Stacja benzynowa 1.
Słońce ostrym przedpołudniowym światłem. Mróz trzyma. Stajemy na stacji benzynowej na posthitlerowskiej autostradzie, tej samej na której Sobiesław Zasada bił rekordy prędkości polskim fiatem. Ale kiedy to było? Jakieś trzy epoki temu. Może cztery. Nieważne. Stajemy na ostatniej stacji przed niemiecką granicą, zatankować benzynę. Stoję w mroźnym słońcu i oglądam wolne defilady samochodów pod dystrybutorami. Połowa aut na ukraińskich numerach - biedne stare sedany wypakowane gratami po sufit. Wypasione audi i mercedesy z młodymi mężczyznami ubranymi w markowe ciuchy. Wysiadają, przeciągają się, smyrają w smartfonach. Rozglądają się. Dwie starsze panie, ubrane ze skromną, nieco przedatowaną elegancją wypakowują się ze starego lanosa. Gdzież tu kantor? Odchodzą w tamtą stronę - jedna wspierana przez drugą. Przez czarne węże leci benzyna w horendalnej cenie. Nie martwmy się, dziesięć kilometrów dalej jej cena, z niewiadomych przyczyn, skacze w górę dwukrotnie, pomimo że na drodze nie ma właściwie oznak żadnych granic. Ta sama Europa. Szczupły chłopak oparty o swoje wypasione audi rozmawia po ukraińsku przez komórkę. Słońce świeci ostro, tiry pędzą po posthitlerowskiej autostradzie - na wschód i na zachód. O, przejechała łada z bambetlami na dachu. Wiadomo w którą stronę. Języki mieszają się w mroźnym powietrzu, dzieci jedzą hamburgery przy stolikach. Grzeczne. Bardzo grzeczne, nawet ciche. Starsze panie wracają z kantoru kręcąc głowami. Za drogo.
Stacja benzynowa 2.
Rano wyjeżdżamy z francuskiego Strasbourga, z powrotem przez wielki i ujarzmiony Ren w stronę Niemiec. Mosty, porty przeładunkowe, śluzy. Tramwaje miejskie przelatują na drugą stronę przez te mosty, z dzielnicy do dzielnicy, z kraju do kraju, jakby ten Ren wcale tam nie płynął. Słońce dalej świeci wspaniale, ale tu jest ciepło. Wiosna. Rano, obudziwszy się w tanim hotelu, bardzo tanim hotelu, najtańszym w Strasburgu, stwierdzamy, że na sąsiedniej stacji benzynowej ceny przez noc spadły o czterdzieści eurocentów w dół. Musieli Francuzi obniżyć vat na paliwo, za naszym przewodem. Już wielu mówiło, że Polska kroczy w awangardzie Europy. Vat spadł we Francji. Pewnie w Niemczech też? Jest ósma rano, sobota, Strasburg się dopiero budzi w swoim dostatnim i zorganizowanym układnie życiu, wśród zabytkowych murów, kipiącej w parkach zieleni i pędzących przez to wszystko niebiesko-szklanych tramwajów. Jedziemy zatem w dalszą drogę za Ren, do Niemiec, za granicę, która jest, a jakoby nikogo nie było, przez mosty z szerokimi
widokami na rzekę, porty i śluzy. Ale tu nagle stop! Halt procesja! Na stacjach po niemieckiej stronie nadal wczorajsze ceny - wyższe o czterdzieści eurocentów za litr. Odwrót, odwrót, odwrót! Krótka narada - znów jedziemy, abarot, przez most na Renie, który obserwuje to spokojnie i stoicko, tocząc swoje wielkie wody - z powrotem do Francji. Stajemy na pierwszej stacji. Ósma dziesięć rano, raptem kilka aut. Na stacji panuje typowy francuski porządek, po niemiecku: Französische Wirtschaft. Pamiętam opowieści kumpla, który wraz z rodowitym Francuzem szukał przez pół nocy działającej francuskiej stacji benzynowej, która zechciałaby zaakceptować francuską (a jakże!) kartę kredytową. Tutaj, w porannym Strasburgu to samo. Dwa rzędy aut ustawione po obu stronach dystrybutorów. Zafrasowani kierowcy drapią się po głowach. Na dystrybutorach z obu stron odręcznie napisane kartki: opłata kartą przed tankowaniem. Opłata? Ale gdzie? Budka stacyjna zamknięta na głucho z zaciągniętą roletą. Znaczy się - nie tam. Wreszcie bingo! Rzeczone kartki wiszą z obu stron dystrybutorów, ale tylko z ich jednej strony jest przy nich terminal