wyświetlenia:

środa, 12 grudnia 2018

Rollei -ex. Początek

Bond. James Bond z aparatem. Jakim, koteczku?

Świat to ciągłe zawody. Kto kogo prześcignie. Być może już za chwilę Chiny prześcigną Stany, a z pewnością właśnie prześcigają Europę. Ostatnio Niemcy się zorientowali, że właśnie w chińskie ręce udziałowe trafił główny producent robotów przemysłowych Kuka. Chińczycy za dużą kasę wykupili Voith, wielką korporację produkującą części mechaniczne, przekładnie, elementy automatyki, turbiny hydroelektryczne, a przy okazji będącą posiadaczem Kuka. Jak wiadomo teraz liczy się zyskowność i w jej imię dokonuje się wszelkich krótkowzrocznych manewrów, mających zapewnić zwiększenie kasy dla akcjonariuszy. Voith zwiększył zyskowność, że ho ho, bo Chińczycy zapłacili jak za zboże. Dopiero po fakcie Niemcy zorientowali się, że europejski przemysł został właśnie złapany za gardło. Z robotów przemysłowych Kuka korzystają dosłownie wszyscy. Wymieńcie dowolnego producenta mechaniki, a będzie on miał na liniach produkcyjnych roboty Kuka. Może to być poważny problem dla europejskich fabryk (może, ale nie musi). Jedyne w czym Europa przoduje gospodarczo wobec reszty świata, to produkcja przemysłowa. Nadal samochody, pralki, turbiny i samoloty się bardzo ładnie sprzedają i zapewniają zysk.
Bo na przykład takie aparaty fotograficzne...
W aparatach fotograficznych Europa została pokonana w okolicach lat 80-tych. Leży na grzbiecie i majta nóżkami.

Zapakowałem do aparatu analogowego rolkę efektowego filmu Rolleia, co skłoniło mnie do prześledzenia dziejów firmy z Brunszwiku. Jest to historia nie tak może soczysta i żywa jak Leica- LINK, czy Bausch&Lomb (znacie Ray Bany? - LINK), ale obrazująca zmagania na arenie świata, o prymat gospodarczy. Rollei może być symbolem przejścia tego fotograficznego prymatu z Europy do Azji. Nasuwają się niestety różne, mało przyjemne analogie z dniem dzisiejszym. 


Nie wiem czy można się z tej historii czegoś nauczyć, bo, jak się okazuje, wszystko już wcześniej było, może tylko w trochę innej wersji. Epopeja Rolleia i jego aparatów tak rozrosła mi się pod klawiaturą, że postanowiłem podzielić ją na dwie części. To pozwoli snuć mi bezsensownie rozwlekłe dygresje na tematy na których się nie znam i nie krępować się przy tym zbytnio.




Skąd wzięła się zatem moja rolka filmu efektowego Rollei Redbird? Gdzie jej korzenie?
W Voightländerze. Dzisiaj udawanej, a niegdyś szacownej, a nawet bardzo szacownej firmie fotograficznej, najstarszej na świecie. Powstałej w 1763 roku, co wydaje się dość zaskakujące, w świetle faktu, że nawet fotografii wtedy nie było. O Voightländerze możecie sobie poczytać na Fotodinozie - TUTAJ. Przed Pierwszą Wojną światową miała się ona nieźle, produkowała w Brunszwiku różnego rodzaju aparaty wielkoformatowe na płyty szklane. A pracował w niej zdolny pracownik Reinhold Heidecke. 


Miał zostać okulistą, ale w wieku kilkunastu lat porzucił szkołę, Voigtländer & Sohn zatrudniło go jako mechanika. W 1912 roku pełnił w fabryce funkcję kierownika produkcji. W tym roku właśnie usiłował namówić swoich pracodawców na skonstruowanie wielkoformatowego aparatu na kliszę filmową, zamiast szklanych płyt. Ale spotkał się z dużym oporem. Dotychczasowe Voigtländery doskonale się sprzedawały, a właściciele fabryki nie wierzyli w możliwość uzyskania idealnie płaskiej powierzchni filmu w aparacie, którą przedstawiał Heidecke. Pomysłodawca postanowił otworzyć zatem własny biznes. Udał się do swojego banku po kredyt na działalność, ale tutaj także spotkał się z odmową. Ostrożność banku nie była do końca nieuzasadniona i całkiem realnie ocenili oni możliwości kredytobiorcy, sądząc po późniejszych losach firmy Heideckego. 

