wyświetlenia:

wtorek, 18 grudnia 2018

Rollei -ex. Koniec.

Reinhold Heidecke i Viktor Hasselblad celują w siebie swoimi aparatami.


(pierwsza część historii Rollei jest TUTAJ)

Zastrzyki finansowe - ważna rzecz.
Opuściliśmy firmę Rollei niedługo po Drugiej Wojnie Światowej, kiedy plan Marshalla pozwolił się odrodzić nie tylko tej firmie, ale i całej zachodniej Europie. Amerykanie dopompowali 123 miliardy dzisiejszych dolarów pomiędzy 1948 a 1952 rokiem. Fuksem dla Europy Zachodniej Stalin olał pomoc amerykańską, licząc na zwiększenie swoich wpływów. Dzięki temu stał się konkurentem politycznym, ale nie gospodarczym. Zatem cała kasa poszła na Zachód, przyczyniając się do niespotykanej koniunktury w tym regionie, przez kolejne trzydzieści lat. Gospodarka niemiecka i jej zaawansowany przemysł szybko stanęły na nogi.

Niestety dla Rolleia i jego aparatów, po II Wojnie Światowej nie tylko w odbudowę Europy zainwestowały bogate Stany Zjednoczone. Po wschodniej stronie globu, po tym jak odpalono nad Hiroszimą i Nagasaki bombę nuklearną i rzucono Japonię na kolana, ten upadły kraj zdał się Amerykanom najdogodniejszym sojusznikiem w Azji. Zwłaszcza kiedy trzeba było prowadzić wojnę w Korei. Rozwój japońskiej gospodarki, pod wpływem amerykańskiego brata był po prostu niewiarygodny, była to huśtawka nie notowana w historii - pisało się już o niej tutaj LINK. Rozpoczynając od XIX wiecznego, zacofanego państwa feudalnego, do prawdziwego hegemona, władającego cała wschodnią półkulą w czasie II Wojny, przez państwo w 1945 roku zrównane z ziemią dokumentnie (40% zabudowy wszystkich japońskich miast leżało w gruzach, a Tokio w 50%) i okupowane przez największego wroga, aż z powrotem do kwitnącej, trzeciej najbogatszej gospodarki świata w ciągu następnych piętnastu lat! Coś niesamowitego.
W latach 50-tych Japonia pięła się wytrwale na szczyty, budowały się potęgi Nikona, Canona, Pentaxa i producentów optyki. Rolleiflex, ze swoją dwuobiektywową ideą był tak kuszący, że w samej Japonii skopiowało go ponad dwustu producentów (nie wspominając o kopiach europejskich, wśród których jest nasz polski aparat Start, zerżnięty z Rolleicorda).


Start. Fot. Rafał Korzeniowski, licencja CC.


Wszystkie te kopie zwykle ustępowały Rolleiflexowi jakością, ale do czasu. Na nieszczęście Rolleia w 1956 roku ukazał się model C firmy Mamiya. Był solidny nie do zarąbania. I w przeciwieństwie do Rolleiflexa, miał wymienne obiektywy - szerokokątny, standardowy i tele.


Mamiya serii C, fot. DANYvanvee, licencja CC.


Rolleiflex miał co prawda akcesoria dodatkowe, w postaci optycznych konwerterów tele, produkcji Zeissa, ale kto używał telekonwerterów, ten wie, że jakość obrazu spada po ich zastosowaniu nawet w dzisiejszych konstrukcjach, a co dopiero w optyce z lat 50-tych. Producent zalecał w instrukcji przymykanie przesłony o dwie działki, żeby zachować wysoką jakość obrazu (nie licząc ściemnienia optyki jaką dawał sam konwerter), czym wyraźnie dawał do zrozumienia klientom, że jest to jednak erzatz. Obiektywy w Rolleiflexie były niestety niewymienne.
Po wejściu na ring Japończyków Rollei stworzył prototypy podobne do Mamiyi C, a nawet dał je do testowania fotoreporterom, jednak Reinhold Heidecke i jego konstruktorzy nie wierzyli w głębi ducha w możliwość utrzymania wysokiej jakości zdjęć, przy zastosowaniu wymiennej optyki. Pomysł został, ku zdziwieniu specjalistów - zarzucony! Zamiast tego wprowadzono nowe modele Rolleiflexów ze stałymi szkłami, ale o innych ogniskowych.

Wydaje się, że firmie zabrakło zdrowego rozsądku Paula Franke, który intuicyjnie wyczuwał trendy. Fantazja twórcza Reinholda Heidecke była przez wspólnika odpowiednio kanalizowana i tonowana, a strategie biznesowe pozwalały żeglować Rollei'owi po ścieżce ciągłego rozkwitu. Dowodem na to jest nie tylko kryzys spowodowany odrzuceniem nowinek, których nie bała się konkurencja, ale i inwestycje firmy pod koniec lat 50-tych, kiedy to pod wodzą Heideckego wprowadzono nowy model aparatu, ze zautomatyzowaną przesłoną, wymagający olbrzymich nakładów w nowe obrabiarki i maszyny produkcyjne. Podczas gdy z pewnością można było liczyć na prosty sukces starego Rolleiflexa, implementując mu wymienne obiektywy.

