A czy jak Twoja dziewczyna nie jest
petrolheadem i nie wie kto to jest Niki Lauda to też będzie
zadowolona z tego filmu?
Też.
A jak kto jest ekologiem i chętnie
powiesiłby na drzewie pewną Szyszkę to też obejrzy ten film z
przyjemnością?
Też.
O ile tylko ma pewne sentymenty do
przeszłości i lubi dobre kino. Ale na szczęście- większość z
nas ma, większość z nas lubi.
"Wyścig", patrząc na
tematykę, powinien być głównie dla tych którzy mają benzynę we
krwi. To epicka opowieść o rywalizacji dwóch kierowców Formuły 1
na początku lat 70-tych- Jamesa Hunta i Nikiego Laudy. Dobrze
opowiedziana, fajnie pokazana, wywołująca uśmiech na gębie, który
co prawda troszkę tężeje nam na ustach wraz z przebiegiem akcji.
Bo ta jest dramatyczna i godna filmu, pomimo że kręci się stale
wokół wyścigów.
Reżyser- Ron Howard- wspiął się tu na
wyżyny swoich umiejętności, o dwa kroki wyżej niż w swoich „Apollo
13” i „Kod DaVinci”. Historia wyglądająca wstępnie na
schematyczny hollywood wkręca nas coraz mocniej z każdą minutą.
Szczerze mówiąc- prawie tam utonąłem.
Bo tam można utonąć z przyjemności w tym morzu zdjęć. I zaraz
wam tu zrelacjonuję wrażenia z tego tonięcia.
Jeżeli jednak myślicie, że w
fotografii jesteście na bieżąco, bo czytacie Fotodinozę, to nic
bardziej mylnego! Fotodinoza to konserwa wychowana na klasyce,
reporterach, agencjach Magnum i Cartier Bressonach, czerni- bieli,
zapatrzona w przeszłość i nie trzymająca żadnej ręki na żadnym
pulsie żadnej fotografii. Do tego aspołeczna, niesocjalizująca
się, nie uczestnicząca. Nie bywająca. Konserwa w sosie własnym.
(Niemniej konserwa otwarta).
Na tyle nie uczestnicząca, że to
pierwszy Fotofestival na jaki się wybrałem. Już po szesnastu
latach jego istnienia.
Wstyd?
Wstyd to kraść. (cytat)
Poprzednie Fotofestiwale śledziło się
jednak od samego początku w różnych publikacjach i w prasie, na
początku w świętej pamięci „Pozytywie”.
Tak naprawdę to „Pozytyw” jest
źródłem, praprzyczyną i sprawcą tego, że w ogóle wybrałem się
na Fotofestival 2017. Nawet mogę Wam powiedzieć który numer-
1/2005, ten:
W tym numerze po raz pierwszy
zobaczyłem zdjęcia pana Martina Kollara. To była miłość od
pierwszego wejrzenia. O tych zdjęciach napisało się TUTAJ.
A tu na Fotofestiwalu wielka wystawa
zdjęć szanownego pana Kollara! Zadzieram kiecę i lecę! Nie mogę
przeoczyć tego, że zdjęcia jednego z ulubionych fotografów same
przyjeżdżają pod mój dom. Lecimy. Kocham Pana, Panie Kollar!
(cytat strawestowany).
Czego człowiek powinien się
spodziewać po stacji Łódź Radogoszcz? Na pierwszy rzut oka nie
wiadomo. Nazwa Radogoszcz zlała się łodzianom w jedno z wielkimi
osiedlami mieszkaniowymi z lat 80-tych. Radogoszcz Wschód to bodaj
ostatnie osiedle z wielkiej płyty postawione w naszym mieście.
Projektanci (Zbigniew Lipski i Jakub Wujek, znani w Łodzi z licznych
realizacji w latach 80-tych i 90-tych) zdołali zmiękczyć projekt i
zmiękczyć producenta prefabrykatów tak by owa wielka płyta
przynajmniej w niektórych miejscach nie przypominała dawnych
blokhauzów z czasów socjalizmu.
Ale nie tylko prefabrykaty na
Radogoszczu można zobaczyć. A nawet można zobaczyć takie rzeczy,
przy których prefabrykaty to pikuś.
Nie spodziewalibyśmy się tu wielkich atrakcji. Blisko już granic Łodzi- obok ostatnich wielkich osiedli mieszkaniowych. Ale ta podmiejskość okazuje się niespodziewanie historycznym atutem.
