wyświetlenia:

poniedziałek, 8 sierpnia 2022

Najdziksza Europa - Route 66A

Te narody to jak ludzie, normalnie.

Taki ludź, to żyje sobie spokojnie, albo niespokojnie, jest milutki, albo agresywny. Rozpycha się łokciami, albo siedzi w kącie. Kompleksy ma. Naród też. 

Niektóre narody jakby milsze niż inne. Każdy to powie. A niektóre z pretensjami. Francuzi, na przykład. Gdzie nie spojrzeć, to pretensje. Nie tracą doskonałych okazji, żeby siedzieć cicho. Co poradzisz? Albo takie narody, co to im w łeb dano i przetrącono kręgosłup i pion. My, na przykład. Tych przykładów jest dużo. Albo takie, co to chciały, chciały, a nie mogły. I teraz, jak już mogą, to się to mści. Słowacy na przykład.

Że co? Że Słowacy spokojni, nie wadzą nikomu? Otóż wadzą. Samym sobie wadzą. Opowiem wam za chwilę.



Sachsiz

Ale są takie państwa i narody, co to mało pretensji mają. Żyją sobie, bo żyją, zadowolone z siebie i ze świata, kompleksów nie widać. Nie mają ani nadmiernego poczucia własnej godności, ani specjalnych ansów. Ani wyżej pupki, ani niżej.  Rumuni i Włosi na ten przykład. Nie wiem, co tam sobie sami o nich myślicie, ale to dla mnie kraje w pewnej równowadze mentalnej. Zupełnie niezależnej od równowagi gospodarczej i politycznej.

Właśnie zrobiliśmy 4200 kilometrów, tam i nazad, w stronę krajów o tańszej benzynie. Dwudziestoletnim pojazdem marki Fiat, bez klimatyzacji. Ostatni raz w takie wykroty jeździłem radzieckim samochodem terenowym Gaz 69. W tym roku były karpackie wykroty. A tu tymczasem Fiat nie klęknął. Dojechał. Dobry piesek! 




Plan był jak zwykle - przelotem Słowacja, Węgry, a docelowo ukochana Rumunia i mniej ukochana, ale też bardzo ciekawa Bułgaria. Tym razem zamierzaliśmy zagłębić się w Karpaty. Ukarpacić się na całego. Ukochać każdą Karpatę, poprzez (kretyńskie logistycznie, ale atrakcyjne turystycznie) przejechanie całych południowych Karpat wzdłuż. Bo jak wiadomo - góry są po to, żeby je przekraczać w poprzek. Wszystkie armie świata tak robiły. A my tu, panie, pod prąd - wzdłuż. Rumunia nadaje się do tego doskonale. Nie dość, że ma potworne ilości malowniczych Karpat, to jeszcze istnieją

drogi, które lecą całkiem wzdłuż. Wśród nich najpierwsza Route 66A. Nie słyszeliście o niej? Ja do niedawna też. Z przykrością muszę napisać, że ta droga należy już do przeszłości - jest już na stałe zamknięta postawionym w 1/3 jej długości zakazem wjazdu. Mimo to zrobiliśmy na niej 45 kilometrów w tę i z powrotem, na jej otwartej części.






Droga 66A jest drogą ogólnie nieznaną. Wszyscy słyszeli od Trasie Transfogarskiej / Transfogaraskiej  zbudowanej za Ceaușescu, ja sam pisałem o niej TUTAJ. (W ogóle o paru trasach przez rumuńskie Karpaty już pisałem, nawet się zastanawiam, czy nie strzelić jakiegoś krótkiego przewodnika po najpiękniejszych drogach w tamtym rejonie. Kompetencje mi rosną z każdym rokiem). Wielu słyszało o najwyżej położonej drodze w Rumunii - Transalpinie (DN67c), promowanej ostatnio turystycznie, między innymi z racji kompletnego zatkania Transfogary w sezonie letnim. Natomiast droga 66A jest znana tylko wariatofilom rumuńskim, oraz niektórym motocyklistom z co bardziej terenowym sprzętem. 