Tymczasem nie tylko Japończycy podgryzali pozycję Rolleia. W Szwecji od powojnia zaczął konstruować aparaty znany Viktor Hasselblad. Pochłonięty był on ideą stworzenia popularnego aparatu średnioformatowego. Jego konstrukcje były, w przeciwieństwie do Rolleiflexa, lustrzankami jednoobiektywowymi. Fotograf obserwował scenę na matówce także patrząc z góry, jak w Rolleiu, jednak widział w wizjerze dokładnie ten sam obraz, który rejestrowała klisza po podniesieniu lustra, a nie tylko podobny, uzyskiwany z drugiego obiektywu, jak w niemieckim produkcie z Brunszwiku. Skomplikowanie  było oczywiście znacznie większe, mechanizm podnoszenia lustra i tak dalej, niemniej kierunek okazał się na tyle słuszny, że konstrukcję z pewnymi zmianami produkuje się do dzisiaj. W tworzeniu Hasselbladów brał udział znany automobilistom Sixten Sasson, autor nadwozi pierwszych Saabów. Z początku trapiły Hasselblady problemy jakościowe i kiepsko działające migawki. Ale do czasu. Znowu literka C zaciążyła na historii Rollei. W 1957 roku ukazał się Hasselblad 500C, z migawką zainstalowaną w obiektywach, dodajmy migawką tej samej firmy Compur, której używano w Rolleiflexie, a wymienne obiektywy produkował dla Szwedów ten sam niemiecki Zeiss.




Rollei przespał sprawę. Przespał ją podwójnie. W 1962 roku agencja NASA zwróciła się właśnie do Hasselblada, o przekazanie do testów specjalnie wyselekcjonowanych i skontrolowanych aparatów, żeby ocenić ich przydatność do misji kosmicznych. Odpowiedź Hasselblada była następująca: "Zapraszamy do naszego sklep firmowego na Piątej Alei w Nowym Jorku, proszę wybrać sobie coś z półki. Wszystkie nasze aparaty są drobiazgowo sprawdzane już w fabryce". Dla NASA przeważyły zalety wymiennych obiektywów i łatwo wymienne magazynki z filmami aparatów Hasselblad. (O aparatach zabieranych w kosmos poczytajcie ciekawy tekst Marcina Górko na Optycznych - TUTAJ).
 Kiedy model 500EL Hasselblada poleciał w kosmos, z jego legendą ciężko było się już mierzyć. Sprzedaż Rolleiflexów poleciała na pysk.


Rollei próbował różnych nerwowych ruchów, rozwinął serie rzutników slajdów, żeby zdywersyfikować profil produkcji, co było dobrym i przynoszącym efekty ruchem i wypuścił nowy aparat Rollei 16, z myślą o amatorach. Co było złym ruchem. Aparat ten wykorzystywał filmową taśmę Super 16, produkowaną od przedwojnia przez Kodaka. Robił zdjęcia o formacie klatki 12 x 17 milimetrów, zatem dwukrotnie mniejsze niż standardowe filmy fotograficzne 35mm. Zawodowcy nie zaszczycili go zatem swym spojrzeniem. Amatorzy z lat 60-tych, wyposażeni już w powiększalniki, a do tego mający możliwość oddania kliszy do laboratorium, może by i zaszczycili, ale Rollei 16 był nie tylko bardzo solidny, ale też zabójczo drogi. Powstał też drugi poważny problem - o ile klisza filmowa Super 16 była w powszechnym użyciu, o tyle żaden producent nie konfekcjonował jej w rolki fotograficzne. Nie skusił się na to nawet Kodak, zatem Rollei musiał sam rozpocząć produkcję filmów do swojego najnowszego dzieła. Stanowiło to sporą barierę w sprzedaży i rozpowszechnieniu Rolleia 16. Inwestycje były duże, a zyski cienkie.

Rollei był w kłopotach. Horst Franke, syn Paula zrezygnował z szefowania firmie. Zarząd rozpoczął nerwowe poszukiwania sposobów ratowania Rolleia. Heinrich Peesel (nazwisko to spodobałoby się Jarosławowi Kalinowskiemu, kandydatem naszej wioski jest Jarosław Kalinowski) fizyk z Hamburga, napisał jako ekspert pięciostronicowy raport o sposobach naprawy kłopotów firmy i zrobił na tyle mocne wrażenie, że zaproponowano mu stanowisko prezesa zarządu.
Rollei był firmą z wielkimi tradycjami, ale firmą skupioną na wielce wąskiej gamie produktów. Od trzydziestu pięciu lat wytwarzał swojego Rolleiflexa, w czym był rzeczywiście dobry. Jednak zmieniała się rzeczywistość i realia, a Rollei nie szedł do przodu. Heinrich Peesel postanowił zmienić to radykalnie. Jego ideą było eksploatowanie wszelkich możliwych dziedzin fotografii. Za jego rządów wprowadzono miniaturowy aparat Rollei 35, na standardowe klisze. Było to dzieło inżyniera Heinza Waaske, który wcześniej chodził ze swoim prototypem do Kodaka i Leiki, ale dopiero u Rolleia znalazł wdzięcznych słuchaczy. Był to aparat dalmierzowy, najmniejszy na świecie sprzęt na klisze 35mm, o niesamowicie upakowanej, kompaktowej konstrukcji, który zaczął wkrótce cieszyć się powodzeniem.




