Dziwny, Najdziwniejszy. Przedziwny. I
do tego nie ten! Canon EF-M
Co za kuriozum! Co za paradoks!
Długo musiałem się zastanawiać- co
też musicie sobie wyobrazić, żeby zrozumieć sens tego aparatu.
Spróbujmy: musicie sobie wyobrazić samochód, z którego wyjęto
silnik i podłączono dyszel z orczykami do zapięcia pary koni, albo
na przykład współczesne żelazko pozbawione elektroniki, za to
wyposażone w otwór do wsuwania metalowej duszy rozgrzewanej na
ogniu, albo na przykład samolot, który został pozbawiony skrzydeł,
za to wyposażono go w migacze i światła stop, żeby z powodzeniem
można było jeździć nim po drogach, albo na przykład lodówkę
pozbawioną kompresora chłodzącego, żeby można było używać jej
jako szafki... a nie to już było- tutaj.
Coś w tym rodzaju trzeba sobie
wyobrazić.
Nie wiem co wyobrazili sobie
inżynierowie Canona. W każdym bądź razie ich rewolucyjny projekt
nie zrobił kariery. Ha, ciekawe dlaczego?
O tym aparacie znajdziecie mało co w
internecie. Został przykryty! Został totalnie zasłonięty zupełnie
czym innym o tej samej nazwie! EF-M to nazwa nowego mocowania
canonowskiego dla aparatów bezlusterkowych, wypuszczonego w 2012
roku.
W roku 1986 wszedł na rynek nowy
system Canona- EOS, zrewolucjonizował fotografię za sprawą
całkowicie elektronicznego połączenia między obiektywem i
aparatem, oraz wbudowaniem silnika autofokusa w obiektywy. Zerwano
całkowicie z dotychczasowym dorobkiem Canona w fotografii manualnej-
poprzedni system obiektywów- FD był całkowicie niekompatybilny z
nowym EOS. Na początku wszyscy konkurenci nieco wydziwiali na te
rozwiązania, ale dzisiaj wszyscy zastosowali już ten schemat w swoich systemach. Pomimo pozorów ciągłości systemu lustrzanek, nawet u Nikona nie za bardzo stare aparaty chcą działać dziś z nowymi obiektywami. W każdym razie
działanie Nikonów z Nikkorami jest obwarowane setką zastrzeżeń.
Tak czy siak- dawni użytkownicy manualni zostali odcięci od źródełka kompatybilności.
U Canona, zresztą, w 1987r nastąpił
lekki bunt starych użytkowników manuali FD- wielu porzuciło
macierzystą firmę na rzecz Nikona, w proteście przeciwko systemowi
EOS.
Być może w 1991 roku postanowiono
zachęcić ich do jakiegoś powrotu, czy co? Czy jakieś inne
genialne korporacyjne pomysły przyświecały temu projektowi? Niech
mnie oświeci ktoś kto ma wiedzę. W każdym razie stworzono- uwaga-
model kompatybilny z mocowaniem EF/EOS, ale Całkowicie Pozbawiony
Możliwości Automatycznego Ostrzenia.
Co za wiekopomne posunięcie! Wzięli
swój najnowszy system i pozbawili go największej zalety, w nadziei,
że skuszą tym wielbicieli tradycyjnej, ręcznej fotografii.
To mniej więcej, jakby Apple,
przerabiało swoje I-pady na tabliczki magnetyczne z rysikiem. To
jakby z Toyoty Prius wyjmować elektryczny silnik, w nadziei że
tylko z benzynowym skuszą się na to auto tradycjonaliści. I
obniżać cenę o 10%. A przy okazji nadal produkować standardowe
I-pady i Toyoty Prius.
Dobra, więcej poetycznych porównań,
a la Jeremy Clarkson nie będzie.
Otóż mamy przed sobą Canona EF-M,
który nie ma w nazwie „EOS”, choć pasują do niego te same
obiektywy EF. Nie ma „EOS”, boż oznaczało to autofokusowy
„Electro- Optical System”, a tu autofokusa ani ani.