Na tym zakończyłaby się działalność firmy Rollei i nie czytalibyście o żadnych filmach efektowych w aparatach Fotodinozy, gdyby nie pani Wilhelmina Heidecke, która namówiła męża do znalezienia wspólnika i inwestora. Reinhold zaprosił do siebie swojego znajomego z pracy Paula Franke. Franke był przedsiębiorcą handlującym optyką, fotografem, a wcześniej pracował w Voigtländerze jako wolontariusz. Okazał się być właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. W lot zrozumiał intencje pomysłodawcy i natychmiast zgłosił akces do firmy. Panowie wynajęli pomieszczenia w pobliskim budynku, współdzielonym ze szkołą tańca. Szkoła tańca musiała się szybko wyprowadzić, bo Werkstatt für Feinmechanik und Optik, Franke & Heidecke rozwinął się błyskawicznie tak, że wykupił w ciągu dwóch lat cały budynek na własność. Budynek stoi do dziś, w przeciwieństwie do Rolleia.


Reklama z późnych lat 20-tych. Po lewej późniejsze dzieło wspólników, po prawej aparat stereo z trzema obiektywami.



Pierwsze co skonstruowali wspólnicy to kamera stereo, do zdjęć stereoskopowych, robiąca dwa kadry na raz. Najpierw na szklanej płytce rozmiaru 45 x 117mm, a po niedługim czasie na kliszy o podobnym rozmiarze, jak na dzisiejsze czasy niemożebnie olbrzymim. Aparat nazwany został Heidoscop, a w wersji kliszowej Roll-film Heidoscop (stąd późniejsza nazwa marki) i cieszył się niesłychanym powodzeniem. Fotografia stereoskopowa była wówczas modna, a film z Heidoscopu można było bezpośrednio włożyć w specjalny okular, by oglądać zdjęcia "w 3D". Panowie Franke i Heidecke poszli o kilka kroków dalej niż konkurencja. Przede wszystkim postawili na obiektywy firmy Zeiss, które kilka lat wcześniej podbiły Europę i Amerykę i stały się sławne ze swej niedoścignionej jakości. Heidoscop wyposażony w trzy sztuki Zeissa (dwa obiektywy obrazowe i jeden do wizjera) wzbudzał natychmiastowe zaufanie. Do tego konstrukcja aparatu była wręcz pancernej odporności. Jeszcze przed wybuchem niemieckiej superinfalcji eksport do USA i innych krajów Europy hulał aż miło.

No bo potem wybuchła superinfalcja. Pisałem już o niej we wpisie o Leice. Niemcy wykończone reparacjami za I Wojnę światową wpadły w spiralę gospodarczej niemocy. Marki niemieckie zaczęto wkrótce liczyć w bilionach, a robotnicy negocjowali z pracodawcami dniówkę każdego dnia rano, bo w kilkudniowej perspektywie okazywało się, że praca jest nic nie warta. W 1923 roku bardzie opłacało się wysmarować klejem ściany i przyklejać do nich banknoty markowe, niż kupować tapety. Więcej wart był papier, niż nominały.
W tym okresie padły nie setki, a tysiące niemieckich firm, podobnych do Rollei'a. Padłby i Rollei i nie czytalibyście o żadnym filmie efektowym w aparatach Fotodinozy, gdyby nie głowa do interesu pana Paula Franke.


Paul Franke.
Franke, doświadczony handlowiec, człowiek niezwykle kontaktowy i rzutki. Znany był jako sprzedawca - showman, zdolny do sprzedania Eskimosom lodówki, a przy tym mający wyjątkowe wyczucie popytu i rynku. Wszystkie dochody z eksportu, płacone w solidnych pieniądzach, a nie w bezwartościowych markach, zainwestował tak skutecznie, że Rollei przetrwał cały kryzys zwiększając dochody. Franke zwolnił cześć załogi, oraz za zupełne grosze kupił od miasta Brunszwik olbrzymi teren na obrzeżach. Za zapłaconą kwotę po kilku dniach prawdopodobnie dałoby się co najwyżej zjeść solidną kolację. Firma wstrzymała jednak wszystkie prace rozwojowe, zdając sobie sprawę, że kryzys oznacza w Niemczech brak popytu na nowy aparat.