To droga krajowa. Najdziksza w Europie, najprawdopodobniej.

Droga krajowa DN 66A




A dlaczego ona jest nieznana? Albowiem biegnie zupełnie niedogodnie dla zwyczajowego kierunku zwiedzalniczo-transportowego. Bo tak: Transfogara z milionem zakrętów i genialnymi widokami - z północy na południe. Transalpina równie kręta i idąca przez chmury na przełęcz 2145 mnpm - z północy na południe - czyli w poprzek równoleżnikowo leżących Karpat. Tymczasem droga krajowa 66A leci, proszę państwa z zachodu na wschód, czyli wzdłuż górskich grzbietów, a po części po nich. To droga, która (najpewniej od wieków) łączy gminy leżące po dwóch stronach przełęczy. Kto ją pierwszy zbudował, tego nie wiem, podejrzewam, że karpaccy górale. Ma łącznie 105 kilometrów, z czego tylko wschodnie 28km jest utwardzone.

Opisując ją od wschodu - zaczyna się w dolinie rzeki Cerna, niedaleko od XIX wiecznego kurortu Baile Herculane. W środku lasu odłącza się od drogi 67D, biegnie wzdłuż meandrującej rzeki do wielkiego górskiego jeziora z tamą z czasów Ceaușescu. Dalej w sposób nieziemsko kręty wokół tegoż zbiornika wody, następnie idzie stromą doliną pomiędzy szczytami górskimi, mającymi w okolicach 2000 - 2100 metrów, wchodzi na przełęcz pomiędzy dolinami Cernej i Jiu, mija kolejne dwa mniejsze jeziora i zaporę, a trzydzieści kilometrów dalej dojeżdża do wioski Câmpu lui Neag, a potem do miasteczek Lupeni i Vulcan, XIX wiecznych ośrodków górniczych. Tam niestety nie dotarliśmy, z racji wspomnianego zakazu wjazdu. 

Droga krajowa DN66A



A szkoda. W miasteczku Vulcan odkryto pokłady węgla w 1788 roku, a stało się to w następujący sposób: Armia austriacka broniła właśnie wioski przed nawałą wojska Turków Osmańskich. Żołnierze rozpalili ognisko w obozie. Niestety (lub na szczęście) okazało się, że nie można go ugasić - zajęły się bowiem płytko położone pokłady węgla. To nasunęło głównodowodzącemu, generałowi Landauowi pomysł na odparcie Turków. Na stokach kotliny, w wielu miejscach podpalono ogniska ze stosów węgla. Podchodzący w nocy Turcy widząc liczne ognie uznali, że mają do czynienia ze znacznie przeważającymi siłami wroga i zamiast atakować - wycofali się. 

Nie jestem niestety w stanie powiedzieć, czy jakieś resztki owych ognisk zachowały się w Vulcanie, albowiem nie dojechaliśmy tam. Może w przyszłym roku, jadąc od przeciwnej strony 