A pierwsza wzmianka o wsi Radogoszcz pochodzi z- tadam!- 1242 roku! Książę Konrad Mazowiecki hulał tu na zjeździe książąt. A to ci dopiero! A my tu teraz hulniemy pociągiem aglomeracyjnym.
Sigma AF 90mm- f/2,8
Ljegalna Robota
Należy przejechać się rowerowo, lub
przespacerować 500 metrów od stacji i zagłębiamy się w morze
różnych artefaktów chwytających oko. Nie są to może wawelskie
zamki, ale jak na łódzką miarę...
Na początek jednak nie zamki, a trochę
solidnej mieszkaniówki. Bardzo solidnej.
Kiedy ominie się bloki Radogoszcza i
pójdzie na wschód w stronę ul. Zgierskiej nagle wpada się w inną
czasoprzestrzeń i inny wymiar. Osiedle domów robotniczych w
okolicach ulic Trawiastej, Nagietkowej, Rumiankowej, wśród
sosnowego lasu i alei drzew.
Ul. Ziołowa. (Sigma AF 24mm- f/11)
Ul. Ziołowa
Od razu widać, że z tymi domami jest
coś nie tak.
Od razu widać, że to nie Polak
budował.
Zbyt równe, zbyt jednolite i
harmonijne, homogeniczne.
Fot. Paweł Sasor. Zdjęcie wyróżnione w konkursie "Polska Ulicznie 2017".
Moja miłość do zdjęć przeżywa
różne fale. Czasami idę za tropem jakiegoś zdjęcia, albo
fotografa i nic. Nic nie bierze. A wydawałoby się że powinno żreć
jak dzikie. Wszystko się zgadza- i twórca dobry i temat (zwłaszcza
temat!) nośny a tu nie ma chemii, zupełnie inaczej niż u Curie-
Skłodowskiej. Tak było właśnie ze zdjęciami znanego René Burri, fotografa ulubionej agencji Magnum. Bo ja tak właśnie na
Agencji Magnum się wykształciłem i ją poważam a priori. Pan
Burri niedługo po drugiej wojnie postanowił się zająć tematem
Niemiec, niemieckich stref okupacyjnych. Pomyślałem- temat dla
mnie. Podniecony przekrojowymi artykułami na Automobilowni- LINK opisującymi motoryzacyjną złożoność tej epoki, wspominającą
nędzę jaka dotknęła po wojnie nawę najbogatsze kraje Europy
Zachodniej, rzuciłem się do przekopywania archiwów Magnum.
Ale nic. Nie bangla.
Może spodziewałem się czegoś
innego, czy jak? Zdjęcia René Burri, za wyjątkiem
niektórych wyjątków, zdają mi się mało wnikliwe, mało
wciągające. Zbyt grzeczne jakieś, jak na ten niegrzeczny czas. No
co ja zrobię. Może jestem zbyt wybredny? Może się za bardzo
wyalienowałem z rozentuzjazmowanego tłumu? (Przyczyną może być autocenzura fotografa, który planował wydanie swojego albumu zarówno w Zachodnich, jak i Wschodnich Niemczech).
René Burri 1961, Osiedle robotnicze fabryki Krupp, Zagłębie Ruhry.
René Burri 1959, Frankfurt nad Menem.
Jednak pojawił się na szczęście lek
na moją alienację, który przypomniał mi jakie zdjęcia powinienem
oglądać, żeby pisać same pozytywne wpisy na Fotodinozę.
Rozstrzygnął się konkurs
fotograficzny "Polska ulicznie 2017"- LINK
I jakoś od razu przypomniało mi się,
że streetfoto to chyba moja ulubiona bajka. Bo streetfoto to jakby
najbliższe dziedzictwo klasycznego fotoreportażu, Cartier Bressonów
i braci Capa, zaprawione przy tym szczyptą absurdu i ironii. A
absurd i ironię lubimy co najmniej równie mocno jak fotografię.
W konkursie zwyciężyło jedno bardzo
dobre zdjęcie. Mogę tylko żałować że nie mogło zwyciężyć
ich więcej. Ale na szczęście są też zdjęcia wyróżnione, może
i równie dobre. Każdy gust jest inny, ale i tak współczuję
jurorom. Musieli się namęczyć. Ja na szczęście nie muszę. Mogę
żyć lekko, łatwo i przyjemnie. Mogę sobie zamieszać w tych
werdyktach jak chcę.
fot. Marcin Urbanowicz. Pierwsza nagroda w konkursie "Polska Ulicznie 2017"
Zdjęcie zwycięskie pana Marcina
Urbanowicza. Tak to świetne zdjęcie. Bardzo dobre. Myślę że sięga
jakichś nieokreślonych granic streetfotografii. Ono jest dobre w
sensie ogólnym a nie stricte "ulicznym". Przez intensywne
kolory i rodzaj złapanej na zdjęciu kurtyny ma posmak egzotyki,
przez niedookreśloność centralnego detalu emanuje tajemnicą,
która jest sednem tego obrazu. Aż chciałoby się puścić je jak
film. Ino fotografia to nie plik avi- zostajemy z tą tajemnicą na
zawsze.