Zaprojektowano go na bazie podstawowego
Canona 1000 (Jarosław Brzeziński w książce „System Canon EOS”
pisze że na 1000F, ale 1000F miał wbudowaną lampę) ,kształtem
jednak odbiega on wyraźnie od pierwowzoru. Ma ten sam system
przesuwu filmu, plastikowe mocowanie bagnetowe i ten sam system
wizjera.
Tutaj wielu skrzywi się zapewne-
EOS 1000 był najtańszym ówcześnie aparatem Canona. Jakiż on tam
mógł mieć wizjer do ostrzenia manualnego! Ale, drodzy Państwo,
jesteście na Fotodinozie, heloł- to nie są lata 201X, to nawet nie
są lata 2000-czne, to sam początek lat 90-tych, gdzie księgowi
jeszcze nie wsiedli na karki inżynierom- EOS 1000 miał prawdziwy
szklany pryzmat pentagonalny (pentaprism), a nie dzisiejszy, tańszy
o połowę układ luster (pentamirror). Różnica w jasności jest
znacząca. Do tego należy wziąć pod uwagę, że to przecież
aparat „pełnoklatkowy”, zatem jego wizjer ma bliżej raczej do
5D/ 6D niż do dzisiejszych modeli „trzycyfrowych”.
Do tego wyposażono go w specjalną
matówkę z mikrorastrem i podziałem połówkowym (klinem), która
wybitnie usprawnia celowanie ręczne. Nie jest tak dobra, zasmucę
Was, jak w Canonie F1, którego oglądałem w Foto Larsonie, ale w
Canonie F1 jest tak dobra, jakby patrzeć na kadr w ogóle
nieuzbrojonym wzrokiem. Poza tym Canon F1 kosztował w swej
epoce tyle co małe auto, a nasz EF-M był przeznaczony dla amatora.
W każdym razie EF-M jest całkiem niezły pod względem wizjera. Jest tak niezły, że niektórzy mają pomysły, żeby przeszczepiać jego matówkę innym modelom:
http://photonotes.org/articles/split-circle-screen/
http://photonotes.org/articles/split-circle-screen/
Manualizacja jakiej dokonano w EF-M, przybrała zaskakujące formy. Jest to jedyny aparat z
mocowaniem obiektywów EF bez wyświetlacza ciekłokrystalicznego na
zewnątrz. A co za tym idzie- jedyny z mechanicznym licznikiem zdjęć
w małym okienku, bo we wszystkich innych Canonach EOS/EF ta liczba
jest podawana na wyświetlaczu.
Jest to także najbardziej
niekompatybilny aparat z mocowaniem EF, jaki Canon wyprodukował.
Współpracowała z nim tylko jedna jedyna lampa błyskowa (!)
Speedlite 200M, przeznaczona wyłącznie do tego aparatu. Żadne inne
„systemowe” lampy nie będą z nim działać (sprawdzone), ale w
razie czego można używać lamp uniwersalnych innych producentów,
najlepiej tych z własnym pomiarem światła. Jako (chyba) jedyny
Canon EF ma sanki do lampy błyskowej z jednym tylko pinem
komunikacyjnym, oprócz centralnego.
Hm. Niekompatybilny aparat manualny
współpracujący wyłącznie z obiektywami o mocowaniu przeznaczonym
do autofokusa. To brzmi dumnie. To recepta na przebój, normalnie.
Dumnie brzmią też parametry osiągów
tego aparatu- migawka do 1/1000 sekundy, szybkostrzelność: 1 klatka
na sekundę, czas synchronizacji z lampą: 1/60 sek.
Wszystko to sprawiło, że w książce
„System Canon EOS” Jarosław Brzeziński napisał następujące
słowa:
„Jest to model Canona, o którym
należy od razu zapomnieć”
Hola, hola! Panie Jarosławie-
zakrzyknę- słonie mają dobrą pamięć (cytat) i nie zapominają
tak łatwo. Fotodinoza nie zapomni.
Bo nie jest tak, jak się wszystkim
wydaje.