W planach było przejechanie wszystkich tych niewyasfaltowanych kilometrów, udało się tylko 21 + 21, do jeziora Cerna i tamy oraz z powrotem. Co by było dalej, tego nie mogę być pewien, albowiem droga jest... hm... No myślę, że byliśmy jedynym Fiatem Punto, który tam kiedykolwiek dojechał. W skrócie powiem, że przez 42 kilometry nie udało się wrzucić trzeciego biegu. Spora część DN66 idzie co prawda dnem doliny, stosunkowo płaskim, są tam nieliczne i oddalone od siebie siedliska-wsie, gdzie psy szczekają tylną częścią ciała, ale ludność cywilna dojeżdża jakoś przez straszliwe dziury swoimi Daciami Pick Up, oraz (znacznie liczniejszymi) terenówkami. Potem jednak zaczynają się pewne schody, bo dalej tubylcy nie mają już za bardzo po co jeździć. Na całej trasie widać liczne ślady przeszłości - za czasów Ceaușescu biegł tam kiedyś do tamy asfalt, po którym zostały dziś tylko krawężniki, reszta przypomina zwykły rumosz kamienny. Jeśli asfalt gdzieś się pojawia, to zdarzają się w nim dziury do środka Ziemi, ponieważ wypłukało spod niego wszystkie podkłady. Ostatni zatem odcinek, wychodzący już ponad dolinę, do tamy, zdawał się najgorszą drogą jaką kiedykolwiek mógłby jechać nasz pojazd (kolejne dni dowiodły, że się myliłem). Było to jakieś pięć czy sześć kilometrów stromizny przekraczającej znacznie 10% nachylenia, do tego wylanej trzydzieści pięć lat temu betonem, który - rzecz jasna - pokruszył się, spękał, poklawiszował niemożebnie i zsunął z pieca na łeb. Piłując na jedynce i często wysiadając z auta dla rozpoznania trasy przejazdu, zygzakując z lewa na prawo, dotarliśmy jednak pod zaporę. Zwycięstwo! Znaczy się jedna trzecia zwycięstwa, albowiem dalej zakaz wjazdu.

Droga krajowa DN66A







Zakaz obowiązuje od niedawna. Jeszcze przed 2020 rokiem droga była zamykana, owszem, ale tylko na zimę (tak samo jak Transfogara i Transalpina). Latem można było ją pokonać. Od 2010 roku toczyły się boje ekologów (pomimo że żałuję braku możliwości przejazdu - popieram je jednak)- przede wszystkim boje o ukrócenie planów wyasfaltowania na nowo całej trasy. Przechodzi ona przez park narodowy doliny Cernej (Parcul Național Domogled-Valea Cernei) i przyznam szczerze, że plan otworzenia pełnego ruchu turystycznego przez te tereny wydaje mi się zbrodnią na krajobrazie i zwierzostanie. Zwłaszcza, że przez Karpaty lecą już przecież liczne malownicze drogi. Co z biednymi niedźwiedziami? Lepiej niech już szutrowo-kamienistą ścieżką przejedzie do 1/3 drogi raz na ruski rok jakiś Fiat Punto. 

Pod samą tamą minęliśmy robotników wycinających krzaki. Mieli oczy  otwarte szeroko jak spodki. Tak się zaskoczyli, że na nasz widok aż zgasili piłę spalinową. To chyba miara naszej mołojeckiej chwały.




Dalej było objechanie zamkniętego odcinka drogi 66a - szosą idącą na południową stronę Karpat, a potem ruszyliśmy znów na północ, żeby kontynuować podróż środkiem gór. I już myśleliśmy, że nic po kamienistej górskiej ścieżce 66a nie będzie w stanie nas zaskoczyć. No ale Rumunia jest bardzo wszechstronna. Bardzo. Jedziemy sobie drogą krajową 67 przez wspaniałe rumuńskie Bieszczady pod Karpatami, widoki odległe, łańcuch gór, wsie dachówką kryte, kury, kaczki, drób, droga na Targu Jiu, świetny asfalt, maszyny drogowe co jakiś czas stoją tu i tam. Zakręty jeden w drugi, słońce świeci - no wspaniale. Migawki trzaskają raz za razem. A tu nagle coś się bieli przed nami na drzewiastym wzgórzu. Asfalt nagle ciach! jak ręką uciął, a dalej znak - nachylenie 12%. Droga natomiast z białego tłucznia, jak pięści. Jeszcze nie zrobiona. Z pewną taką nieśmiałością zjechaliśmy z progu asfaltu na kamory. I to był błąd, proszę państwa. Niewybaczalny, albowiem z gazem wmontowanym w podłogę niestety nasz pojazd nie był w stanie na jedynce podjechać pod ten skłon. Kamienie walą o podwozie, koła buksują, auto grzęźnie po trzystu metrach, w połowie stoku. Hm. Staczamy się zatem po drodze krajowej nr 67 z powrotem w dół. Dobrze, że nic nie jedzie. Potem wycof, rozbieg, pełny gaz trzysta metrów po asfalcie i nasz dzielny Fiat rwąc kamienie spod kół - daje radę.