Dodatkowo ta drabina. Symbolikę
drabiny odkrył już pionier fotografii- Henry Fox Talbot, kiedy
szukał tematyki do swoich pierwszych zdjęć w latach czterdziestych XIX
wieku.
Więc ja, jak ten stół z powyłamywanymi nogami, wyindywidualizowałem się z rozentuzjazmowanego tłumu.
Dawno nic nie narysowaliśmy, to teraz to odrabiamy w kolejnym odcinku z cyklu "prawie jak foto". Poprzednie odcinki z cyklu można obejrzeć tutaj- LINK i z przerażeniem zauważam, że jest już ich trzynaście.
W ogóle z przerażeniem zauważam, że niepostrzeżenie Fotodinoza przekroczyła już 200 wpisów. I żadnego jubla nie było! No to teraz jest jubel- przy 204-tym.
A czy taki umowny i przysłowiowy
Cartier - Bresson to robił takie same zdjęcia jakie robią
dzisiejsi reporterzy?
No nie bałdzo.
Robił zdjęcia czarno- białe, jednym
obiektywem- 50-tką Leiki i bodaj na ogół jednym aparatem. Zupełnie
inaczej, niż dzisiejsi fotografowie prasowi, wyposażeni (też na
ogół) w baterie obiektywów i po trzy aparaty, strzelający zdjęcia
od superszerokiego kąta po straszliwe tele zdolne ściągnąć
kosmonautę lądującego na księżycu i pryszcz na nosie Szarapowej.
Czy wynikało to z braku sprzętu w
latach 30-tych i 40-tych?
Nie. To wynikało z samoograniczenia
się Cartier- Bressona.
Samoograniczanie się jest dobre,
powoduje zwiększenie dyscypliny i uwagi u fotografa, oraz nie
odciąga od tematu. Już o tym pisał kiedyś Foto- nieobiektywny
LINK. I ja też o tym piszę. Odcięcie marginesów sprzętowych i
przesadnych możliwości...
- To co będziemy teraz robić?
- Noo... Jest wiele możliwości.
(cytat)
Odcięcie tych marginesów powoduje, że
z fotografii zostaje tzw. samo sedno. Obraz, który ma być istotny.
Czy to jednak znaczy, że owe dalekie
marginesy sprzętowe to coś złego? Broń boże! Poszerzanie
spektrum możliwości jest także rzeczą która popycha fotografię
do przodu. Rzecz jasna, i jak zwykle, zależy kto i jak tego sprzętu
używa.
Henry Fox Talbot, czy Nadar, albo inni
pionierzy fotografii męczyli się ze szklanymi płytami, pokrytymi
emulsją robiąc swoje zdjęcia, a w sumie to ciekawe jakie foty by
robili, mając do dyspozycji Leicę Cartier- Bressona. Pewnie trochę
inne.
Mieliby w każdym bądź razie szerszy
wybór i trochę ułatwienia. Bo tylko o to w sprzęcie chodzi. Od
zawsze toczy się ten bieg- i od zawsze w tę samą stronę.
Kiedyś rewolucję stanowił
automatyczny pomiar światła, potem autofokus, potem możliwość
cyfrowego obrazowania. Za każdym razem taka rewolucja była falą z
jaką hurmem ruszali producenci , a wraz z nimi umasowienie tych
wynalazków. Ostatnimi czasy ciśnienie przeniosło się mocniej w
stronę filmowania, zostawiając fotografii coś na kształt
cyzelowania dawniejszych dokonań. Usprawniania, dokładania drobnych
funkcji, usoszalmediowania, zmniejszania sprzętu i polepszania
jakości obrazu, rozbudowywania możliwości softwareowych. Czy te
zmiany posuwają fotografię do przodu? Niewątpliwie, choć jakby
mniejszymi niż kiedyś krokami.
Bardzo znaczące zmiany notuje jednak
według mnie postęp techniczny w dziedzinie optyki. Nastała
ostatnio jakaś nowa era dostępności. Nadejszła
wiekopomna chwiła (cytat).