Drugim istotnym produktem był bezpośredni konkurent Hasselblada - Rolleiflex SL66, pierwsza lustrzanka jednoobiektywowa Rolleia. Aparat był zaawansowany mechanicznie, solidny, razem z obiektywami stanowił cały system fotograficzny. Z ciekawszych funkcji - obiektywy miały możliwość przechyłu o 8 stopni, dzięki czemu można było manewrować płaszczyzną ostrości i prostować zbiegi perspektywy, rzecz nieoceniona w fotografii architektury. Obiektywy mogły być też montowane "tył na przód", bez żadnych akcesoriów, co dawało znakomite możliwości makrofotograficzne.




Z jednej strony Rolleiflex SL66 uratował firmę przed klęską. Z drugiej strony pojawił się dziewięć lat po Hasselbladzie i cztery lata po tym jak Hasselblad mógł się chwalić w reklamach gazetowych, że jego aparaty używa na orbicie NASA. Z trzeciej strony nagle Rollei okazywał się dinozaurem, już w trakcie premiery SL66. Dinozaurem mentalnym i technicznym.

Przyzwyczajony przez poprzednie czterdzieści lat do swej powszechnej popularności, Rollei nie wyczuł pokoleniowej zmiany. W Japonii tymczasem produkowano już w najlepsze lustrzanki małoobrazkowe wysokiej klasy. Może dające trochę słabszej jakości zdjęcia niż średnioformatowce, ale komu to przeszkadzało, skoro były mniejsze, poręczniejsze i trzykrotnie tańsze? Nikomu. Japończycy przypuścili na początku lat 60-tych maksymalną ofensywę eksportową. Ich aparaty były wszędzie, w każdej gazecie fotograficznej, w każdym sklepie na rogu. Amatorzy, którzy chcieli mieć w latach 50-tych bardzo dobry aparat, myśleli o Rolleiflexie, ewentualnie o Hasselbladzie, czasem o Leice. W latach 60-tych bardzo dobrym aparatem był już Nikon czy Pentax, a ponieważ ich cena była wielokrotnie mniejsza - amatorzy rzucali w kąt średni format. Idealna, średnioformatowa jakość zdjęć liczyła się nadal w fotografii modowej i studyjnej, zatem profesjonalnej, natomiast amatorskie potrzeby zaczął spełniać z nawiązką mały obrazek 35mm. Dostrzegł to Hasselblad, który przestał dawać reklamy skierowane do amatorów, a zaczął promować się wyłącznie wśród profesjonalistów. Nie dostrzegł tego Rollei, usiłując wcisnąć swój kosztowny SL66 każdemu kto fotografuje. Bez specjalnych skutków.

To o mentalności. Co do zaawansowania technicznego - w 1964 roku (dwa lata przed debiutem SL66) japoński Pentax wprowadził w swoich aparatach pomiar światła przez obiektyw, tzw TTL (Through the lens), pokazujący precyzyjnie i realnie ile światła dotrze do kliszy, co niepomiernie ułatwiło fotografowanie . Rolleiflex SL66 też w końcu takie dostał. W 1984 roku. Dwadzieścia lat później!!!

Japońskie firmy były jak fala tsunami - nie ustawały w opracowywaniu nowości i wprowadzaniu elektronicznych ułatwień do swoich aparatów. Nikon F, produkowany od 1959 roku, miał w chwili wejścia na rynek Rolleia SL66 gamę kilkudziesięciu obiektywów o ogniskowych od 21 do 1000 milimetrów, rzeszę wymiennych wizjerów i matówek jakich dusza zapragnęła, zestawy magazynków na filmy, dodatkowych winderów wspomaganych bateriami i renomę wśród reporterów "wytrzymalszego niż krążek do hokeja". Nic dziwnego, że podbijał świat. Kosztem Rolleiflexa.

Początkowe sukcesy sprzedażowe Rolleia 35 i SL66 bardzo rozochociły zarząd firmy. Zyski wzrosły znacznie w porównaniu z poprzednimi latami. Zainwestowano w związku z tym w nowe fabryki, najpierw w Niemczech, a dostrzegając zagrożenie ze strony dalekiego wschodu, również zagrożenie cenowe, postanowiono przenieść produkcję Rolleia 35 w tańsze dla produkcji miejsce. W 1968 roku postawiono na Singapur. Rollei był pionierem globalizacyjnym, ale jak to w pionierce bywa - był też pierwszym, który się potknął. Ówczesny Singapur nie było oczywiście dzisiejszym Singapurem. Prezes Peesel podpisał korzystną umowę z rządem Singapuru, w zamian za obietnicę zatrudnienia w ciągu najbliższych lat 10 tysięcy pracowników. Niemcy musieli dostarczać na miejsce wszystkie komponenty, ewentualnie importować je z Japonii, lub produkować tam na licencjach. Fabryka była budowana przez kilka lat, potem, gdy już produkcję przeniesiono, bardzo długo trwał etap rozruchu. Choć Rollei 35 "made by Rollei Singapore" sprzedawał się dobrze - ewidentnie przeinwestowano i to słono. W tym samym czasie niewiele wcześniej wybudowane hale produkcyjne niedaleko Brunszwiku ziały pustkami. Rollei nie był w stanie produkować w nich czegokolwiek, co dałoby się sprzedać z zyskiem. W Singapurze otworzono także biuro konstrukcyjne, które jednak przez kilkanaście lat działalności fabryki nie opracowało żadnego nowego produktu. 