Droga krajowa DN66A, zbiornik Cerna.


Jeżeli obawiacie się, że po tych wyznaniach trudno mi będzie komuś sprzedać mojego Punto, to uspokajam Was - nigdy go nie sprzedam! To jest genialny, najbardziej wszechstronny pojazd jaki znam. Będę go trzymał bezapelacyjnie i do samego końca.

Baile Herculane


Czym się charakteryzuje przejazd przez południowe rumuńskie góry wzdłuż, zamiast w poprzek? Na samym początku i na samym końcu czekają na nas XIX wieczne kurorty - wspomniane Baile Herculane i królewska Sinaia. Tę drugą liznęliśmy poprzednimi laty, a teraz postanowiliśmy polizać nieco dłużej, tak żeby dolizać się do samego sedna. Do samego środka.

Gdzieś w środku mego środka

Jest takie dziwne miejsce

Nie daje mi zapomnieć żadnej chwili.

I pada deszcz.

Żadnej chwili.

I pada deszcz.

Dziwne miejsce.

(cytat).

Baile Herculane lizaliśmy po raz pierwszy. O rany, cóż to było za lizanie! Dawno temu napisałem o Polsce w ruinie, w postaci Ciechocinka (Można poczytać TUTAJ), w którym kurortowy blichtr i świetność sąsiaduje malowniczo z najprawdziwszymi ruinami. Jak to w Polsce, zazwyczaj. No, ale gdzież tam Polsce do Rumunii! Polska to nawet nie leżała obok Rumunii. Eee... zaraz... Nie, no chyba leżała. Kiedyś. Ale to tak dawno było, że już nieprawda.

Tymczasem Baile Herculane. Czyli herkulesowe kąpiele. No bo kto te termalne źródła wynalazł? Oczywiście - Rzymianie. Nie dość, że przeleźli Dunaj na drugą stronę, most zbudowali (był w Drobeta Turnu-Severin - taki most, że klękajcie narody - ponad kilometr przez rzekę ponad dwa tysiące lat temu!), to jeszcze zaraz w Karpatach odkryli gorące źródła siarczane. I siup - do źródeł. Pierwsze funkcjonowanie tego miejsca, jako uzdrowiska odbyło się pomiędzy I a III wiekiem naszej ery, kiedy to zbudowano tu świątynię i łaźnie. Współczesne wykopaliska odkryły w tym miejscu aż sześć posągów Herkulesa, a także liczne ślady rzymskich willi, akweduktów i basenów. Według legend to tutaj właśnie, w dolinie rzeki Cernej i Dunaju Herkules walczył ze słynną Hydrą, której wciąż odrastało i odrastało. A że sam został patronem źródeł termalnych i równowagi pomiędzy siłą fizyczną i duchową, tym chętniej pławili się w Baile Herculane rzymscy dostojnicy i konsulowie i gubernator  prowincji, generał Marek Aureliusz Pius.

 Potem jednak zostało kompletnie zapomniane aż do XVIII wieku. Renesans górskiego uzdrowiska nastąpił od 1736 roku. Zaczęły powstawać hotele i łaźnie, w tym istniejące do dziś w ruinie, maksymalnie imponujące Łaźnie Imperialne, lub Łaźnie Neptuna. Ulubione przez cesarzową austriacką Elżbietę (a.k.a. Sisi). Pani cesarzowa odwiedzała Baile Herculane, wraz z Franzem Józefem pięciokrotnie, w czym wydatnie pomogła jej zbudowana w pobliżu linia kolejowa Bukareszt - Timisoara - Budapeszt (a dalej oczywiście Wiedeń). Sam Franciszek Józef uznał Baile Herculane za - uwaga uwaga - "najpiękniejszy kurort na kontynencie europejskim". A taka laudacja w ustach cesarza, to nie byle co, choćby nawet świetność kurortu w międzyczasie zwietrzała i uleciała jak sen jaki złoty.