Najbardziej znane dzieło Rollei'a, dwuobiektywowy Rolleiflex wprowadzono do produkcji dopiero po kryzysie, na fali optymizmu konsumenckiego (podobnie zrobiła Leica, ze swoim małym aparatem na klisze 35mm). Heidecke miał na celu zbudowanie średnioformatowego aparatu, zdolnego służyć w każdych warunkach, odpornego na niesprzyjające warunki i dającego świetną jakość zdjęć. Jeszcze w czasie pracy w Voigtländerze przeprowadził eksperyment, zostawiając swojego mieszkowego Kodaka na długi czas w piwnicy, żeby ocenić jak jest trwały. Okazało się, że mało. Po wyciągnięciu stwierdził, że skórzany mieszek został zjedzony przez szczury, a płócienna migawka przestała działać od wilgoci. 
Tych niedociągnięć postanowił za wszelką cenę uniknąć w Rolleiflexie. Aparat był zrobiony w całości z metalowych wytłoczek, zastosowano migawkę mechaniczną renomowanej firmy, a przesuw filmu na osi względem soczewek oparto na zębatkach i czterech kołach zębatych poruszających mechanizmem za pomocą piątego, połączonego z rolką - uchwytem na zewnątrz aparatu. Rolleiflexa obsługiwało się patrząc nań z góry, na szklaną matówkę i kręcąc rolką ustawiało się ostrość. Było to proste i intuicyjne, a aparat stosunkowo niewielki, jak na oferowany format 6x6 cm.


Reinhold Heidecke ze swoim aparatem, zdjęcie powojenne.
Rolleiflex był lustrzanką dwuobiektywową (ang. TLR, Twin Lens Reflex Camera). Miał dwa stałoogniskowe obiektywy, umieszczone na froncie. Obraz z dolnego z nich trafiał na materiał światłoczuły, obraz z górnego obiektywu był odbijany w górę przez pochylone pod kątem 45 stopni nieruchome lustro, na matówkę, którą oglądało się patrząc na aparat od góry. Fotograf widział zatem obraz bardzo podobny do otrzymywanego na kliszy, ale jednak nie identyczny, z powodu paralaksy - przesunięcia osi optycznej obu soczewek, górnej i dolnej. Przy odległych obiektach nie ma to znaczenia, różnicę można dostrzec przy celach bardzo bliskich aparatowi. Ma to jednak także znaczną zaletę w stosunku do późniejszych lustrzanek - obraz nie znika w wizjerze podczas robienia zdjęcia, a konstrukcja mechaniczna jest banalnie prosta (zatem nie ma się co psuć).

Premiera prasowa nastąpiła w 1927 roku. Wyprodukowano na nią ledwo kilkanaście sztuk aparatów, resztę markowały rozstawione po całej firmie puste opakowania, ale zaproszeni przez Paula Franke fotografowie i reporterzy w ogóle się nie zorientowali i napisali świetne recenzje. W pierwszym miesiącu zamówiono 800 sztuk Rolleiflexów, pomimo stosunkowo wysokiej ceny, a potem sprzedaż wzrastała lawinowo. Pozwoliło to uzyskać dodatkowe kredyty na rozbudowę, jeszcze przed wielkim kryzysem 1929 roku, a w środku tegoż kryzysu zbudować nowe hale produkcyjne. W latach trzydziestych Rollei wytwarzał 20 tysięcy Rolleiflexów rocznie, a do 1938. wyprodukował 300 tysięcy egzemplarzy.


Pierwszy Rolleiflex, z soczewkami Zeissa i migawką Compur.
Produkcja Rolleiflexów.

Aparat był po prostu niezniszczalny. Jego popularność wśród reporterów prasowych i fotoamatorów była niesamowita. Były to czasy, w których do wykonywania odbitek nie używano powiększalnika. Przykładało się negatyw na styk do papieru fotograficznego i w ten sposób uzyskiwało doskonałej jakości zdjęcia, całkowicie wystarczające zarówno jako rodzinna pamiątka, jak i gazetowa ilustracja. Rolleiflex był szybki, sprawny i trwały. Można by napisać, że produkowano go, modernizując, przez osiemdziesiąt siedem lat, do 2014 roku, ale tak na dobrą sprawę nadal produkuje się klony Rolleiflexów. Używali go licznie najwięksi fotografowie, Robert Capa, Helmut Newton, Richard Avedon, Vivien Leigh, Robet Doisneau.


