wyświetlenia:

poniedziałek, 12 lipca 2021

Ro-mania.


Ech, gdzież jest niegdysiejszy Snowden?
Gdzież łany łąk umiłowane, gdzież owce na halach, gdzież sielskość i anielskość wiejska? Pastuszek i pastereczka? Konie ze spętanymi pęcinami pasące się swobodnie na trawiastych wzgórzach? Pszczółki brzęczące nad polami rzepaku i uwijające się wśród starych lip i jaśminu? Gdzież strzechy słomą kryte? Przeminęły jak sen jaki złoty. Teraz panie ino postpegeery i spółki dwustuhektarowe o nazwie Eko-food, Farm-tech albo Agropol-Polagro. Tam monstrualne traktory, jak czołgi dojrzałego kapitalizmu, rozjeżdżają ugór, opryskują starannie dobranym pestycydem i obsiewają odpowiednio zmodyfikowanym genetycznie siemieniem, zamieniając ów ugór w źródło dochodu i zadowolenia akcjonariuszy, oraz w eksportowy hit wysyłany do krajów pierwszego, drugiego i trzeciego świata.

Ech, gdzież stuningowane Golfy Dwójki, upalane przez rozochoconą młodzież pod wiejską dyskoteką? Gdzież chłop z kłonico, goniący za turystą, który podpieprzył właśnie z pola kartofle na ognisko? Gdzie mleko prosto z kanki?

No nie u nas, nie u nas, oczywiście. Tylko w Rumunii.




Brădeni



Oderwaliśmy się od korzeni, powiem wam. Ludowość uprawiana jest jedynie przez garstkę wariatów. Przeszłość odkreśliliśmy grubą kreską i wstawiliśmy do skansenu. Ktokolwiek u nas ma jakąś starą chałupę, ten pragnie ją natychmiast zburzyć i pobudować coś nowego. Widać ten trend zaledwie po przekroczeniu południowej granicy (wracając do ojczyzny), na Podhalu. Malownicze drewniane wioski zamieniły się już całkiem w megakombinaty do wyciskania pieniędzy z przyjezdnych. Królują pierogi, kebab, pizza, plastikowe ciupagi oraz maskoty. No bo nie maskotki przecież. Widać ten trend w środkowej Polsce, gdzie chałup dawnego stylu prawie nic nie zostało, a wśród wiosek, niegdyś sielskich rozpełza toporny modernizm. Polski pejzaż rozłazi się i rozjeżdża w szwach. Bogaciej i schludniej, ale brzydko.

Seliştat

Apold

Apold

Apold


Apold

Rodbav


Rodbav

Rodbav

Rodbav

Rodbav


W Rumunii biedniej i nieschludnie, ale ładnie. Urbanistyką Rumuni biją nas na głowę i wdeptują w ziemię orną - domy nie rozpełzają się tam bez ładu i składu po wszystkim co widać, tylko skromnie łączą w wioski, zostawiając dla oka trochę pustego pejzażu. Przy okazji słupy elektryczne nie mnożą się po polach jak pleśń, tylko grzecznie stoją wzdłuż dróg. Co za ulga dla fotografa! Zróbcie u nas jakiekolwiek zdjęcie w głębi kraju, na którym nie ma słupa elektrycznego. Wszędzie są.

Zdaje się, że powoli ten wpis zaczyna podpadać pod ojkofobię. A ja chciałem tylko roztoczyć uroki Rumunii. Bo w Rumunii się było i w Bułgarii. I teraz roztoczymy co najlepsze.