Baile Herculane




Po I wojnie Baile Herculane znalazło się na terytorium Rumunii, co nie przeszkadzało mu wcale być międzywojennym luksusowym kurortem dla połowy Europy. Po II wojnie zadziało się tam ciut gorzej, albowiem administracja Ceaușescu postanowiła przerobić je na mega-Ciechocinek i dodała do XVIII i XIX wiecznych secesyjnych pałaców cały las hoteli w stylu soc-modernizm. Po upadku komunizmu upadło i Baile Herculane i to dokumentnie - na kolana. Hotele, zarówno te zabytkowe, jak i te żelbetowe opustoszały zupełnie, wszystko pochyliło się ku upadkowi. Ostatnie lata dopiero są powolnym wstawaniem z kolan tego miasteczka, a wszystko jest żmudnie i bardzo powoli czyszczone i remontowane. Będąc w Baile można zrozumieć tę powolność - to jest stroma, ciasna górska dolina pomiędzy szczytami, a w nią wciśnięto obiekty o randze i wielkości Wilanowa, czy łódzkiego Pałacu Poznańskiego - zdobne ponad miarę i zrujnowane do szczętu, stojące przez wiele lat z dziurami w dachach. Odrestaurowanie ich oznacza miliony i miliony wydanych monet. Baile Herculane jest wspomnianym Ciechocinkiem w straszliwym wyolbrzymieniu, groteskowym powiększeniu - w którym kompletne ruiny z wszelkich epok stoją obok nielicznych wypieszczonych czterogwiazdkowych hoteli, a zadbana zieleń obok chaszczy górskiej dżungli porastającej zgliszcza. Zadbane nadrzeczne deptaki sąsiadują z kompletnym burdelem ciasnych podwórek, a architektura modernizmu - czasami wręcz wybitna, godna albumów - straszy dziurami w żelbecie i zarasta zielskiem, zwieszona nad kanionem rzeki Cernej, która jedna w tym całym towarzystwie toczy swe wody, tak jak toczyła dwa tysiące lat temu. Warto to zobaczyć, jeśli nie boicie się miast dzikich. Dzikich sercem i duszą.





Monastyr Cozia

Rzeka Arges (Ardżesz)


Cmentarz przy monastyrze Cozia




Przejechawszy wzdłuż rumuńskich Karpat, zostawiwszy za sobą pustkowia, liczne zapory górskich jezior (widzieliśmy przynajmniej sześć takich), nieprzebyte lasy i wodospady spadające obok drogi, docieramy pod Braszów, ale jednak nie kierując się do miasta, a do kolejnego uzdrowiska, tym razem będącego rumuńskim mega-Zakopanem. O Sinai już było na Fotodinozie wspomniane, a nawet wystawa była w Łodzi w zeszłym roku pod hasłem "Ro-mania" - można zobaczyć i poczytać  TUTAJ. Powtarzać się nie będę zatem - obiecaliśmy powrót do Sinai, no i nastąpił. Ten buchający secesją i eklektyzmem w nieznanym u nas rozmiarze narciarsko-górski kurort został naszym nemezis. Po pierwsze - tu góry są. A to dla płaskoziemca-łodzianina jest cymes nie lada. Znajdźcie mi w okolicach Łodzi jakąś krętą drogę, a zaraz was ozłocę, sam szukam jej od lat bezskutecznie. Tu natomiast - wszystko kręte jak pokręcony wąż, strome nadzwyczaj, zawiłe. A w tym wszystkim - wille. Największa z nich to oczywiście powalający pałac króla Karola I (Pałac Peles), jedna z rzeczy, które TRZEBA KONIECZNIE zobaczyć w Rumunii. Natomiast wille. Wille wprawiają w drżączkę co większych willofili - o mały włos nie wrócilibyśmy do Polski, tak się zapamiętaliśmy w zwiedzaniu sinajskich willi. Zwiedza się je trudno, zwłaszcza, jak się chce zwiedzić szybko - jest tu po prostu stromo, co ucieszy turystów górskich, ale zmartwi szeregowych pstrykaczy. Stoki Sinai są pokryte siecią ukrytych w zakamarkach pomiędzy ulicami i domami schodów, rozpoznać się w nich także ciężko. Przyjęliśmy więc metodę hybrydową - trochę piechotą, trochę samochodem. 