Wdrożono do sprzedaży pierwszą lustrzankę 35mm - Rolleiflexa SL35, która była wyraźnie wzorowana na Pentaxie Spotmatic. Był to syndrom pozostawania w tyle za Japonią. Gdy SL35 ukazał się na rynku wraz z sześcioma dostępnymi obiektywami, japońska konkurencja tańsza i nowocześniejsza, dysponowała już bateriami optyki nieporównanie większymi i bardziej atrakcyjnymi. Rollei przez dziesięć lat sprzedał 330 tysięcy sztuk sowjego SL'a i 120 tysięcy jego następcy, ale było to już niewiele, wobec milionów jakie sprzedawali konkurenci.

A miało być jeszcze gorzej.

W 1971 roku w rodzinnym Brunszwiku zbankrutował słynny, ale od lat ledwo zipiący Voigtlander, zatrudniający kilkuset robotników. Przez pewien czas trwały przepychanki co z Voigtlanderem zrobić, w końcu uradzono umowę na wzór tej znanej z Volkswagena - udziały nabyły w jednej trzeciej Rollei, Zeiss i land Dolna Saksonia. Być może zrobiło to dobrze pracownikom Voigtlandera i rządowi saksońskiemu, ale na pewno nie Rolleiowi. Wziął pod skrzydła kosztowny (w porównaniu do Singapuru) zakład, nie mający żadnych atrakcyjnych produktów i nie dający żadnych nadziei na dodatkowy zbyt. W tym momencie zaczął się przy okazji zjazd po równi pochyłej szacownej marki Voigtlander - opisany już na Fotodinozie TUTAJ, którym to znakiem zaczęto brandować naprędce aparaty Rolleia i Zeissa. A przy okazji zjazd Rollei.

Eksperyment singapurski ciągnął się przez kilkanaście lat, ale choćby nie wiadomo jak się Rollei wytężał, to wobec japońskiej nawałnicy technologicznej - nie udźwignął. Taki to był ciężar. Reprezentował coraz bardziej niszowego producenta, z coraz mniejszym udziałem w rynku, opartego na swych coraz bardziej ekskluzywnych wyrobach, podczas gdy Nikon, Pentax, Canon, Olympus i Minolta produkowali aparaty coraz bardziej masowo i coraz lepiej na nich zarabiali. Elektronika okazała się najważniejszą dziedziną techniki.

Jeszcze w 1973 w Singapurze zaprezentowano dziennikarzom Rolleiflexa SLX, pierwszy średnioformatowy aparat sterowany mikroprocesorem, który zawiadywał przesłoną i czasem migawki za pomocą silników. Aparat zaprezentowano w 1973 roku, wtedy była to prawdziwa nowość. Niestety do produkcji wszedł dopiero w 1976. Na rynku był już wtedy elektronicznie sterowany Canon AE1, co prawda małoobrazkowy, ale kosztujący około 400 dojcze marek. Rolleiflex SLX kosztował 5999,-.

Ponieważ wszystkie te działania, singapurskie i brunszwickie opierały się na bankowych kredytach i charyzmie prezesa Peesela, trwały dopóty, dopóki banki nie zażądały zysków. Z tym było coraz gorzej. W 1974 roku owe banki posiadały już 97% własności Rolleia. Ten był już zadłużony na 500 milionów dojcze marek i bardzo się te banki zastanawiały nad tym, czy nie ogłosić jego bankructwa. Postawiono jednak na restrukturyzację i odchudzanie.

Peesel zrezygnował z prezesowania, jako nowego zarządzającego zatrudniono Josefa Peperzaka, dawnego dyrektora niemieckiego oddziały firmy Canon. Postanowienia były radykalne - zwolnić połowę pracowników w Singapurze i znaczną część w Niemczech, sprzedać wszystkie nierentowne zakłady, w tym Voigtlandera, po którym pozostała od tej pory jedynie wielokrotnie sprzedawana nazwa.

Firma miała się skupić na nowych, popularnych produktach. Jednak nadal zadziwiające ruchy wykazywał ten Rollei w końcówce lat 70-tych. Było to zapewne spowodowane tym, że pierwotne pomysły zawodziły i zarząd naciskał żeby robić cokolwiek i to szybko, zanim się wszyscy zorientują, że to bez sensu (cytat). Produkcję przeniesiono niemal w całości do Singapuru, gdzie szła tak sobie i z kłopotami, choć niskokosztowo, ale w Europie nadal usiłował kupować kolejnych mniejszych producentów wraz z ich produktami, żeby brandować je jako swoje. Między innymi brandował tak rzutniki i powiększalniki, oraz cudzymi produktami pod własną marką usiłował podbić rynek kamer i filmów Super 8. Niestety bezskutecznie. Czarę goryczy przelało, zdaje się to, że prezes Peperzak w desperacji wobec japońskiej nawały, zamówił nowe obiektywy do SL35 u Mamiyi i Tokiny, zamiast produkować je samemu w Singapurze. Nie było jednak czasu na ich projektowanie i testowanie, a potrzebne były JUŻ, bo lustrzanka Rolleia przegrywała chwilowo wszystkie batalie z Japończykami.