Rumunia stanęła do nas otworem. Aż tak bardzo, że w jednym kościele warownym pozwolono nam wleźć dosłownie Wszędzie. Powalająco Wszędzie. Widzieliśmy trumny pod posadzką, oglądaliśmy tajne przejścia i wspięliśmy się po drabinach na sam szczyt średniowiecznej wieży. Tajne przejścia! Wreszcie! W każdym starym miasteczku istnieje legenda o podziemnym tunelu wychodzącym z zamku / kościoła / pałacu / wieży (niepotrzebne skreślić) poza miejskie mury / do sąsiedniej wsi / do zamtuza na podgrodziu (niepotrzebne skreślić). Niestety, za wyjątkiem warszawskiej Cytadeli, którą się opisało tutaj - LINK, na ogół okazywało się to wytworem średniowiecznej / renesansowej / barokowej  (niepotrzebne skreślić) wyobraźni. Ale nie w Cincu! Tamtejszy kościół, nawet na tle całej środkowej Transylwanii, w której średniowieczny warowny kościół stoi w każdej wsi, jest wyjątkowy. W przeciwieństwie do innych, to kościół warstwowy. Są wszystkie warstwy. Inne kościoły remontowano w trakcie biegu dziejów, nadając im zmieniony wygląd, albo wyburzano i stawiano od nowa. Wieś Cincu miała to szczęście, że się ciągle rozrastała ludnościowo i tam, zamiast burzyć, do kościoła dobudowywano kolejne warstwy - od romańskich, aż do baroku. To jest kościół palimpsest. Wszystko na raz. Wewnątrz konstrukcji zachowały się relikty średniowiecza, kiedy to Turek podchodził, rżnął i palił, a kościół posiadał przeciw niemu pełny obrys murów wraz z sześcioma wieżami obronnymi. Do wież tych biegły prawdziwe (nareszcie!) tajne tunele, biegnące z pierwszego piętra wieży, w grubości murów, pod ziemię. Tego jeszcze nie grali.

Cincu

Cincu

Cincu. Średniowieczny zamek na dwa klucze - działający.

Cincu - tajny korytarz z kościoła do wież w murach.

Cincu

Cincu

Cincu

Cincu


Turcy nie kontynuują już oblężeń, wież już nie ma, ale przejścia na szczęście zostały. 

Przyznam szczerze, że nie wiem co mam Wam polecić do zwiedzania w rumuńskiej Transylwanii, bo mi się tam podoba wszystko. No chyba się rozerwę. W sielskim pejzażu stoją sobie warowne wioski i kościoły saskie, średniowieczne saskie miasta. Sasi rumuńscy to wcale nie Niemcy, jak nam wmawiała jedna sympatyczna pani saskiego pochodzenia. Nie wiem tylko dlaczego na swoich wiejskich domach kultury piszą Herzlich wilkommen, ale już trudno, niech będzie, że nie Niemcy. Za to ci prawdziwi Niemcy, z Niemiec witają tych nieprawdziwych Niemców z Rumunii z szeroko otwartymi ramionami. Dlatego wioski saskie w Rumunii pustoszeją, albo zmieniają właścicieli, poniekąd wymierają, choć powolutku. Niemniej kultura germańska w środkowej Transylwanii trzyma się mocno, a śladów jej działania jest wszędzie pełno. 

Seliştat

Seliştat

Cincu

Merghindeal

Merghindeal

Agnita

Wiecie, przychodzi mi na myśl, dlaczego ta Transylwania tak mi się podoba. Otóż jest tam trochę jak w przedwojennej Polsce - miks kultur i wiejski, pierwotny pejzaż, a do tego skrzyżowany z nieco zrujnowanymi zabytkami, niczym na Dolnym Śląsku. Czuję się tam familiarnie, a sentyment bucha niebezpiecznie pod czaszką. Sentyment na krawędzi manii. To się chyba nazywa w języku psychologii Romania. Przyznaję szczerze - jesteśmy wariatami. W ciągu pięciu dni zwiedziliśmy 18 kościołów warownych, dwa zamki, oba powalające (jeden znany, a drugi nieznany) dwa miasta najwyższej klasy zwiedzalniczej, wioskę warowną powalającą swą koncepcją, oraz kurort trzy razy lepszy (nie do wiary!) niż opisywane niedawno na Fotodinozie Międzygórze (nie dziw, że lepszy, boż król rumuński się tam pobudował). Mało która wrażliwsza natura, nie zarażona Romanią, zdołałaby to wytrzymać. My zacisnęliśmy zęby i jakoś daliśmy radę.


Opisać to wszystko chyba niepodobna. Kiedyż to opisywać, skoro niebacznie wybrało się kwaterę główną w samym środku rustykalnej nicości - do wioski Bărcuț nie dochodzi niestety z żadnej strony żaden asfalt (zupełnie niezgodnie z mapą papierową), zatem dojazd odbywa się z prędkością nie przekraczającą 10 km/h dziurawą drogą gruntową. Ale za to jak sielsko! Jak za Piłsudskiego, panie dziejku.