Sinaia













O historii Sinai pisałem pod wymienionym wyżej linkiem, teraz zatem będzie tylko refleksja ogólna, jaka nasuwa się po tegorocznym pobycie. Mieszkaliśmy otóż także w willi - pensjonacie, niezbyt drogiej Villa Retezat. Był to budynek z roku, bodajże 1910, zaprojektowany przez jednego z twórców pałacu królewskiego - Czecha, Karela Limana, dla rodziny pewnego lekarza. Mieszkaliśmy (najprawdopodobniej) w dawnych służbówkach na skromnym poddaszu, rankiem jedliśmy jednak w jadalni wypieszczonej na początku XX wieku do niemożliwości - calutki sufit z ciemnego drewna pomalowany był w złoto-czerwone róże na przykład, a okna zaopatrzono w mini-witraże z różanym motywem. Ciężko było przełykać jajecznicę mając szczękę na glebie.




 Na podwóreczku, wciśniętym między ulicę a zbocze góry stał sobie, uczyniony z tegoż samego kamienia co podmurówka naszej willi, garażyk ze stromym dachem. Nie mogło to być nic innego. Skonstatowałem otóż, że był to pewnie jeden z najstarszych garaży, jaki oglądały moje oczy. Garaży, znaczy się budynków przeznaczonych celowo od razu do przechowywania samochodu, a nie przerobionych na taki z dawnej stajni, czy wozowni. W mej rodzinnej przemysłowej Łodzi nie mieliśmy takich pewnie zbyt wiele, albowiem samochody przed I wojną były w mieście nieliczne, większość zamożnych jeździła wciąż jeszcze zaprzęgami konnymi. A tu patrzcie ją - nowoczesna nowoczesność! I to taka, która nie tylko budowała garaże (to jedynie detal), ale i która umożliwiła zachwycający rozkwit. To rozwój kolei i transportu pozwalał czeskiemu architektowi w odległej o 1000 kilometrów od jego macierzy rumuńskiej Sinai projektowanie wypasionej willi dla bogatego lekarza. Świat nigdy wcześniej nie stał się tak mały.

Sachsiz

Cluj-Napoca

Cluj-Napoca


A co z tymi Słowakami, co to wadzą sobie sami? Słowacy to fajne chłopaki, ale tym Węgrom, to mogliby czasem odpuścić dla własnego dobra. Ostatnie dwa dni wyjazdu spędziliśmy na Słowacji, w Spiskim Kraju. Na pewno znacie, bo to za rogiem przecież.

Spiski Zamek


 Spiski Zamek sterczy przy autostradzie Poprad - Preszów niczym olbrzymi biały wąż, zwinięty w kłębek na zielonym wzgórzu. Kto przejeżdżał, ten go widział, choćby z daleka. Znane i fajne, malownicze miejsce, do którego zewsząd celują strzałki drogowskazów i tablice informacyjne.


Spiski zamek.



 Piętnaście kilometrów dalej - Lewocza, mała perełka średniowiecza i renesansu, z bazyliką pełną takich ołtarzy, że klękajcie narody. Przez niejakiego mistrza Pawła, ucznia Wita Stwosza uczynionych. Miły ryneczek, restauracyjki, galerie sztuki, fragmenty miejskich murów, wszystko to okraszone strzałkami, drogowskazami, tablicami informacyjnymi, aby tylko turysta czegoś nie przeoczył. Do tego wszystkiego czesko-słowacka izba turystyki rozdaje foldery w dowolnie żądanym okolicznym języku, aby owego turystę dalej nęcić i inspirować (przywiozłem pół kilo tej czarownej makulatury).