do płacenia! Oczywiście z przeciwnej strony, niż stoimy. Kierowcy warczą na siebie, kolejki krzyżują się w chaosie, ci co się zorientowali z niewłaściwej strony usiłują przejechać na właściwą. Oglądamy uważnie procedurę płacenia. Nobliwy pan z porsche mruczy coś niechętnie pod nosem i pokazuje dobitnym gestem, że powinniśmy stanąć w drugiej kolejce. Oglądamy się za siebie - w ciągu minuty cały prawobrzeżny Ren zorientował się, że we Francji jest taniej i stanął w ogonku. Okej, okej, mamy czas. Stajemy na końcu. W końcu tankujemy i płacimy ledwo odcyfrowywując komendy na kompletnie nieczytelnym wyświetlaczu. Trąbią na nas. Żeby szybciej. Nie ma chętnych żeby pomóc, w tej francusko-niemieckiej Europie. Tym różni się ona od Europy rumuńskiej, węgierskiej albo ukraińskiej. Przynajmniej z naszych doświadczeń. Französische Wirtschaft, psia jego mać! Staliśmy dłuższą chwilę. Ale wiecie co? Opłaciło się. W tym czasie cena paliwa staniała o dalsze dziesięć centów. Nasyceni po sufit olejem napędowym i socjologicznymi obserwacjami po raz trzeci tego dnia przekraczamy granicę na Renie.
Norymberga.
Ech, Norymberga dla Putina się marzy. I dla jego siepaczy. Na razie jest Norymberga dla nas. W nocy, przez najbliższe dwie godziny. Potężne, niesłychanie rozległe mury flankują całe stare miasto - to jest gigantyczna fortyfikacja, podobno jedna z najlepiej zachowanych średniowiecznych. Miasto sprawia wrażenie bogate, ale nieco łaciate. To nasze dzieło, te łaty. Znaczy się nas, aliantów. Bombardowania sprawiły, że w sporej części miasta stoją wspaniałe średniowieczne zabytki, a w pewnej części ich ersatze - kamienice kształtem naśladują dawne proporcje, ale kudy im tam do stojących obok oryginałów. Na przykład budynku siedziby cesarskiej tuż koło zamku - ma ona poddasze o sześciu (!) kondygnacjach - wyobrażacie sobie? Dzisiaj to hostel młodzieżowy. Nocna Norymberga świeci w oczy wystawami sklepów, nieznanymi w naszej części Europy - sklep (wielki!) z samą czekoladą. Sklep (wielki!) z samymi klockami Lego na głównym deptaku miasta.
Tłum kłębi się na ulicach o dziesiątej w nocy, chłodną porą, tłum maksymalnie wielorasowy i dwujęzyczny - w użyciu wyłacznie niemiecki i turecki. Ale i niespodziewane polskie akcenty - na chodniku śpi wielki biały nosorożec - rzeźba Doroty Hadrian inspirowana rysunkami znanego norymberczyka, Albrechta Dürera, dar miasta Krakowa dla Norymbergi. Dom samego Dürera, wspaniałą szachulcową kamieniczkę można także tu oglądać, pod samymi murami zamku. Ładnie mieszkał ten Dürer, nie ma co! Norymberga, mało znana turystycznie, zaskakuje świetnym klimatem, rzeką płynącą przez środek, kościołami, że klękajcie narody Europy, wspaniałym widokiem z zamkowego wzgórza. I kipiącym życiem nocnym, które przelewa się przez kluby i restauracje, pije piwo na mostach i pokrzykuje wesoło. Co jakiś czas trafia się ukraińska flaga na budynku. Wisi zawsze obok niemieckiej. Nie ma żadnych wyjątków. Na szczycie wzgórza zamkowego, wspaniale podświetlona, powiewa na tle nocnego nieba tylko jedna, olbrzymia. Trójkolorowa.
Pod kościołem św. Sebalda, na niewielkim placu natykamy się na miasteczko protestacyjne. Aktywiści klimatyczni nocują tu w proteście i w dziesięciu stopniach celsjusza na rzecz natychmiastowych działań. Trzeba działać! Plakaty głoszą: Bez tego nie idzie! Feminizm potrzebuje nowego ładu klimatycznego! Jedna walka, jeden cel! Patrzymy na namioty rozbite pod koronkowymi gotyckimi ostrołukami, ktoś tam gra na gitarze. Głośne rozmowy w mroku. Dwie granice dalej, a jeśli policzyć te prawdziwe granice - to raptem jedną tylko, ludzie giną pod ostrzałem. Marzną w piwnicach, bez prądu i ogrzewania. Bez nadziei.