To jest właściwie niby takie sobie
nic, w porównaniu na przykład do programów składających świat w
kulkę, albo do dostępności dronów, które pozwalają obejrzeć
świat z lotu wróbelka. Niby nic. Ale jednak.
Dla mnie na przykład składanie świata
w kulkę nie jest tak atrakcyjne jak to, że za pomocą tych nowych
obiektywów można uzyskać takie zdjęcia, jakich wcześniej uzyskać
się nie dało. I to w cenie, choć drogiej, to jednak dostępnej dla
sporej części sprzętowych wariatów.
Serdecznie
witamy nowe smaczne kąski (cytat).
Mam na myśli przede wszystkim małą
głębię ostrości przy szerokim kącie. To coś co mnie podnieca.
(A mnie podnieca kafelek od pieca- cytat). Szerokie kąty
przyzwyczaiły nas od zarania do wielkiej głębi ostrości jaką
dawały, wszystko na obrazku było ostre, nawet na pełnym otwarciu
przesłony, a tutaj nagle mamy coś co przeczy tym stereotypom.
Te
filmy tak mnie zdenerwowały, że nie mogłem już zdzierżyć.
Trzeba było o filmach.
Czasami
człowiek coś musi, bo się udusi.
Przejechaliśmy
się ostatnio do Monachium (opis wycieczki na Fotodinozie - TUTAJ),
zatem należało obejrzeć film pod tym tytułem, którego się
jeszcze nie widziało.
Masz
pan chwilkę czasu? To idź pan na film, na którym pan jeszcze nie
byłeś, he he he. Wężykiem Jasiu, wężykiem...
(cytat)
Rzadko
się zdarzają filmy, które trafiają tytułem w miejsce
urlopowania. Jak byłem ostatnio w Kielcach, to za cholerę nie
mogłem znaleźć hollywoodzkiego filmu pod tytułem "Kielce". A o
Monachium- był. Zasiedliśmy do niego zatem jak do świątecznego
obiadu, wzmożeni wizytą w opisywanej lokalizacji.
Ale
po godzinie wyłączyliśmy go sfrustrowani. Rzadko mi się to
zdarza.
Steven
Spielberg nakręcił film o terrorystycznej masakrze na olimpiadzie w
Monachium w 1972 roku. Grupa Palestyńczyków z organizacji Czarny
Wrzesień wzięła tam na zakładników jedenastu izraelskich
sportowców, wszystko w blasku jupiterów i z terkotaniem
telewizyjnych kamer, które przybyły by relacjonować olimpiadę, a
tutaj trafiła się taka medialna gratka. W akcji próbującej
odbicie zorganizowanej przez niemieckie służby bezpieczeństwa-
wszyscy zakładnicy zginęli.
Rekonstrukcja
tych wydarzeń, to moim zdaniem jedna z najmocniejszych stron filmu
Spielberga, choć sam film skupia się przede wszystkim na
wydarzeniach późniejszych, kiedy to państwo Izrael organizuje
tajną komórkę, mającą za cel zemstę na terrorystach.
Rzecz
ma dotyczyć zemsty i tego czy grzechów ona jest warta.
Cel
uświęca środki, ale krawędzie pozostają zwykle nieuświęcone.
(cytat-
Ja).
Temat
zatem nośny i można go ograć na wiele sposobów.
Spielberg
namęczył się z realizacją Monachium. Świetnie zaaranżowane są
lokalizacje- Paryż, Londyn, Rzym, w końcu Liban lat 70-tych.
Troszkę brakowało mi szerokich planów z wioski olimpijskiej w
Monachium, ale Monachium nakręcono na Węgrzech, zresztą i inne
miejsca także. Było podobno blisko, żeby Spielberg wybrał
Wrocław, ale Węgrzy byli tańsi. Londyn, Ateny i Rzym zagrała
maltańska Valetta.
Rekonstrukcja
faktów z zamachu w Monachium ma świetne kręcone z ręki zdjęcia,
fantastyczne nawiązania do sławnych obrazów telewizyjnych, które
stały się symbolami tego wydarzenia- w filmie pokazują nam jakby
rzeczywistość z drugiej strony kadru. Jest to wiarygodne i
poruszające.
W
ogóle zdjęcia do filmu są fajne, z ciekawymi pomysłami i rytmami
(lusterka samochodowe i odbicia w szybach), sporo dobrze nakręconych,
dynamicznych scen nocnych, kręconych ze steadycamu i oglądanych
oczami bohatera. Tutaj w ogóle nie ma się do czego doczepić.
Nie jest to oczywiście dziwne- za zdjęcia jest odpowiedzialny Janusz Kamiński- on wie co dobre.