Banki postanowiły pozbyć się Rolleia czym prędzej, ale oczywiście rząd Saksoński nie zgodził się na sprzedanie go żadnej zagranicznej firmie. Żadna większa niemiecka nie była zainteresowana, więc gdy na horyzoncie pojawił się Hanheinz Porst, z ofertą firmy Photo Porst, szybko i tanio opchnięto mu upadającą firmę. Niestety i Porst, który nie był bynajmniej potentatem, nie zdołał wyprowadzić finansów na prostą. Po wyczynach poprzednich prezesów Rolleia nie chciano już kredytować żadnych ryzykownych pomysłów. Gdy w 1981 roku kurs singapurskiego dolara zaczął piąć się do góry, a zyski gwałtownie maleć jeszcze bardziej, Rollei ogłosił ostateczne bankructwo.

Syndyk masy upadłościowej sprzedał prawa do marki Voigtlander za 100 tysięcy DM grupie kapitałowej Plusfoto (ostatecznie kupiła je i wykorzystuje do dziś japońska Cosina) i podzielił przedsiębiorstwo na trzy części. Pierwsza zajęła się sprzedażą wielkich zapasów magazynowych. Zamówiono potężną kampanię reklamową w gazetach o ostatecznej wysprzedaży, informując fotografów, że to ostatnia szansa na zakup części i akcesoriów do starszych Rolleiflexów.
Druga spółka zajęła się wielkimi posiadłościami fabrycznymi i nieruchomościami Rolleia (całość majątku była wyceniana na 100 milionów marek!).
Trzecia, pod nazwą Rollei Fototechnic GmbH zyskała nowego właściciela, brytyjski United Scientific Holding, późniejszą firmę Alvis. Na pytanie zadziwionych, co bardziej światłych automobilistów: "czy to TEN SAM Alvis?", odpowiemy twierdząco - tak, ten sam. To właściciel dawnej samochodowej firmy Alvis, ale też całego dawnego upadłego British Leyland i jego wojskowych i zbrojeniowych odnóg. Dzisiaj jest nam znane jako BAE Systems, producent lotniczo - militarny. W dawnych, dawnych czasach ów United Scientific Holding współpracował z Rolleiem, zamawiając u niego produkcję wysokiej jakości lornetek. Można podejrzewać, że kontakty między Brytyjczykami a Rolleiem datują się jeszcze od czasów wczesno powojennych. W 1982 zdecydowali się oni przejąć pracowników i maszyny produkcyjne upadłej firmy. Nowi właściciele mieli nadzieję przestawić fabrykę na produkcję optyki dla niemieckiej armii, ale zdaje się, że się nieco przeliczyli. Głównym ich pomysłem było ściągnięcie sporej części produkcji z Singapuru do Niemiec, żeby mógł być znów markowany napisem "Made in Germany".

Rollei niby zdechł, ale wcale nie był całkiem nieżywy. Po drastycznym wykrojeniu z firmy najbardziej sensownej części, nadal produkował aparaty. Tuż przed bankructwem w '81 roku pokazano obiecujący prototyp SL2000F. Była to lustrzanka na klisze 35mm, która przejęła od średnioformatowców ideę wymiennych magazynków - tylnych ścianek z filmami. Można było zatem łatwo zamieniać filmy, przed ich skończeniem. Zrealizowano niniejszym pięknie idee dużo późniejszego (lata 90-te) systemu APS - LINK


Uwaga, to NIE JEST aparat średnioformatowy. To zwykły aparat małoobrazkowy na klisze 35mm. Póki nie zobaczyłem go na zdjęciach, nie miałem pojęcia że istniał. To była niesamowita idea zaimplementowania do 35mm wszystkiego co najlepsze ze średniego formatu. (fot. Franz Pfoertsch)



Rollei, dzięki temu pomysłowi mógł wreszcie cokolwiek, w ogóle cokolwiek atrakcyjnego przeciwstawić japońskiej konkurencji. Aparat był bardzo drogi, więc nie sprzedawał się masowo, ale też okrojony Rollei masowo go nie produkował. Będąc w stanie wciąż odroczonej śmierci dociągnięto z tym modelem aż do 1994 roku, kiedy to Rollei ostatecznie i na dobre wycofał się z produkcji lustrzanek małoobrazkowych na film 35mm.

Natomiast produkcja średnioformatowców, o dziwo, nadal działała. 
Stara konstrukcja dwuobiektywowego Rolleiflexa przeżywała kilkakrotnie wzrost sprzedaży, zwłaszcza specjalne edycje jubileuszowe. Rollei poszedł tą samą drogą, jaką poszła Leica - z producenta masowego zszedł do niszy dla specjalistów i nostalgików.
Rozwijano wciąż dawny projekt średnioformatowej lustrzanki jednoobiektywowej SLX, który wyewoluował w serię Rolleiflex 6000, z kolejnymi numerkami w nazwie. Projekt co rok - dwa był znacząco modyfikowany. Dodano wymienne ścianki tylne, zaawansowany układ pomiaru światła, oraz nowości ze świata elektroniki. Gdy w 1988 wprowadzono automatyczny bracketing, pierwszy na świecie w średnim formacie, popyt na aparat wzrósł na tyle, że czas oczekiwania na wyprodukowanie go przez zmniejszone siły Rollei wynosił aż pięć miesięcy. Wreszcie w połowie lat 90-tych zaimplementowano autofokus do Rolleiflexa 6008AF.