Lokalne drogi rumuńskie nie za bardzo lubią być zgodne z papierowymi mapami, tylko Google jakoś się tam w nich orientuje patrząc z niebios swym okiem satelitarnym. I Google usiłował uratować nam życie i zdrowie, krzycząc - zawróć! zawróć turysto w Fiacie! Ale my nie będziemy się przecież słuchać jakiejś amerykańskiej wrednej korporacji. Dawaj sprawdzać, czy da się przejechać zaznaczoną na papierowej mapie drogą! Dlatego dzisiaj autorytarnie możemy stwierdzić - droga gminna pomiędzy wsią Criș a Iacobeni, jak to mawiają bracia Czesi - neexistuje. Trzeba dojechać nią do połowy (7km), żeby się o tym przekonać, mając na wąskiej dróżce z jednej strony grząskie zbocze, z drugiej kraczory nieprzeniknione, a przed sobą - bagno. Tzn. excuses, przepraszam - kto konny, ten może i przejedzie strzemion nie zamoczywszy. Ale my ani konni, ani spieszeni, jeno zmechanizowani.

Pojechaliśmy do tego Criș żeby zobaczyć kościół. No jest, rzeczywiście, stoi. Ale niespodziewanie napadł na nas zamek. Zamek Bethlen, na kompletnym zadupiu. Zbudowany przez węgierską z ducha i urodzenia rodzinę Bethlen, począwszy od IV wieku, a skończywszy na XVIII. Wszystkie te wieki widać na zamku jak na dłoni, aż nie wiadomo co fotografować. Miała ci rodzina Bethlen nie tylko ze dwadzieścia zamków w całym Siedmiogrodzie, pretendowała do tronu węgierskiego, ale i księciowała u nas, w naszych okolicach, w Opolu i Raciborzu. Ci Węgrzy, to się od czasów średniowiecza dość mocno zmniejszyli jednak, nieprawdaż. O Zamku Bethlen w Criș na rumuńskich stronach turystycznych panuje raczej martwa cisza. To zapewne rumuńsko węgierskie resentymenty, jak podejrzewam, albowiem zamek, zrujnowany od czasu II wojny światowej, wrócił do dawnych właścicieli. Bethlenowie oddali go aktualnie w dzierżawę na 50 lat Fundacji Świętego Franciszka z Devy, w zamian za wyremontowanie fundamentów i utrzymanie w stanie nadającym się do oglądania. Węgierskiej fundacji, dodajmy. Zatem co tam się chwalić jakimś zamkiem, którym zarządzają potomkowie dawnych ciemiężycieli i reklamować ślady niegdysiejszego węgierskiego posiadania.

Criş

Criş

Criş


Te wszystkie stosunki narodowościowe są oczywiście bardzo skomplikowane i splątane w węzeł gordyjski, który z pobłażliwą sympatią mogę obserwować tylko dlatego, że nie siedzę w środku. Zupełnie jak przedwojenną Polskę, taką sympatyczną, śliczną i pomnikową, pełną sukcesów i chwały.

Niemcy... yyy, tfu! Sasi, Węgrzy, Cyganie, Żydzi, Wołosi, ale i Polacy, Czesi, Tatarzy, Turcy. Wszystko to kipiało jak w garncu, przewalało się przez Transylwanię przez wieki w klinczu. 

Turcy zza gór podchodzili, zza Karpat. Trzeba było się ratować! Jak kto mógł. Tak się ratowali, że aż UNESCO doceniło. Prejmer pod Braszowem. Wioska warowna. Z twarzy podobna zupełnie do nikogo. Nie widziałem nic podobnego. Jeżeli coś mi przypominała, to jedynie tunezyjskie ksary, ale w porównaniu z nimi jest jak Ferrari 410 Superamerica wobec Trabanta 600. To spójna, piękna w swej idei maszyna do obrony, w kształcie owalu. W samym centrum ciasnych murów stoi średniowieczny kościół. Środkowe pobocznice torusa zajmują domy/mieszkania/cele dla wszystkich obywateli wioski, połączone drabinami i schodami.  Wyposażenie warowni stanowią także obory, stajnie, warsztaty, oraz szkoła dla dzieci (zachowane pełne wyposażenie, sprzed jakichś 150 lat). Pięterko całego obwodu murów zajmuje infrastruktura obronna - od wewnątrz magazyny broni i amunicji, od zewnątrz - korytarz defensywny, wyposażony nie tylko w obrotnice do zrzucania gorącej wody w garnkach na łby atakujących, nie tylko otwory strzelnicze, ale również regularnie rozmieszczone otwory sralnicze z wyprofilowaną deską. Całość stanowi kompleks niezwykle spójny architektonicznie i malowniczy wielce, niemal spełnienie jakiegoś artystycznego ideału miasta. Każdy architekt by tak chciał projektować.