Orgią
dla każdego automobilisty jest oglądanie samochodów w "Monachium",
jest ich tam bardzo dużo, doskonale dobranych i stanowiących ważne
rekwizyty. Przy tym są nieoczywiste- sporo mało dzisiaj
popularnych, ale zwyczajnych w latach 70-tych aut, o których dziś
mało kto pamięta.
Dlaczego
zatem, po godzinie filmu zdecydowałem się nacisnąć "stop",
zamiast kontynuować "play" ?
Przecież
w obsadzie są i Daniel Craig i Geoffrey Rush, późniejszy królewski
lektor z "Jak zostać królem"
i Mathieu Almaric, znany
później z filmu „Motyl i skafander”, oraz z roli złego w
"Quantum of Solace". (w ogóle twórcy Bondów czerpali
potem garściami z obsady "Monachium").
Przecież
wiele osób chwali ten film jako solidne zmierzenie się z poważnym
tematem, ba niektórzy twierdzą że to najlepszy film Spielberga
(chyba nie widzieli "Indiany Jonesa" he he he).
Fantastyczny, dobrze zrobiony, trzymający w napięciu.
Ale
jednak "stop".
Otóż
doznałem wrażenia, że zostałem przez reżysera i jego
scenarzystów (Tony Kuschner, Eric Roth) olany. Zostałem uznany za
głąba, który uwierzy we wszystko, bo pokażą mu trochę wybuchów,
strzelanin i ekstra samochodów. Zrobią mu piękny anturaż, klimat,
odbiglują lata 70-te, do których ma sentyment, oraz postawią
dylemat moralny i to wystarczy.
Nie znając Niemców, nie znając
niczego więcej oprócz paru słów z niemieckiego dobrze jest mieć
jakiegoś przewodnika po niemczyźnie, jakiegoś Reiseführera.
I ja mam na
szczęście.
Można go zapytać o
różne krępujące pytania, na przykład: „czy Niemcy są tacy
sami jak Polacy?” i otrzymać krępujące odpowiedzi. Np. "NEIN,
Donnerrrrwetterrrr!!!"
Niemcy mają
skomplikowaną unionistyczną historię, boż przecie nie tak dawno
landy były osobnymi księstwami, nie dość że rządzonymi przez
osobnych władców i inne dynastie, to jeszcze podzielonymi
religijnie że bardziej nie można- na protestantów i katolików.
Oprócz tego przez niedawne pięćdziesiąt lat były podzielone na
NRD i RFN, państwa z założenia sobie wrogie, oddzielone murem i
zasiekami z których automatycznie strzelano do każdego (mimo tego
nie brakowało śmiałków, którzy się przez tę barierę
przedzierali- polecam berlińskie muzeum na Checkpoint Charlie).
Pomimo tych
wszystkich podziałów- Niemcy są monolitem.
Są cholernym
społecznym monolitem, donnerrrrwettterrrr.
Wszystkie społeczne
konflikty, podziały, tarcia, błędy są w tym kraju pomijalne.
W zupełnym
przeciwieństwie do naszego, w którym są fundamentem.
Niemcy to kraj, w
którym można przeprowadzić dowolnie założoną strategię. Można
przeprowadzić dowolną strategię zmieniającą funkcjonowanie
społeczne. I ona zadziała.
Furda tam uchodźcy,
mniejszości narodowe, konflikty polityczne.
Jest strategia. I
ona zadziała, mówię wam.
Dlatego Niemcy
poradzą sobie nawet ze świeżo zbudowanym za miliardy euro portem
lotniczym Berlin Brandenburg, który, według przepisów nie nadaje
się do użytkowania i trzeba go zaprojektować i postawić od nowa.
Ba! Może to być
zupełnie NIEPISANA strategia. Na przykład uprawianie polityki
historycznej w odpowiednim kierunku. W takim, w którym za wojnę
światową odpowiadają głównie Naziści, a Niemcy są dopiero na
drugim miejscu podium (Naziści wszystkich krajów- łączcie się
(cytat). Albo pisanie przetargów, w których wygrywają niemieckie
firmy. Nikt przecież nie napisał w ustawie, że mają wygrywać.
Wolny rynek jest przecież, paneuropejski. No ale jakoś wygrywają.
Wewnętrzną
politykę historyczną Niemcy poprowadziły wręcz wspaniale. Przez
kilkadziesiąt lat po II Wojnie Światowej historia w podręcznikach
szkolnych kończyła się na I Wojnie Światowej. I szlus. Znaczy się
Schluss. Czy to nie genialne? Gdyby było tam coś o latach 1918-
1945 to trzeba by było się tłumaczyć, wyjaśniać, interpretować,
albo co gorsza kajać. Ale nic nie było. Jakież to ułatwienie.