Rolleiflex 6008AF z przystawką cyfrową produnowaną przez Sinar.
Całkiem wcześnie firma weszła na rynek cyfrowy, oferując swój aparat z przystawką skanującą obraz i zamieniającą go na ciąg zer i jedynek - było to w 1991 roku. Na polu średniego formatu była to duża atrakcja. Najnowsze wcielenie cyfrowego Rolleiflexa o nazwie Hy6 zostało opracowane wraz z Sinarem i Leaf'em, uznanymi producentami wymiennych cyfrowych tylnych ścianek do aparatów średnio i wielkoformatowych.


Najnowsze, ostatnie wcielenie Rolleiflexa - Hy6.


Rollei zmieniał właścicieli jeszcze z dziesięć razy. Kilkukrotnie ogłaszano jego upadłość, po czym firma była przez kogoś wykupywana i na chwilę stawiana na nogi. Brytyjczycy sprzedali ją najpierw za symboliczną markę właścicielowi fabryki optycznej Schneider - Kreuznach, potem od 1995 roku należał niespodziewanie do Samsunga, a raczej do jego spółki - córki. Już prawie miało być dobrze, bo Samsung był właśnie na fali, ale w 1997 roku zawalił się koreański system bankowy i nastał tzw. kryzys azjatycki. Od Samsunga kupili firmę Rollei jej byli menadżerowie, a od nich duńskie konsorcjum finansowe. W 2004 roku akcjonariuszami Rollei zostali siostrzeńcy dawnych założycieli - Kai Franke i Rainer Heidecke i Rollei jakby na chwię wrócił do korzeni. Na krótko jednak, bo pięć lat później znów został postawiony w stan upadłości. Wykupywały go kolejno dwa niemieckie konsorcja, za każdym razem okrajając liczbę pracowników. Ostatecznie stary Rollei w latach dwutysięcznych występował pod dwoma postaciami - Rollei GmbH, który dostał prawa do marki "Rollei" i zajmuje się do dzisiaj sprzedawaniem licencji różnym producentom - stąd wziął się właśnie efektowy film Redbird w moim aparacie - oraz sprowadza z Azji plastikowe, kompaktowe aparaty i akcesoria i nalepia im nazwę "Rollei" na czole.

Druga odnoga dostała prawa do Rolleiflexów - starego dwuobiektywowego kliszowego klasyka i serię 6000 . I przez ostatnie lata nadal rozwijała jego ideę w stronę aparatu cyfrowego z wymienną ścianką.
 Ostatnią upadłość ogłoszono w 2014 roku. Wtedy to ostatecznie zniknął z powierzchni ziemi dwuobiektywowy Rolleiflex, przedwojenne dzieło panów Franke i Heidecke, ale nie martwcie się - kolejni właściciele wystawiają się na kolejnych Photokinach i usiłują nadal ożywić cyfrową średnioformatową lustrzankę pod słynną na cały świat nazwą...

*********

Czy ta historia czegoś nas uczy? Czy Rollei tylko przez własne błędy wpadł w kłopoty? I czy można traktować ten zapis upadku jako przykład tendencji?
Nie jestem pewien.
Można z tego wyciągnąć znany wniosek, że kto nie biegnie, ten się cofa. Wniosek aktualny, a nawet coraz bardziej aktualny. 

Ale zdaje się, że nie da się być przygotowanym na wszystko, wyczuć każdej tendencji, wytrzymać każdych konkurentów.
Prawie wszystkie europejskie firmy fotograficzne zdechły, lub też zeszły do nisz w latach 80-tych i 90-tych. Nie wytrzymały konkurencji elektroniki z Japonii. Postępująca globalizacja pozwoliła Dalekiemu Wschodowi zalewać rynki Zachodu. Podobnie stało się z samochodami.
Teraz Chiny zaczynają dyktować trendy. Mają już zachodnie przyczółki i wpływają coraz bardziej na kształt gospodarki. Ameryka ma zamiar temu się przeciwstawić. Mówi się, że od przyszłego roku globalizacja zacznie zwijać żagle, w obliczu konfliktu tych mocarstw. Ciekawe jak też ustawi się do tego nasz europejski kawałek świata, który właśnie planuje przesiąść się na elektromobilność. A do której to elektromobilności wszystkie akumulatory produkują Chiny.

Miejmy nadzieję, że nie my będziemy następnym Rolleiem.
Bądź co bądź on jednak nadal istnieje.
Jeszcze Polska nie zginęła!


Fabrykant

P.S.
Z dołu przepraszam, że cały ten artykuł jest jak gadanie ślepego o kolorach - dwa razy w życiu miałem do czynienia z lustrzanką średnioformatową, dosłownie kilka zdjęć strzeliłem Kijevem i kilka cyfrowym Pentaxem, średni format jest dla mnie terra incognita, dopiero podczas pisania tego tekstu nieco więcej się dowiaduję.