Richard Avedon, Sophia Loren, Rolleiflex.
Młody Robert Doisneau, ze starą wersją Rolleiflexa (tzw. dzisiaj Old Standard), 1949 rok.

Stary Robert Doisneau z młodym modelem. Rolleiflexem było strzelone jego najsławniejsze zdjęcie całującej się pod paryskim ratuszem pary. O jego historii napisałem TUTAJ.

Nawet dziadek Współfabrykantki, znany łódzki restaurator ormiańskiego pochodzenia i właściciel sklepu kolonialnego na Piotrkowskiej, który to sklep, dzięki Bogu, został założony w 1893 roku (opisany - TUTAJ), także miał własnego Rolleiflexa. Wraz z zestawem akcesoriów, typu dodatkowe filtry kolorowe i soczewki konwerterowe, sprzęt ten służył wiernie przez czas niemieckiej okupacji, aż do powojnia. W albumach rodzinnych zachowały się liczne zdjęcia w formacie 6x6 centymetrów.
Niestety Polska miała jeszcze bardziej barwną historię, niż szacowna firma Rollei. W 1945 roku sklep kolonialny i skład win Czkwianianc otworzył się na nowo na Piotrkowskiej, w wyzwolonej Łodzi. Podziałał jeszcze przez kilka miesięcy. Do czasu, aż miłościwie panująca nam władza ludowa nie wymyśliła tzw. "domiarów", stosowanych jako szykany na drobnych przedsiębiorców. Był to arbitralnie ustalany podatek od wzbogacenia, w dowolnie horrendalnej, wymyślonej przez urzędników PRL wysokości. Pomógł w wykończeniu wszystkich prywatnych przedsiębiorstw w powojennej Polsce. Ustalany był uznaniowo. Żeby nie pójść do więzienia trzeba było sprzedać często dorobek życia. Rolleiflex dziadka Współfabrykantki poszedł właśnie na te domiary.

Wróćmy tymczasem do przedwojennych czasów Rollei'a:

Żona pana Heidecke, wspomniana wcześniej Wilhelmina zasugerowała panom zaprojektowanie "aparatu dla pań", co też się stało - była to zminiaturyzowana wersja Rolleiflexa, strzelająca zdjęcia na formacie 4x4, znana jako Babyflex. Niestety model ten nie zrobił kariery, ze znanych nam względów - fotografowie amatorzy nie mieli powiększalników, a zdjęcie stykowe o tym zmniejszonym rozmiarze nie robiło szału. Babyflex zaczął się sprzedawać dopiero po II Wojnie Światowej, kiedy można było nie tylko pozwolić sobie na powiększalnik, ale i na dobry rzutnik slajdów.

Notabene - kiedy dla rozrywki (nie w celach zawodowych) używaliście ostatnio rzutnika slajdów? Ja chyba w okolicach 1995 roku...




Znacznie lepiej sprzedawał się Rolleicord, uproszczona wersja oryginału. Ale modernizowany Rolleiflex, wypuszczony w wersji Automatic, w którym połączono naciąg migawki z przesuwem filmu i automatycznym licznikiem klatek, znowu spotęgował popularność aparatu. Rollei wybudował tuż przed wojną kolejną fabrykę, żeby go produkować.
Bo Druga Wojna światowa nadeszła wielkimi krokami.
W 1932 roku, tuż po tym, gdy NSDAP doszła do władzy w parlamencie, do Rolleia zgłosił się Salomon Kahn, właściciel dużego studia fotograficznego w Berlinie, z zapytaniem czy nie mogliby opracować dla niego większej wersji studyjnej Rolleiflexa. Pozwoliłoby to mu sprzedawać klientom negatywy, przy tym archiwizowanie filmów byłoby łatwiejsze niż przechowywanie, ówcześnie stosowanych w studiach szklanych płyt. Franke i Heidecke zaczęli rozważać ten pomysł. Ukryte motywy Kahna okazały się zgoła inne - pod naciskiem propagandy hitlerowskiej Żydzi znaleźli się na cenzurowanym. Właściciel wynajmujący pomieszczenia na jego berlińskie studio właśnie rozpoczął szykany, zakręcając mu wodę. Kahn wyczuwał zbliżające się nastroje i liczył na prowadzenie swojej działalności w domu, w czym pomógłby wydatnie łatwy w obsłudze i bardzo praktyczny Rolleiflex. Rollei, ostrożny po wpadce z Babyflexem zbudował na początek kilkanaście prototypów, z których jeden dostarczył Kahnowi, a pozostałe zostały rozesłane do dealerów jako modele pokazowe. Niestety Kahn został wkrótce aresztowany, a nikt poza nim nie zgłaszał chęci posiadania wielkoformatowego Rolleia i prace zostały zarzucone. Studyjny Rolleiflex nigdy nie powstał. 
Wydarzenia w Niemczech pędziły naprzód. 