Dlatego jak kilka
lat temu do mojego Reiseführera
przyjechali młodzi goście z Niemiec, odwiedzając Gdańsk i
Westerplatte, to wyjechali obrażeni, bo mówimy nieprawdę. Bo to
przecież polska jednostka wojskowa z Westerplatte zaatakowała
niecnie pancernik Schleswig-Holstein, który był przypłynął z
gościnną pokojową wizytą przecież.
11 sierpnia 2015 roku nastąpiła mała
rewolucja: wredny Wizzair zmniejszył wielkość bezpłatnego,
nierejestrowanego bagażu z 55x45x25 cm na 42x32x25 cm.
To był cios w podbrzusze.
Był to mały krok dla linii lotniczej,
ale wielki krok dla tych, którzy zabierają na wakacje tylko dwie
pary majtek, po to by zmieścić więcej obiektywów. Od tego dnia
druga para majtek zaczęła nie wchodzić do bagażu podręcznego.
Od tego dnia należało przemyśleć
starannie nasze fotograficzne wybory obiektywów, które miały latać
wraz z nami jako bagaż podręczny. Ciężki orzech do zgryzienia dla
wariatów sprzętowych.
Jednak jakoś udało się osiągnąć
kompromis.
W ogóle w pakowaniu się na wyjazdy
odkryłem z biegiem ostatnich lat pewne korzystne reguły, których
nie uświadamiałem sobie wcześniej. Reguły te zostały odkryte z
musu, od czasu gdy pojechaliśmy do Bułgarii w pięć osób z
namiotem samochodem Fiat Punto na dwa tygodnie. Trzeba było odkryć
jakieś reguły, żeby móc przeżyć.
Reguły te sprawdziły się także w
lotach tanimi liniami z bagażem podręcznym. I na potrzeby latania
tanimi liniami zostaną tu przytoczone:
1. Tanie linie latają głównie w
Europie. Innymi częściami świata nie zawracamy sobie głowy.
2. W cieplejszych krajach możemy
ubierać się w znacznie mniej ciuchów. Odpuszczamy zatem wszystkie
zimne kraje- Islandię, Skandynawię, Rosję. Racjonalizujemy sobie
to w ten sposób, że w Islandii i Skandynawii jest drogo, a w Rosji
niezbyt demokratycznie. Fuj. No i poza tym zimno. Brrr.
Poza tym pamiętamy, że po pierwsze
cała cywilizacja judeochrześcijańska przyszła z południa.
Wszystko staje się jeszcze łatwiejsze. Coś pięknego!
3. Należy wybierać takie kraje w
których przepisy są traktowane jako ogólne sugestie. Będzie to
dotyczyło także bagażu podręcznego. Nie wolno, ale można
(cytat). Dość często samoloty tanich linii latają z załogą
pochodzącą z kraju docelowego, która jest odpowiedzialna za
sprawdzanie bagażu. Liczmy na to że załoga potwierdzi powyższe
stereotypy.
4. Jedna, odpowiednio dobrana para
butów zapewnia szczęście przez dwa tygodnie. Na plaży i tak
chodzimy boso.
5. W czasie deszczu dzieci się nudzą,
a my i tak siedzimy w domu, muzeum albo w samochodzie. Wszystko co
przeciwdeszczowe- jest niepotrzebne.
6. Oczywiście znaczną część ubrań
można założyć w czasie kontroli lotniczej na siebie. Nikt nie
zabroni mi lecieć w sierpniu do Grecji w walonkach, papasze i trzech
swetrach. Wolność jest. Grecy zresztą mają duży sentyment do
papach i walonek.
Nie jestem gadżeciarzem. Nawet
fotograficznym nie jestem. Stylówa- zero. Podniecają mnie co prawda
obiektywy, aparaty fotograficzne i samochody, ale od podniety dość
daleko do sięgania po portfel. Nawet Google nie wie jakie reklamy mi
wyświetlać, choć Google wie wszystko o każdym. Coś tam
wyświetla, ale prawie zawsze nietrafione. Lubię też stare rzeczy,
nawet lekko zbyt stare, cenię sobie przeszłość. Gdyby tak Google
wyświetlił mi czasem jakąś interesującą wiekową Sigmę, w
której nie działa autofokus- o to bym kliknął.
Ale nie wyświetla. Same nówki
wyświetla.
Bez łaski. Sam sobie znajdę.