P.S. II
Kolejny wpis Fotodinozy ukaże się zapewne po świętach. No chyba, że wcześniej. Ale za to możecie sobie pooglądać zdjęcia okropnych starych gratów na motodinoza.blogspot.com


Źródła i źródełka:

https://en.wikipedia.org/wiki/Rollei

https://petapixel.com/2017/05/20/rolleidoscop-first-camera-rollei-made-stereoscopic-process/

https://de.wikipedia.org/wiki/Reinhold_Heidecke

https://de.wikipedia.org/wiki/Paul_Franke_(Unternehmer)

20 komentarzy:

  1. Wielkie dzięki za obie części! Zdjęcie na czołówce - świetne, nigdy go wcześniej nie widziałem :) BTW polecam spróbować TLR'a, jak nie podejdzie to sprzedać dalej. Rolleiflex V albo Yashica 124. Starsze rolki też się bronią, jest coś magicznego w plastyce ich tessarów.
    A wracając do artykułu: małoobrazkowe Contaxy miały długo (do pojawienia się zoomów i wersji MM) bliźniacze obiektywy z Rolleiami SL, robione przez Zeissa. Różniły się bagnetami. Kolejna kolaboracja firm niemieckich :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie na długo ta kolaboracja im starczyła, niestety. O ile mi wiadomo - wszystkie obiektywy Zeissa są aktualnie produkowane w Japonii przez Cosinę.
      A po napisaniu artykułu i przeczytaniu Pańskiego komentarza apetyt na TLR wzrósł niepomiernie. Dziękuję!

      Usuń
  2. Hurgot Sztancy18 grudnia 2018 19:39

    no i dobra

    btw. "Japończycy przypuścili na początku lat 60-tych maksymalną ofensywę eksportową. Ich aparaty były wszędzie, w każdej gazecie fotograficznej, w każdym sklepie na rogu." No, u mnie to nawet w peweksie nie było, a co dopiero w sklepie za rogiem

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo Pan Szanowny w ZSRR mieszkał, albo w okolicach. No ja na władzę nie poradzę.
      Jak kto chciał to mógł, w myśl zasady Szwejka, że jak coś nie wolno, ale bardzo się chce - to można.

      Usuń
    2. Pan Szanowny zdaje się ze stolicy, zatem wystarczyło zajrzeć do stołecznej Stodoły (ja nie zaglądałem, byłem za młody, a stolica za daleko. Inni zaglądali - https://fotodinoza.blogspot.com/2016/12/w-epoce-znaczka-lizanego-marcin-gorko.html). Tam na giełdzie były i Nikony i Rolleiflexy.

      Usuń
    3. Hurgot Sztancy19 grudnia 2018 12:59

      uuu, w stolycy to moje dziadki mieszkali, a ja to się wychowałem w Szklarskiej Porębie!

      Usuń
    4. Szklarska tyz pjikna. Zatem Pan Szanowny z Ziem słusznie Odzyskanych.

      Usuń
  3. Bardzo interesujący artykuł. Ciekawe jak się fotografuje takim sprzętem?
    No i przy okazji wyjaśniło mi się skąd taki inny format zdjęć w rodzinnym archiwum.
    Wojluk

    OdpowiedzUsuń
  4. Ja też dopiero niedawno skojarzyłem ten format.
    Dorwałem polskiego Starta, którego sprezentował mi kumpel. Ma co prawda uszkodzoną przesłonę, więc zdjęć nie robiłem. Jest oczywiście trochę trudniej niż lustrzanką z podnoszonym lustrem, ale za to jest bardzo lekki i mały, jak na format. Kadrowanie patrząc z góry na odbicie lustrzane widoku, więc trzeba się przyzwyczaić. No i mamy do dyspozycji tylko 12 klatek, więc trzeba się trochę zastanowić na co je zmarnować. Myślę, że napiszę o tym sprzęcie jeszcze, nawet jeśli nie da się go uruchomić.
    Najbardziej ujmująca jest w tym aparacie ergonomia i mechaniczna prostota - tu wlata, tam wylata aqua destilata.

    OdpowiedzUsuń
  5. Bardzo byłby to ciekawy wpis.
    A mam pytanie z innej beczki. Czy szanowny autor miał w rękach i używał aparat dalmierzowy? Na co wpływa inny sposób ostrzenia? Generalnie po cóż takie ustrojstwo wymyślono?
    Wojluk

