


 
No więc tak. Nie mogliśmy zmusić w 1939 roku Szwajcarów do wyprodukowania silnika do naszej łodzi podwodnej ORP "Sęp". Zatem trzeba było go zrobić samemu. Udało się.

Tymczasem nie bardzo się udaje regularne wpisywanie wpisów na Fotodinozę, albowiem piszę książkę. Klasyczny kryminał. Niech to cholera! Ukaże się najpewniej w listopadzie 2021, a z Fotodinozą będzie miał ciut wspólnego - przede wszystkim zanurzenie w historii. Zupełnie jak zanurzenie naszej łodzi podwodnej "Sęp" wyposażonej w silnik elektryczny z fabryki w Żychlinie.

Kontynuuję jednakoż tę istotną relację, która ma odpowiedzieć na następujące kluczowe pytanie: co zwiedzić w centralnej Polsce, w okolicach Piątku, gdy dysponuje się wolną sobotą i niedzielą.

Żychlin! Tam byłem, Tony Halik. Ale zanim do Żychlina dotarliśmy trzeba było minąć liczne cukrownie. Środkowa Polska cukrem i burakiem stoi. Fabryka silników elektrycznych w Żychlinie też była kiedyś cukrownią, wyobraźcie sobie. Cukier krzepi, jak wiadomo, również krzepi finansowo. Zatem i liczne dwory cukrowników stoją pod drodze i kuszą. Najpierwszy wśród nich dwór pod cukrownią w Dobrzelinie. Zakład przerobu buraków postawił w latach 30. XIX wieku Władysław Orsetti, porucznik wojska polskiego i powstaniec listopadowy. Z początku nastawiał się na niemal manufakturową produkcję "metodą maceracyi" buraków, która jednak słabo zdawała egzamin. Interes przejął jego zięć Władysław Łubieński, który zmechanizował i rozbudował go, dokupił pól buraczanych i ogólnie przyczynił się do  rozkwitu Dobrzelina. Potem prowadzenie cukrowni stało się dla rodziny zbyt dużym obciążeniem i postanowiono zamienić ją na spółkę udziałową. I tu miłośnicy Łodzi i Warszawy powinni nadstawić uszu, albowiem do spółki, oprócz Łubieńskich, Stadnickich i Orsettich wszedł również niejaki Jan Gottlieb Bloch.

Był ci to pan wielce obrotny. Gdyby nie on, to z Łodzi do Warszawy chadzano by na piechotę, a tak - możemy sobie jeździć koleją po torze zbudowanym przez Jana Gottlieba Blocha. Warszawiakom natomiast wybudował Bank Handlowy i Warszawskie Towarzystwo Kredytowe, a z innej beczki także pierwszy w kraju Urząd Statystyczny. Był współtwórcą Politechniki Warszawskiej. Jako pacyfista z przekonań pisał przed I wojną profetyczne rozprawy naukowe na temat skutków przyszłych wojen - można taką przeczytać np. w książce "Bezbronne miasto - Łódź"- LINK. Był kandydatem do pokojowej nagrody Nobla w 1901 i współorganizował Międzynarodową Konferencję Rozbrojeniową w Hadze. 

Dobrzelin to nie była jedyna cukrownia jaką pan Bloch posiadał, a ilość zbudowanych przez niego linii kolejowych i towarzystw kolei żelaznej w jakich brał udział przyprawia o zawrót głowy.

Skoro i wypaśna cukrownia, to i wypaśny dwór. Postawił go pan Łubieński, a potem wraz z fabryką cukru przeszedł do majątku spółki. Po śmierci Jana Blocha mieszkała tu jego żona z rodziną. Potem wojna, okupacja, dwadzieścia osiem filmów o tym zrobiłem, zatem nie będę kręcił dwudziestego dziewiątego. W czasie wojny był we dworze szpital polowy, a za PRL szkoła i Rada Gminy. Potem wiele lat stał pusty, pamiętam go z tamtych czasów - smutek i nostalgia. Na szczęście chyba nadeszły lepsze czasy, bo Dobrzelin zyskał światłych prywatnych właścicieli, którzy remontują dwór, a przy tym udzielają się społecznie na rzecz gminy. Jeszcze Polska nie umarła, proszę Państwa!





Z Dobrzelina do Żychlina niedaleczko. Pierwsze na co się natykamy w Żychlinie to artefakt "Zakaz fotografowania". Nie można się powstrzymać, żeby tego nie sfotografować. Wisi na płocie fabryki "EMIT". To właśnie tutaj powstały dwa silniki elektryczne o mocy 550 koni każdy do torpedowej łodzi podwodnej "ORP Sęp", ino fabryka