Paul Franke i Reinhold Heidecke zgłosili wkrótce akces do NSDAP, bo tylko wspierający niemieckich nazistów przedsiębiorcy mieli zagwarantowany dostęp do pracowników, a jak wiemy Paul Franke świetnie wyczuwał koniunkturę. Nie był jedynym, o czym pisało się już w dawnym wpisie o IG Farben - LINK . 
Rollei oczywiście wiele zyskał, na wsparciu dla niemieckiej gospodarki wojennej. Wikipedia podkreśla oczywiście, jakie to wielkie niedogodności wiązały się dla firmy w czasie wojny - nie mogła opracowywać nowych modeli aparatów, a eksport rzecz jasna zdechł. Firma miała kłopoty z dłużnikami z zagranicy, co jest jasne, zważywszy że ta zagranica szybko została podbita przez Wehrmacht. Natomiast co się firma naprojektowała i naprodukowała noktowizorów, celowników peryskopowych i snajperskich, teodolitów artyleryjskich i lornetek, to się naprodukowała. Niewątpliwie ten wysiłek się opłacał. Aparaty Rolleiflex także były w użyciu w rozpoznaniu wojskowym i służyły za narzędzia propagandy.

Prawdziwe kłopoty zaczęły się dopiero w 1944 roku, kiedy Brunszwik i fabryka Rollei stały się obiektem nalotów bombowych. W styczniu niemiecka obrona przeciwlotnicza Brunszwiku skosiła aż 55 bombowców RAF, ale w sierpniu nie było już komu słać ostrzeżeń o nalotach, bo Normandia i stacje radarowe nad Morzem Północnym były już w rękach Aliantów. W demolkach z powietrza uszkodzono 65% fabrycznych maszyn Rolleia.

Po wojnie Brunszwik znalazł się w angielskiej strefie okupacyjnej. Polityka aliantów zachodnich, pomnych straszliwych konsekwencji po I Wojnie Światowej, oparła się na polityce grubej kreski. Strategiczne fabryki i niemieckich fachowców zaprzęgnięto do działania. Rollei był bardzo przydatny, wsparto szybko odbudowę hal i maszyn. Cała produkcja z 1945 roku trafiła bez wyjątków do brytyjskiego ministerstwa obrony. Słynne obiektywy Zeiss były niedostępne, fabryka optyki leżała w radzieckiej strefie okupacyjnej, większość maszyn Zeissa zapobiegliwie wywieźli z resztą Amerykanie pod Stuttgart, gdzie nie ruszyła jeszcze produkcja. Do pierwszych powojennych Rolleiflexów musiano użyć optyki Schneidera.

W 1950 roku zmarł Paul Franke, autor sukcesów biznesowych Rollei. Schedę po nim przejął syn Horst, pod którego zarządem firma wypłynęła na powojenne rynki. Zachód szybko się odbudowywał, plan Marshalla dosypał gotówki, popyt rozkwitał. Rolleiflex w latach 50 tych praktycznie nie miał zbyt wielu konkurentów, był najbardziej sensownym średnioformatowym aparatem wspaniałej jakości, wygodnym w używaniu i kupowanym przez wszystkich zaawansowanych fotografów. Co najwyżej z bojowej roli reporterskiej wypierały go poręczne Leiki. Lustrzanki jednoobiektywowe nie zyskały jeszcze na dobre popularności. W 1956 roku wyprodukowano milionowy aparat Rollei'a i przyszłość wydawała się świetlana.


Dwóch gości, którzy ustawili powojenną fotografię studyjną swoimi dziełami: Viktor Hasselblad ze swoim i Reinhold Heidecke ze swoim. Jeden złapał za gardło drugiego. Ale to było trochę później. Na razie, jak widać, jest miło i przyjemnie.


A jaka była naprawdę?

