Otóż drodzy moi. Wyszła trzecia moja książka, z czego jestem bardzo dumny, choć z ukrytym poczuciem winy, że blogi leżą jako odłogi. Niestety jak ktoś zaczął, to już raczej nie może skończyć. Tak to już jest w tym życiu. Zatem napisało się kryminał, który ktoś celnie określił mianem "Ziemi Obiecanej lat 70". Zanurzyło się w rzeczywistość gierkowskiej Polski, a w szczególności gierkowskiej Łodzi, która akuratnie wtedy była konglomeratem w pełni XIX wiecznego zapyzienia przemysłowego z powtykanymi tu i ówdzie socjalistycznymi nowościami sterczącymi jak rarogi. Bądź co bądź Andrzej Wajda zaledwie uprzątnął kilka napisów chwalących partię, skierował kamery nieco w górę, żeby nie widać było wylanego niedawno asfaltu i praktycznie bez żadnych zupełnie dekoracji nakręcił w Łodzi, a zwłaszcza w fabryce Poznańskiego swoją "Ziemię obiecaną", czyli przemysłowy XIX wiek. Bez żadnych, zapewniam. Było to więc miasto-skansen i takim właściwie do dziś po trochu zostało. Niektórzy nie lubią skansenów, ja natomiast uwielbiam.
W taki to anturaż wrzuciłem bohaterów powieści - rdzennych łodziaków, ale też i przyjezdnych: bogatego Niemca z Mercedesem i Polkę żydowskiego pochodzenia, przyjeżdżającą po latach ze Szwecji. Szwecja to był dość popularny kierunek przymusowej emigracji w 1968 roku. Mamy zatem Polaków, Niemca i polską Żydówkę. Czyli tradycyjny łódzki glajszacht powtórzony przypadkowo (czy przypadkowo?) po latach, wtedy niby już przeszły i nieaktualny. Niemniej sentymenty, kwasy i pretensje nadal nie minęły, zwłaszcza że lata 70. to czas ledwo 30 lat po II Wojnie Światowej, kiedy emocje własne i podsycane przez propagandę były świeże i żywe. Trzydzieści lat to, zauważmy, znacznie mniej, niż dzieli nasze czasy od końca komunizmu.
Jak to zwykle ja, pojechałem w książce całą panoramą społeczną, od panów obszczymurków spod bramy, przez partyjne elity, solidnych i mniej solidnych przedstawicieli
cechu rzemiosł różnych, milicjantów i złodziei aż do finansowych krezusów z Fiatami Mirafiori spędzających czas na grze w nielegalnego pokera. I znowu, jak to zwykle ja, dałem całą gamę poglądów na ustrój, na konflikty polsko-niemiecko-żydowskie, a nawet, kurczę blade, na samą Polskę. Choć ona wtedy była Ludowa.Dzieje się to wszystko w okolicach okołowarsztatowych, zatem samochodowych smaczków nie brakuje. Także garażowych tekstów zwyczajowych, typu: "Deszczyk pada, wietrzyk wieje, słychać Fiata jak rdzewieje", oraz wymyślonych przeze mnie (jestem dumny!) alternatywnego dla "Ja mu w gaz, a on zgasł" grepsu "Ja mu w pedał, a on mi nic nie dał". Występują liczne pojazdy środkowego PRL i cymesy lat 70. Należy tu zauważyć, że Łódź to była za czasów gierkowskich straszna prowincja, smutek i nostalgia (co zresztą pokutuje w opinii Łodzi do dzisiaj, pomimo grubej metamorfozy jaką przeszła od tamtej pory). Samochodów zagranicznych była u nas znikoma ilość, w przeciwieństwie do pobliskiej stołecznej Warszawy, pełnej ambasad, konsulatów i rządowych Mercedesów. U nas każdy atrakcyjny pojazd produkcji kapitalistycznej wzbudzał nie tylko ferment, ale także pewne ukłucia zazdrości, czego dałem obraz w swojej książce. Oprócz pościgów samochodowych nie zabraknie tu też i pieszych, do których chyba mam jakąś tajoną słabość, bo występują we wszystkich moich kryminałach - w "Tramwaju Tanfaniego" pościg kończył się bardzo słabo dla ściganego, w "Złotym peugeocie" i "Deluksie" jest trochę bardziej rozrywkowo. Albowiem to książka rozrywkowa, śmieszna miejscami(mam nadzieję), groteskowa absurdem epoki a miejscami poważniejsza - jak to w życiu. Bo ono takie jest.
Pisanie tej książki to była radość łamane przez ciężka harówa, zeszło bardzo długo. Ale myślę, że długi czas tworzenia przysłużył się "Deluksowi", a teraz cieszę się, że pomimo krótkiego czasu od premiery tekst jakoś trafia do ludności i daje satysfakcję. Remigiusz Piotrowski na przykład, autor "Ślepego Maksa" i licznych książek o międzywojniu i historii łódzkiego sportu napisał o "Deluksie" coś takiego:
Świetna, mądra, bardzo świeża, zręcznie napisana, zajmująca rozrywka. Sporo tych przymiotników, ale każdy pasuje. Ta książka jest czymś więcej niż sprawnie napisanym kryminałem. Bez zadęcia, z humorem, cały czas przy tym trzyma w napięciu. Co ważne, nie są to tęskne piski do czasów słusznie minionych. Jest za to gęsto, galancie, jest z biglem i bezpretensjonalnie. Stanisław Barańczak w latach 70. odnosił się krytycznie do powieści milicyjnej i pewnie miał rację. Szkoda jednak, że nie miał okazji przeczytać „Deluksa”, bo wychodzi na to, że można czerpiąc z tego źródła stworzyć coś tak inteligentnie zajmującego. Bawiłem się doskonale i czekam z niecierpliwością na kontynuację przygód Macieja Majera. Koniecznie przeczytajcie.
Powiem szczerze - dla takich recenzji warto pisać książki.
Tak sobie myślę - troszkę jest bardziej sensacyjny niż stricte kryminalny ten mój „Deluks”. Występują tam nawet (spoiler!) pewne Gadżety Jak Z Bonda. Czy jest to zatem książka realistyczna? Starałem się, żeby była. Ale jak napisał sam król gatunku Raymond Chandler – kryminał nigdy nie będzie realistyczny pod jednym względem – ilości ciekawych wydarzeń na jednostkę czasu. W kryminałach zawsze dzieje się więcej i intensywniej. W „Deluksie” oczywiście też. Kanon, to kanon.
Zapraszam do lektury. Książkę z moimi ilustracjami (kilka powyżej) można kupić wysyłkowo tutaj:
https://www.podrecznikowo.pl/offer.php?idprod=2132847
Fabrykant
Jak to mówią - im bardziej męczy się autor pisząc książkę, tym mniej męczy się czytelnik ją czytając. Dobra robota, gute Arbait,גוט אַרבעט !
OdpowiedzUsuń