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie strzeliłem nigdy zdjęcia dalmierzowcem. Miałem w rękach radzieckie produkty typu Fed, ale nie były moje. Dalmierzowce są dużo prostsze w budowie, dużo mniejsze i dużo lżejsze niż lustrzanki. Mają aparaturę celowniczą opartą na maluńkim dalmierzu, z którego obraz rzutowany jest na drugi układ optyczny - wizjer. Ostrzenie polega na zgraniu tych obrazów w owym wizjerze. W porównaniu z mechanizmem potężnego ruchomego lustra w lustrzankach, które musi podnieść się podczas robienia zdjęcia i opaść na swoje miejsce, (dodajmy że w nowoczesnych aparatach musi mieć osiągi do 12 cykli na sekundę, jeśli akurat fotograf zapragnie strzelać zdjęcia seryjne, do tego dochodzi kwestia trwałości mechanizmu). W dalmierzach jednak, podobnie jak w dwuobiektywowym Rolleiflexie, nie oglądamy w wizjerze tego samego obrazu, jaki widzi obiektyw zdjęciowy, a w lustrzankach - tak. Dalmierz i dwuobiektywowiec ma rozdzielony układ wizjera od układu rzutującego zdjęcie na kliszę, a w lustrzankach (dzięki podnośnemu lustru) jest to ten sam układ.
      Ponieważ wizjer jest w dalmierzach przesunięty względem osi obiektywu obrazowego, występuje paralaksa, czyli nietoższamość obrazów z wizjera i tego co "widzi" klisza. Może to być istotne przy bardzo bliskich odległościach celu od obiektywu, ale w praktyce jest niewiele znaczące. Wiele osób twierdzi, że precyzyjne ostrzenie w dalmierzowcach jest łatwiejsze niż w lustrzankach - bo nakładające się na siebie obrazy z wizjera i dalmierza są "jak krowie na granicy", w przeciwieństwie do własnej oceny ocznej, którą musimy dokonywać w lustrzankach.

      Dalmierzowiec ma de facto trzy "odbiorniki optyczne" - obiektyw, wizjer i dalmierz, ale ich układy są maleńkie i konstrukcyjnie banalnie proste. Paralaksa dalmierza względem wizjera pozwala właśnie na precyzyjne ostrzenie, dzięki zgraniu obrazów z tych źródeł.

      Tyle w uproszczeniu.
      Tymczasem pisze się przewodnik po aparacie Start. Będzie.

      Usuń
  6. Dziękuję za obszerne wyjaśnienie.
    Czyli właściwie każdy z typów ma jakieś niezaprzeczalne atuty i do pewnych zadań nadaje się lepiej niż inne. To nie jest tak, że wszystko oprócz lustrzanki to były ślepe ścieżki ewolucji.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, absolutnie. Wszystkie te typy są nadal produkowane, tylko różna jest ilość klientów, którzy je kupują. Lustrzanki wydawały się w miarę najbardziej uniwersalne i rozsądnie kompromisowe, póki wyświetlacze elektroniczne zamiast optycznych wizjerów nie zaczęły być powszechnie akceptowane. W dzisiejszych bezlusterkowcach załatwiają sprawę podnoszonego lustra i pryzmatu rzucającego obraz na wizjer. Nie każdy wyświetlacze lubi, ale są tańsze w produkcji.
      Niemniej Leica i inni nadal produkują dalmierzowce cyfrowe i analogowe, a Lomography - Ljubitiel klony dwuobiektywowych Rolleiflexów. Skala sprzedaży i cena jest tylko inna niż przed wojną.

      Usuń
  7. Jestem użytkownikiem (w tej chwili raczej byłym) całego szeregu aparatów dalmierzowych, począwszy od Zorek i Kijewów poprzez Werrę Cosinę i Voigtlaendera. Większa precyzja ustawiania ostrości celowników dalmierzowych w porównaniu do lustrzanek jest faktem ale tyczy się wyłącznie obiektywów szerokokątnych. Wraz ze wzrostem ogniskowej obiektywu dość szybko tendencja się odwraca. Dlatego natywnie w żadnym systemie dalmierzowym nie było obiektywów dłuższych niż 135mm i nie były one przesadnie jasne. Oczywiście chodzi też o to by nie zasłaniać tubusem obiektywu celownika. W Leicy gdzie mamy stosunkowo długą bazę dalmierza zwiększającą precyzję ostrzenia obiektyw 135mm ma jasność f/3,4 natomiast w Voigtlaenderze, który ma tę bazę istotnie krótszą, w ogóle zrezygnowano z tej ogniskowej poprzestając na stosunkowo ciemnej 90 f/3,5. Natomiast układy celownicze współczesnych dalmierzy są dosyć skomplikowane: np. wbudowana korekcja dioptryczna, wyświetlanie podświetlanych ramek dla różnych ogniskowych z korekcją paralaksy, wskazania światłomierza....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U mnie w szafie śpi sobie taki jeden dalmierzowy dinozaur, do którego robiono szkło 250 mm. Jasne, to nie mały obrazek, a aparat z cropem 0,43. Czyli (w porywach do) 6x9. Więc rzeczywiście wychodzi <135 mm.
      Ale ta baza dalmierza ca. 100 mm, mniam! "Duchy" tam takie konkretne, że na kilka wakacji starczy. Leica wymięka, cofając się na kolanach, skamląc i bijąc pokłony.

      Usuń
    2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
  8. Mamiya Universal Press czy coś bardziej egzotycznego?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawie. Odmiana Press-ki, czyli Super 23. Bez możliwości zakładania adaptera do osprzętu od RB, ale za to z krótkim ruchomym tyłkiem - lekkie pokłony plus pomoc przy makro.

      Usuń
  9. Bardzo ciekawie napisane. Jestem pod wielkim wrażaniem.

    OdpowiedzUsuń

Drogi czytelniku! Pragnę ostrzec, że wredny portal blogowy na jakim piszę bardzo lubi zjadać bez ostrzeżenia wpisy czytelników podczas ich zamieszczania. BARDZO PROSZĘ PO NAPISANIU KOMENTARZA SKOPIOWAĆ GO i w razie czego wstawić ponownie, na pohybel Google Blogger. Fabrykant.