O tym dowiecie się - O ile wszystko pójdzie dobrze - w następnej części wpisu.
Zostańcie nastrojeni na nasze fale.

Druga część już się ukazała: TUTAJ 

Fabrykant


Wydaję właśnie moją debiutancką książkę.
 
To klasyczny kryminał, dziejący się w czasach świetności przemysłowej Łodzi. Rzecz inspirowana prawdziwymi wydarzeniami.

Reżyser Władysław Pasikowski o "Tramwaju Tanfaniego":
"Wciągające. Rewolucja upadła, ale rewolucjoniści zostali... W Łodzi w zamachach giną zamożni fabrykanci. Kto stoi za tymi zbrodniami? Frapująca intryga i pełnokrwiści bohaterowie, ale prawdziwą bohaterką jest Łódź pod koniec 1905 roku. Jedno z najbarwniejszych i najbardziej oryginalnych miast tamtych czasów. To nie kino, to autentyczny fotoplastikon z epoki... Ja nie mogłem oderwać oczu od okularu. Polecam!"

"Tramwaj Tanfaniego" jest do kupienia w dobrych łódzkich księgarniach, oraz wysyłkowo tutaj: LINK


6 komentarzy:

  1. Jesteśmy nastrojeni i czekamy.
    -wojkuk

    OdpowiedzUsuń
  2. Miałem okazję zetknąć się z modelem Rolleiflex Automat z 1939r. (łatwo je oznaczyć po numerach seryjnych) Otóż pan Heidecke zdawał sobie sprawę z niedoskonałości swojej konstrukcji skutkującej t.zw. paralaksą i postanowił ją wyeliminować czy też choćby zminimalizować. Otóż aparat ten był wyposażony w prostokątną matówkę a tuż pod nią w jej górnej i dolnej części poruszały się dwie metalowe blaszki wykonujące ćwierć obrotu w trakcie gdy fotograf przekręcał pokrętło ostrości w pełnym zakresie. Owe dwie blaszki były sprzężone zarówno ze sobą jak i z ruchem czołówki aparatu. W trakcie ustawiania ostrości blaszki bądź przechylały się do pionu odsłaniając fragment matówki bądź ustawiały w poziomie nieco go przysłaniając. Oczywiście sprzężenie powodowało że robiły to naprzemiennie, w efekcie na matówce obserwowaliśmy kwadratowy obraz który wraz z nastawianiem ostrości przesuwał się nieco do góry lub nieco w dół. To samo rozwiązanie posiadały prostsze konstrukcyjnie Rollecordy, przynajmniej powojenne w rodzaju modelu Va. Najpowszechniej produkowana japońska kopia Rolleifleksów, myślę tu oczywiście o Yashicy, była niestety pod tym względem uproszczona. Była tam nieco mniejsza matówka kwadratowa. Ale ciekawostką jest że produkowane jeszcze w XXI w. chińskie Seagulle miały identyczny jak w protoplastach system korekty paralaksy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo to ciekawe. W kolejnym wpisie, kończącym historię Rolleia, objawię światu swój niemal cąłkowity brak kontaktu ze średnim formatem. Nie znam w ogóle takich detali, bo nie miałem w rękach Rolleiflexa. Dzięki za te cenne komentarze!

      Usuń
  3. W ramach panującego (kiedyś) kultu do Łomologii, u schyłku zeszłego tysiąclecia nabyłem prymitywną, (zgodnie z ideologią łomologi) kopię Rolleiflexa produkcji schyłkowego USSR - Ljubitiel 166B.(Lomo)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No i jak? I jak?
      Wyczytałem ostatnio w mądrej książce Jakuba Dziewita "Aparaty i Obrazy", że Lomografia dodawała do tego aparatu specjalną instrukcję, w której głosiła: "Nieważne, że obudowa jest nieszczelna i przepuszcza światło, to fantastyczna i nieobliczalna cecha tego produktu; w razie czego zaklej czarną taśmą."

      Usuń

Drogi czytelniku! Pragnę ostrzec, że wredny portal blogowy na jakim piszę bardzo lubi zjadać bez ostrzeżenia wpisy czytelników podczas ich zamieszczania. BARDZO PROSZĘ PO NAPISANIU KOMENTARZA SKOPIOWAĆ GO i w razie czego wstawić ponownie, na pohybel Google Blogger. Fabrykant.