Nie mogę też powiedzieć, że nie
interesuje mnie popkultura, komercja i jej obiekty. Interesuje jak
najbardziej. Zauważam niektóre chodliwe gadżety, zapamiętuję
niektóre marki i ciekawi mnie dlaczego ludzie się o nie zabijają,
na przykład stojąc w kolejkach przed sklepowymi premierami
(biografii Steva Jobsa jednak jeszcze nie przeczytałem).
Niektóre marki zapisały się trwale w
umysłach ludzi i istnieją jako ikony- takie rzeczy które były „od
zawsze”, jak się zdaje i budziły jakieś dreszcze u publiczności.
Zegarki Patek Philippe, zapalniczki Zippo, samochody Ferrari, ciuchy
od Prady, motorówki Riva, buty Nike Air, obiektywy Zeiss, dżinsy
Levi Strauss. Wszystko z różnych dziedzin i poziomów, ale jakoś
tam kojarzone przez każdego Ziemianina.
Niektóre są niezmienne, niektóre
odchodzą w przeszłość. Na przykład aparaty Kodak. Niektóre
wydają się istnieć od stu dwudziestu lat, a mają tylko
siedemdziesiąt- na przykład Ferrari (O Ferrari poczytajcie na
Automobilowni TUTAJ).
A bo ja byłem akurat dzisiaj w aptece.
I tam widziałem plakat reklamujący soczewki kontaktowe Bausch &
Lomb. Stąd wziął się dzisiejszy wpis. Bausch & Lomb z
pewnością nie należy do tej ligi marek, którą rozpoznawałoby
się na pierwszy rzut oka. Ale mnie zastanowiło to, że już gdzieś
o tej firmie słyszałem i to w zupełnie, zupełnie innym
kontekście. Nie pamiętałem jakim. Ale od czego jest wujek Google,
który żywi, broni, informuje i śledzi.
Jeśli nie nosicie soczewek
kontaktowych, to może nigdy nie słyszeliście o Bausch & Lomb.
Ale zapewne słyszeliście coś o okularach Ray- Ban, prawdaż?
Nie znacie okularów Ray Ban? Nigdy ich
nie widzieliście na oczy? Wystarczy że gdzieś widzieliście
zdjęcie następujących person: Audrey Hepburn, Michaela Jacksona,
Marylin Monroe, Jacka Nicholsona, Toma Cruse, Bono, Carego Granta,
George Michaela, Blues Brothers, czyli Dana Aykroyda i Johna
Belushiego, mających na sobie okulary.
I to nie jest żaden przypadek. To
strategia marketingowa.
A nawet jak nie śledzicie pop kultury,
tylko wchodzicie na Fotodinozę jak na elitarny blog o klasycznej
fotografii, to zapewne znacie jedną z klasycznych fotografii
generała Douglasa Mc Arthura wkraczającego na wyspę Leyte
(Filipiny), po dwóch latach od wycofania się Amerykanów z Filipin
po tym jak ich Japończycy pobili. Jest setka zdjęć z generałem,
bo to było wydarzenie stricte propagandowe.
By U.S. Army Signal Corps officer Gaetano Faillace [1] - This media is available in the holdings of the National Archives and Records Administration, cataloged under the National Archives Identifier (NAID) 531424. Wikipedia.
Tego się pewnie juz nie zauważa, ale
Polska jest konglomeratem jakich mało. Zbitką dzikości i
cywilizacji, nowoczesności i przaśności, mądrości i idiotyzmu,
piękna i brzydoty.
Tak sobie wyobrażam Kielce, symbol, jako szczyt ohydy,
Jak jakiś Paramount najgorszej małomiasteczkowej brzydy.
A może piękne to jest, ach, miasteczko, ach, i nawet miłe
I niełatwo jest w nim złapać nawet kiłę...
W każdym razie tam przyjacielem być i w tych warunkach
Trudniej jest niż w afrykańskich najpiekielniejszych wprost stosunkach.
Gdy człowiek gębą sra,
A tyłkiem podpatruje obroty gwiazd i mgławic dalekich spirale (...)
Witkacy
Z drugiej zaś strony pełno u nas
pięknych pejzaży, wierzb rosochatych jak z Szopena, tam tadam
tadadadam tadam, lasów jak mało gdzie, wiosek strzechą krytych,
zamków, dworków i bukolicznych okolic.
Niemniej Ciechocinek przerósł
wszelkie oczekiwania. To jest mistrzostwo Polski w łaciatości,
mówię wam. Nie wierzycie? W ogóle łaciatość się wam z
szacownym Ciechocinkiem nie kojarzy? My też wcale się tego nie
spodziewaliśmy, po raz n-ty pędząc autostradą Amber Gold One na
północ.