Lewocza




Pomiędzy tymi miejscówkami leży sobie trzeci wypaśny obiekt, równie imponujący - Spišský Hrhov. Nie słyszeliście zbyt wiele o Spišským Hrhovie? Nie martwcie się, czesko-słowacka izba turystyczna także, zdaje się, o nim nie słyszała. Ba! Nie słyszano o nim ani na Spiskim Zamku, ani w Lewoczy, ani w ogóle NIGDZIE w realnej rzeczywistości. Trafiliśmy tam wyłącznie dzięki moim uporczywym dociekaniom i przeglądaniom po kolei wszystkich okolicznych miejscowości na mapie googla. Bez nich nigdy byśmy tam nie zajrzeli. Nie ma tam nawet - kompletne kuriozum światowej klasy! - nie ma tam ŻADNEGO drogowskazu na szosie wskazującego drogę do pałacu. Do niezbyt odremontowanego, acz przepysznego pałacu, jednego z najładniejszych jakie widziałem na Słowacji! 

Spišský Hrhov




Była to ziemska własność rodziny Görgey, potem odsprzedana panu Csá
ki, który wykosztował się na czarowny pałac. Na moje oko tu właśnie leży Hund begraben / pies pogrzebany / pes zakopaný / kutya elásva. Skoro byli to Węgrzy, zatem i drogowskaz nienależny.

Pan Vidor Csáky zatrudnił wiedeńskiego architekta Heinricha Adama, który zrealizował ten ekstrawagancki wręcz obiekt. Nie tylko budując wysoką wieżę zegarową, ale i przykrywając jedną czwartą dachu (na oko) za pomocą szklanej oranżerii. Z tyłu zorganizowano park o powierzchni 17 hektarów, jeden z 5 największych na Słowacji. Wyposażony nie tylko w pomnikowe (dziś) aleje drzew, schody, sadzawki, jeziorka do pływania łódką, ale i w pierwszy na terenie Spiszu kort tenisowy. Dziś wszystko to zarośnięte i upadłe, ze śladami niegdysiejszej świetności. Ale zwiedzać można. Można, a nawet trzeba. Wbrew wszelkim narodowym niechęciom.

Czego i Państwu życzę.


Fabrykant

Marcin Andrzejewski.

P.S. Mój kryminał o rodzinnym mieście Łodzi "Tramwaj Tanfaniego" dostał był niedawno nagrodę Złoty Eklsibris za najlepszą książkę o Łodzi w 2021 roku. Na jesieni będzie czytany w odcinkach w Radiu Łódź. Może warto się skusić?


Książkę da się ją kupić wysyłkowo tutaj:

https://www.podrecznikowo.pl/p/ksiazka/2107545/tramwaj-tanfaniego-marcin-andrzejewski.html

lub też na Allegro.

Pozdrowienia dla Czytelników.


8 komentarzy:

  1. Pięknie w tej Rumunii, prawie jak u nas. No, tylko kabli, kóz i Karpat więcej widać.

    A brak drogowskazu może być wskazówką - czy chcą nas tam, czy wprost przeciwnie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. o, zapisało mnie jako "anonimowy" - dobrze, dobrze - przynajmniej nie trzeba już przeklikiwać się przez tony obrazków z sygnalizacją świetlną!

      Usuń
  2. J23 znów nadaje!
    Miło po tak długim czasie przeczytać coś nowego!

    OdpowiedzUsuń
  3. Piékny przewodnik. Szkoda, ze juz jestem po wywczasie, bo Rumunia w tym roku jest nieosiagalna, ale te miejscówki na Slowacji to prawdziwy cymesik. I w dodatku rzut kamieniem od nas.