Prejmer


Prejmer

Prejmer

Prejmer


Główne zagłębie siedmiogrodzkich kościołów warownych znajduje się w owalu dróg pomiędzy miastami Sybin (Sibiu), Sighișoara i Braszów. Każde z miast wspaniałe i kompletnie inne. Najbardziej rozreklamowany Braszów, położony u stóp Karpat jako zwornik prehistorycznych dróg przez ich przełęcze, wydaje się mimo wszystko najbardziej zwyczajnym z całej trójki, choć pełnym uroku, rzecz jasna. Sighișoara, opisana już kiedyś na Fotodinozie - LINK, najbardziej oryginalnym, wręcz pierwotnym, z wielką górą sterczącą w środku miasta, przepyszną wieżą bramną i zawijasami uliczek wspinających się w ciasnych zaułkach. Niemniej zostaliśmy pokonani mentalnie przez Sybin. Jest to skondensowany germański Kraków. Majstersztyk średniowiecznej urbanistyki z podwójnym rynkiem i wąwozem głównej drogi wdzierającym się w ten rynek klinem. Buchający saksońską niemieckością i wypasem, elegancki (nie licząc blokowisk na przedmieściach) i bogaty.

Sighişoara


Braszów

Sybin

Sybin

Sybin

Sybin

W ogóle ta Rumunia, to bucha. Miesi się, kipi, rzuca na kolana. Od północnych brzegów, przez górską megadolinę Transylwanii, aż po południową wstęgę Dunaju. Najwspanialsze rzeczy zmieszane z bałaganem, kurzem, bigosem, spośród którego błyskają niespodziewane diamenty, fajerwerki, cuda. Jedzie się na przykład jedzie przez Karpaty, mijając biedne wioski, w których wszyscy wieczorem wylegają na ulicę i toczą życie towarzyskie pełną gębą, babuszki i dziadziowie siedzą na przyzbach i obserwują ruch międzynarodowy w kierunku Bukaresztu, młodzież przechadza się i gada tłumnie pod każdą chałupą, Passaty bepięć w tedeiku (tu równie kultowe jak u nas) jeżdżą wte i nazad, parkując obok Dacii pick-up, owce beczą, krowy stadami suną do obór, a tu nagle, panie dziejku - łup! Sinaia.

Sinaia

Sinaia

Sinaia

Sinaia

Sinaia

Sinaia

Tam byłem, Tony Halik, w wieku lat 7. Z Tatą na wycieczce narciarskiej Intertouristu w okolicach roku 1980. Mój szanowny Rodziciel, wielbiciel wszelkich staroci rycersko myśliwskich ostrzył sobie zęby na zwiedzenie królewskiego Zamku Peleș w Sinai, ponoć z największą kolekcją białej broni w Europie. Poszliśmy tam daleką pieszą wycieczką. Rzecz jasna nastąpiło zderzenie z komunistyczną rzeczywistością, albowiem królewski zamek przejął na własną rezydencję znany chłopski syn - Nicolae Ceaușescu. Zatem pocałowaliśmy klamkę odbijając się od wojskowej straży, broniącej dostępu do włości dyktatora.

Przed naszym ówczesnym hotelem (do dziś istniejącym "Hotelem Sinaia") stał non stop, 24 godziny na dobę, łazik Securitate. Był to akurat czas, gdy Rumunia odcięta od współpracy z rosyjskim Wielkim Bratem usiłowała, na hasło swego przewodniczącego, utrzymywać się na powierzchni sama, a przy tym spłacać zaciągnięte zachodnie kredyty, zwiększając eksport, a ograniczając import, drenując przy tym, aż do skrajnej biedy swoje społeczeństwo. Powodowało to, nawet dla turysty w dewizowym hotelu, pewne przykre dolegliwości. Otóż o dziewiątej wieczorem w restauracji hotelowej gaszono światła i wyganiano hurmem wszystkich. Na pytania zaskoczonej wycieczki była jedna tylko odpowiedź, z rozkładanymi rękami: "Economia!". Oto doznawana na własnej skórze polityka rumuńskiego dyktatora.