Co my tu właściwie robimy? Trzeba wracać z tej krótkiej bajki do naszej rzeczywistości.
Budziszyn. Zakończenie.
Ludzie tu jacyś tacy bardziej kartoflowaci. Gęby mają okrągłe, włosy szarobure, rysy nieostre. Jak jacyś niegermanie. Jak ja sam, na ten przykład. No tak. Bo w niegermańskim mieście mieszkają. Nawet się tak słowiańsko nazywa. No, po niemiecku też się nazywa, też. Bautzen. Miasto uwodzące. Krótkie sprawdzenie czasu na autostradzie Drezno - Zgorzelec: mamy jakąś godzinkę na obejrzenie tej słowiańskiej (teoretycznie) ostoi na wzgórzach kraju związkowego Saksonia. Zwiedzamy zatem pędem. Nie spotkałem jeszcze tak zwiedzalniczego miasta. Pełne uroku, malownicze, przytulne. Jest ono nieprzesadzone, zarówno pod względem odnowienia, jak i nachalności. Za to każdy budynek, podkreślę ponownie: każdy budynek na starym mieście jest opisany na specjalnej tabliczce przytwierdzonej do muru. Można sobie przeczytać cały Budziszyn. Sprewa okala łukiem baszty i wysokie mury miejskie, zza dachów kamieniczek wystają kuriozalne wysokie wieże. Ulice opisane dwujęzycznie - po niemiecku i serbsku. No bo to serbołużyce są. Wszystko się rozumie, prawie jak u nas. Ale Sprewa odpływa sobie w stronę Berlina. A u nas żadna rzeka nie odpływa w stronę Berlina. Zatem trzeba nam do domu.
Przejeżdżając przez tunel na autostradzie Bundesautobahn 4, tuż przed granicą z Polską - rozmyślamy. Jak zwrócił naszą uwagę nasz Reisefuhrer jest to tunel strategiczny. Ekonomicznie kompletnie bez sensu - trzykilometrowy tunel w prawie płaskim terenie. Germanie zbudowali go w 2008 roku kosztem 385 milionów euro. Rzekomo na potrzeby ochrony przyrody. My jednak podejrzewamy, że raczej po to, by się chronić przed Niegermanami nadchodzącymi ewentualnie ze wschodu autostradą A4. Geografia strategiczna dopada nas w ciemnościach przekopu, łapie za gardło. Kim jesteśmy, my Europejczycy? Czy w ogóle istniejemy? Gdzie jest nasza lojalność, humanizm, priorytety? Co chcemy poświęcić, a co zachować?
W oddali widać światełko wylotowe tunelu. Drobny punkcik na horyzoncie.
Fabrykant
Fajne relacje. Niepoprawne polity znie, szczególnie te ustępy pod znakiem tryzuba, kierującego się, nie zawsze biednie, na zachód ( nie zawsze bogaty).
OdpowiedzUsuńPominięty wój przydrożny.
Wój mimo wszystko - daleko od trasy.
UsuńAle sercem blisko.
Budziszyn, łużyce... ponad 1000 lat żyją sobie tam łużyczanie w elemencie germańskim. Za czasów NRDowskich byli nawet hołubieni bo tak się na Kremlu podobało. I w przeciwieństwie do innych mniejszości _np. tzw. Bośniaków, nie próbowali wybić się na niepodlegość. Choć nad Bałtykiem koło Wismaru czy Oldenburga ponad 1000 lat temu tamtejsi Słowianie mieli bardziej rozwinięte struktury cywilizacyjne i państwowe niż element germański. Nie jestem rewizjonistą.
OdpowiedzUsuńJak to nie? Rewizjonizm pełną gębą!
UsuńMiałem nosa, aby tutaj zajrzeć. Piękna impresja, miło było poczytać.
OdpowiedzUsuńI w sumie zgadzam się. Na mitycznym zachodzie wcale trawa nie jest zieleńsza.
-wojluk
Dobre podsumowanie. Zawsze zapraszam.
UsuńHeh, już myślałem, że nie ma po co zaglądać... ;)
OdpowiedzUsuńAle jest.
Dziękuję.
Cześć,
OdpowiedzUsuńMasz może kontakt do Jiři Otisk? Niestety jego strona nie działa.
Sorry, że pod tym wpisem, a nie pod wpisem o Sigmie, ale nie wiem jak działa blogspot i czy dostałbyś powiadomienie.
Pozdrawiam
Radek
Mam taki mail: j.otisk@btv.cz
UsuńPozdrowienia.
Wielkie dzięki!
Usuń