    OdpowiedzUsuń
  4. Cudowna przygoda - zwłaszcza ta na krajowej „kamienistej górskiej ścieżce 66a” - jak ja lubię takie… Czasem tak myślę, że nawet bardziej lubię, gdy są one cudze, a ja w wygodzie i nieutrudzeniu mogę potem o nich poczytać i pooglądać wspaniałe zdjęcia. Ale to takie przebłyski lenistwa… Bardziej jednak zazdroszczę i całą siłą swojej empatii próbuję postawić się na miejscu śmiałków, którzy jednak się wybrali i wyobrażam sobie, jak by to było.
    Czy ja dobrze rozumiem, że impetem wspomnianego rozpędu jednak pokonaliście ów odcinek, gdzie asfalt uciachano na rzecz kamorów?? Po takim teście punciaka, aż czuję się przekonana do zakupu tego modelu - ze mną miałby nie lżej zapewne ;)
    Łaźnie Herkulańskie rzeczywiście wspaniałe, w wybitnie ciekawym, choć oczywiście smutnym stanie. Na zdjęciu z fragmentem murów za woalem (9220) to wypisz wymaluj jak kobieca twarz w zaawansowanym wieku, piękna pięknem dawnym i obecnym nadal też, choć innym.
    Spiski hrad zaiste znam (i wciąż, po latach, pamiętam to niekończące się podejście pod górę…), Lewoczę również (nasz lektor na studiach stamtąd pochodził i bardzo nam zachwalał, że ładnie - w istocie, jak widzę, bo osobiście nie byłam), ale ten nieznany nikomu pałac to jest hit! Zarówno budynek sam w sobie, jak i fakt jego ukrycia przed wzrokiem i wiedzą turysty.
    Co do pointy mówiącej, że zwiedzać można, a nawet trzeba, to ja to podsumowuję (i realizuję) hasłem-parafrazą: zwiedzaj wszystko or die tryin’ ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za słowa wsparcia zwiedzalniczego. Jestem pełen podziwu dla Pani Szanownej, bo zwiedzasz przecież dwukołowo, podczas gdy my cztero. To nasze jest łatwiejsze. Polecam wszystkim blog byledoprzodu.pl . Co do Punto, to wjechało wszędzie, a nawet znacznie dalej, niż się spodziewałem. Jest to pojazd wymagający bardzo skromnych zabiegów naprawczych (z rzadka wahacze i mocowania stabilizatora), a części kosztują czapkę śliwek. Niestety sporo egzemplarzy jest już dość zmęczonych życiem. Nasze ma wstawione kilka lat temu progi, przed najbliższą zimą muszę załatać kilka dziur w podłodze. Natomiast mechanicznie - nie klęka. Dbam o niego i wymieniam co trzeba. Mam nadzieję że spokojnie dociągnie do 300 tys. (ma już niedaleko). Podczas jazd terenowych kluczowe okazało się wcześniejsze położenie się pod samochodem i stwierdzenie - w którym miejscu jest miska olejowa, oraz - gdzie są istotne najniższe punkty. Pozwoliło to ani razu w nic nie dziabnąć spodem. A co do zwiedzania, to wychodzę z założenia, że mogą nam zabrać wszystko, oprócz wspomnień. Więc warto je gromadzić.

      Usuń
    2. Zwiedzam jak się da - zgodnie z nazwą bloga ;) Ostatnio więcej dwukołowo, bo ten akurat pojazd jest w lepszej kondycji, ale czasem wolałabym w wygodzie i z dachem nad głową, nie przeczę. Ale po opisie dotyczącym fiata widzę, że podobne bolączki jak w sierrze, więc może niepotrzebnie wpadam w przygnębienie, gdy o tym myślę. Powoli się wszystko zrobi.
      A wspomnienia zdecydowanie zawsze były dla mnie cenniejsze niż rzeczy materialne, więc zgadzam się w całej rozciągłości.

      Usuń

Drogi czytelniku! Pragnę ostrzec, że wredny portal blogowy na jakim piszę bardzo lubi zjadać bez ostrzeżenia wpisy czytelników podczas ich zamieszczania. BARDZO PROSZĘ PO NAPISANIU KOMENTARZA SKOPIOWAĆ GO i w razie czego wstawić ponownie, na pohybel Google Blogger. Fabrykant.