Ale jednak, proszę Państwa, ale
jednak...
Ciechocinek jest miejscem w którym
sezon trwa cały rok. Powered by NFZ.
Kojarzy się przede
wszystkim emerycko, wypoczynkowo i słono. W Ciechocinku gdzie park
zdrojowy Maxi Kaz rusza na łowy. Wszyscy znają.
Ta piosenka jest przykładem Na
to, że to nie wstyd żaden W Ciechocinku się urodzić I
niewiasty tam uwodzić
Tekst jest perłą, a muzykę Trzeba
nazwać majstersztykiem
Choć głośno o mnie w
Warszawie Pozwólcie że się przedstawię Kazik mi na imię
dali, w skrócie Kaz W Ciechocinku mam mieszkanie Tu przyjezdne
bawię panie Umilając im sanatoryjny czas (...) Zawsze
wszystko daje z siebie Żeby były w siódmym niebie Ale tylko
jeden raz Taki ze mnie Maxi Kaz Zimny jak polodowcowy głaz
W Ciechocinku, tam gdzie dom
zdrojowy Maxi Kaz rusza na łowy Na deptaku czai się na
panie Każda szansę dziś dostanie Taki ze mnie Maxi Kaz
T-Raperzy znad Wisły
Ktoś zrobił krzywdę ś.p. Jerzemu Waldorffowi wystawiając mu tenż pomniczek.
Każdy skądś tam wyrasta. Choć nie
każdy się do tego przyznaje.
Na wielkim dębie każdy wyrasta z
jakiejś gałęzi, a ta z kolei z jakiegoś konara. Dołem korzenie.
Gdzieś tkwią w człowieku geny i kształtowanie. Czasami da się je
wypatrzeć w rzeczach ulotnych.
Jak zobaczyłem zdjęcia jednego z
fotoreporterów Life'u- Andreasa Feningera, to pomyślałem sobie-
oho, coś w tym musi być! Te zdjęcia są inne. Grafika i struktura
w nich aż bucha.
Franz, to nasz! (cytat)
fot: Andreas Feninger
fot: Andreas Feninger
Na razie Andreasa nie ma jeszcze na
świecie:
Karl
Karl Feninger pierwszy raz przyjechał
z Niemiec do USA wraz z rodzicami, w wieku 9 lat. Jego zdolności
muzyczne odkryto w St. Mary's College w Columbii, gdzie trafił na
dobrego nauczyciela, który skierował go w stronę kariery solisty
skrzypcowego. Zadebiutował szybko koncertem Bethovena w wieku 14
lat. Wrócił niedługo potem do ojczyzny, gdzie kontynuował studia
w Lipskim Konserwatorium. Oprócz rozwijających się perspektyw
muzyka- solisty spróbował także pracy dyrygenta.
Potem w USA wybuchła Wojna Secesyjna.
Bo to wszystko w XIX wieku było.
Młody Feninger rzuca Niemcy i jedzie z
powrotem do USA, gdzie zapisuje się do armii unionistów i służy
pod rozkazami generała Quincy Gillmoura.
Kim się czuł zatem? Niemcem?
Amerykaninem?
Krwawy konflikt na szczęście nie
wpłynął na jego dalsze losy. Po wojnie domowej wrócił do muzyki
i koncertowania. Dał kilka chwalonych występów w Nowym Jorku, a
potem pojechał do Afryki Południowej na tourné.
Wrócił do Niemiec, gdzie jego kariera muzyka rozwijała się w
najlepsze.
Kilka lat później sprawdził swoje zdolności jako kompozytor. Napisał koncerty, poematy muzyczne,
operę i symfonie, komplementowane przez samego Franciszka Liszta.
Zajął się także uczeniem gry na fortepianie. W Niemczech
wypracowywał swój dydaktyczny styl i metody, jednak już niedługo
znów przeniósł się do USA.
W Stanach został dyrektorem do spraw
muzyki w żeńskim koledżu w Stamford, gdzie pracował przez 32
lata. Opracował własny sposób uczenia muzyki, „oparty na
znajomości ludzkiego charakteru”, opisał go w książce „An
experiential psychology of music”.
Karl ożenił się
z pianistką i śpiewaczką z którą koncertował długie lata. W
1871 w Nowym Jorku urodził im się syn Lyonel Feninger.
A co to wszsystko
ma wspólnego ze zdjęciami Andreasa Feningera? Niby jeszcze nic.
Nadal jeszcze nie ma go na świecie.