Za to dżinsy szły świetnie, a za paczkę papierosów marki "Kent" dało się jeździć na nartach przez cały boży dzień. Co za piękne relacje cenowe! Komuno wróć!

Albowiem Sinaia to XIX wieczny kurort narciarski. I to jaki! Modę na kurort zapoczątkował król Karol I pod koniec wieku, budując w dolinie sinajskiej swój pałac. Projektowali go architekci z Niemiec i Czech, kolejne plany były odrzucane, aż do osiągnięcia bezkompromisowego kompromisu w postaci maksymalnie wypasionego eklektycznego neorenesansu (jak twierdzą znawcy), ja dostrzegam w tym jeszcze nawiązania do średniowiecznej architektury saskiej, ale ja się nie znam, więc mnie nie słuchajcie. Na budowie pracowało non stop od roku 1870 do 1914 od trzystu do czterystu osób. 

Włosi byli murarzami, Rumuni budowali tarasy, Cyganie byli kulisami. Albańczycy i Grecy pracowali w kamieniu, Niemcy i Węgrzy byli stolarzami. Turcy palili cegły. Inżynierowie byli Polakami, a rzeźbiarze z kamienia to Czesi. Francuzi rysowali, Anglicy mierzyli i można było zobaczyć na budowie setki strojów narodowych i usłyszeć czternaście języków, w których mówili, śpiewali, przeklinali i kłócili się we wszystkich dialektach i tonach. Radosna mieszanka ludzi, koni, wozów zaprzężonych w woły - pisała w listach królowa Elżbieta.

Kompleks pałacowy, boż nie sam jeden pałac zbudowano, tylko całe osiedle pałaców, kosztował na dzisiejsze pieniądze 120 milionów dolarów. Ale robił wrażenie nawet na cesarzu Franzu Josefie, który odwiedzał go i chwalił. W Sinai powstały potem dalsze fajerwerki hotelowo kurortowe, styl bawarsko- szwajcarsko- secesyjny jest tam reprezentowany we wszystkich możliwych przejawach.

Ogółem - postanowiliśmy do Sinai koniecznie jeszcze kiedyś wrócić. Jedno popołudnie to stanowczo za mało, zwłaszcza, że nie zdążyliśmy wcale zwiedzić wnętrz Zamku Peleș (równie atrakcyjne). Wszystkie miliony zdjęć musieliśmy, z pełnym poświęceniem, strzelić zatem na zewnątrz. Jest to tzw must see rumuńskie, bez dwóch zdań.

W ogóle z tej Rumunii, to ciężko wyjechać. Ciągnie jak magnes. Na żadnej dotąd wycieczce nie zwiedziłem takiej ilości Wszystkiego, a można rzec - ledwo ten kraj liznęliśmy, trochę środkiem, trochę brzegiem i przełomem Dunaju.

Przełom Dunajca Dunaju

Przełom Dunaju.


No co poradzić.

Na Ro-manię nic się poradzić nie da.


Fabrykant


Wydaję właśnie moją debiutancką książkę.
 
To klasyczny kryminał, dziejący się - to dało się łatwo przewidzieć - w moim rodzinnym mieście Łodzi. Rzecz inspirowana prawdziwymi wydarzeniami, kiedy to po rewolucji robotniczej zastrzelono w tramwaju łódzkiego milionera - Juliusza Kunitzera. Od tego się zaczyna, a potem trzeba to wszystko rozwikłać...

Książka o mieście próbującym zagoić rany i zbrodni, która może otworzyć je na nowo.

"Tramwaj Tanfaniego" jest do kupienia w dobrych łódzkich księgarniach, oraz wysyłkowo tutaj: LINK

Zapraszam także do obserwowania strony facebookowej "Tramwaju", a nic co łódzkie nie będzie Wam obce:

https://www.facebook.com/…/Tramwaj-Tanfani…/100072292126891/

Obserwujcie, udostępniajcie i polecajcie, a autor będzie rozkwitał.


11 komentarzy:

  1. Ja tak tylko spytam, czemu "Snowden"?
    Już grzecznie wracam do lektury...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To hasło-refren z "Paragrafu 22" Hellera, zadawane przez Yossariana przy różnych okazjach dla zwiększenia chaosu zebrań z przełożonymi.

      Usuń
  2. To znowu ja...
    Wpis - rewelacyjny. Aż na tą Ro-manię SzP mnie skusił. A kusił od dawna...
    A co do wystawy: Daty! Informacyji!

    OdpowiedzUsuń
  3. Szanowny Panie, zazdroszczę wyjazdu i fotografii. Penetrowałem tamte tereny, z 8 lat temu. Piękna kraina, piękne czasy. Czy byliśmy w tych samych kościołach warownych, to nie wiem. Nie pamiętam, większość zlała mi się w jedną całość. (Charakterystyczne było to, że po większości z nich oprowadzali potomkowie Sasów. Tak, jeśli się nie zna rumuńskiego, francuskiego lub włoskiego to niemiecki także umożliwia komunikację z częścią ludzi w Siedmiogrodzie).
    Natomiast Prejmer pamiętam dobrze. Sybin, Sigishoarę i Braszów także. Najbardziej to mi Sybin jednak utkwił w pamięci. Urokliwe miasteczko. I kładka cały czas stoi, jednak ciągle są ludzie poczciwi :D
    Co do ludzi to oni są tam wspaniali, niesamowicie kontaktowi i pomocni. Przynajmniej Rumuni i Sasi. Cygani, pardon, Romowie byli widoczni, ale nie miałem z nimi kontaktu. A Węgrów widziałem tylko na Mszy, więc albo się grupują ze swoimi i modlą o powrót Królestwa na te tereny, albo całkowicie zintegrowali się z Rumunami.
    -wojluk

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też mam podobne obserwacje - Rumuni są bardzo przyjaźni i gościnni. Co do Węgrów, to wątpię żeby się pogodzili ze stanem aktualnym i zapomnieli o przeszłości. Przynajmniej ci w węgierskiej macierzy.

      Usuń
  4. Istotnie Trabant to wspaniałe auto, miło że ktoś to zauważa i docenia jego wspaniałość, stawiając go ponad jakimś nudnym Ferrari, co to tylko w jednym kolorze sprzedają.

    OdpowiedzUsuń
  5. Piękne zdjęcia! Ja też podróżuję i robię sporo zdjęć a później je wywołuję - https://learningfromhollywood.pl/dlaczego-wciaz-wywoluje-zdjecia-i-wam-tez-to-polecam/. Nie wyobrażam sobie trzymania zdjęć na dyskach czy w telefonach. Muszę mieć je wywołane, lubię do nich często waracać.

    OdpowiedzUsuń
  6. Świetna relacja :), podobnie jak ta z Bułgarii. Z ciekawości jednak zapytam na czymż to takie piękne czarno-białe fotki zostały trzaśnięte? Analog to czy cyfra była? Przy ewentualnej pierwszej opcji chętnie bym poznał sprzęcik.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! O moim sprzęcie jest dużo na blogu. Od kilku lat jest to Canon 5D (cyfra znaczy się) z trzema podstawowymi obiektywami: stareńką (lat około 25) Sigmą 28 f/1,8 , stareńkim (rocznik 1987) Canonem 70-210 f/4 i równie stareńką Tokiną 17 f/3,5. Zdjęcia robię od razu czarno białe jpg prosto z aparatu i praktycznie zamieszczam bez żadnych korekt kontrastu, jasności czy ostrości. Ino trzeba odpowiednio przyciemniać naświetlenie podczas strzelania, co nie sprzyja reporterskiej szybkości.

      Usuń
    2. Miło wreszcie poznać kogoś, kto potrafi zrobić ZDJĘCIE a nie obrazek utworzony w fotoszopie czy innym programie. Nie potrafię się zresztą pozbyć wrażenia, że obecnie większe znaczenie ma obróbka obrazka niż umiejętność zrobienia ZDJĘCIA.

      Usuń

Drogi czytelniku! Pragnę ostrzec, że wredny portal blogowy na jakim piszę bardzo lubi zjadać bez ostrzeżenia wpisy czytelników podczas ich zamieszczania. BARDZO PROSZĘ PO NAPISANIU KOMENTARZA SKOPIOWAĆ GO i w razie czego wstawić ponownie, na pohybel Google Blogger. Fabrykant.