No owszem- słaby, no owszem- dziwny,
no owszem- bez sensu. ALE...
Ale będący jednym z najlogiczniej
obsługiwanych aparatów manualnych jakie miałem w rękach. Genialny
w swojej prostocie. I nie ma takiego drugiego!!!
Niektórzy mówią (cytat), że
stworzono go nie na potrzeby i wymogi rynku, tylko na potrzeby i
zamówienie szkół fotografii. To może być prawda. Ale też może
być nieprawda. Nieistotnie. Skupmy się na obsłudze.
Obsluhoval jsem anglickeho krale
(cytat, z pamięci)
Całe sterowanie Canonem EF-M jest
proste jak drut. Niewiele jest tego sterowania.
EF-M nie ma w ogóle pokrętła pod
palcem wskazującym przy spuście, czym odróżnia się od większości
lustrzanek Canona.
Na górze korpusu znajdują się dwa
łopatologiczne koła nastaw. Z prawej- koło przesłon, z lewej-
koło czasów migawki.
Canon EF-M |
Na każdym z nich, oprócz wartości
uszeregowanych zgodnie z logiką, jest także pozycja „A” ,
oznaczająca automatyczne ustawianie wartości przez aparat. Czyli-
jak manual to manual- sami ustawiamy za pomocą kręcenia wartość
przesłony i czasu, wspomagani przez światłomierz w wizjerze. Jak
chcemy manipulować tylko przesłonami- kółko czasów ustawiamy na
„A” i mamy tryb priorytetu przesłon. Jak komu zależy na czasie
(a komu nie zależy w dzisiejszych czasach?)- kółko przesłon
ustawiamy na „A” i aparat przechodzi w tryb priorytetu czasu,
którym manewrujemy kółkiem po lewej, a EF-M dobiera całą resztę.
Chcemy pełną automatykę naświetlenia? Oba kółeczka na „A” i
jest co trzeba.
Prawe kółeczko służy też do
włączania/ wyłączania aparatu, oraz ustawiania innej czułości
filmu niż jest załadowany, a na lewym znajduje się także symbol
piorunka, który tą razą nie oznacza ACe,piorun, DeCe, a czas
synchronizacji z lampą.
Możemy także ustawić zadane
prześwietlenie i niedoświetlenie. Jak to możliwe bez kółeczka
pod palcem wskazującym, jakim w prawie wszystkich EOS'ach ustawia
się przyciemnianie/ rozjaśnianie ekspozycji? Za pomocą przycisku
„Exp. Comp.” i dwóch przycisków pod kciukiem zwiększających i
zmniejszających wartości.
Canon EF-M |
Przyciski te służą jeszcze po jednej
funkcji każdy- pamięci pomiaru światła (działa tylko w trakcie
naciskania przycisku, inaczej niż w dzisiejszych aparatach), oraz
samowyzwalacz (gdy naciśniemy ten przycisk razem ze spustem
migawki).
Koniec sterowania.
Wszystko to razem da się obsługiwać
na wyczucie, na ślepo, nie odrywając oka od wizjera, czego o
większości aparatów nie da się powiedzieć.
To sterowanie jest tak łopatologicznie
przejrzyste, że skuma to każdy adept fotografii, choćby chodził
do szkoły pod górkę. Nie ma żadnych pierścieni na obiektywie,
żadnych wyświetlaczy ciekło, stało i
lekkopółśredniokrystalicznych- tylko dwa pokrętła od dwóch
najważniejszych parametrów. Automatic for the people (cytat).
Czy jest na rynku coś co ma podobne
sterowanie?
Całkiem to przypomina jeden aparat,
który miałem w rękach i opisywałem, mianowicie Nikona Df, też
stworzonego w filozofii retro. Tylko tenże Nikon miał tych pokręteł
z pięć i jeszcze, jak by nam się zachciało- pierścień przesłon
na obiektywie.
Nie za bardzo można znaleźć jakiś
inny aparat, zwłaszcza dzisiejszy, który ma sterowanie takie jak
EF-M. Gdy jakiś system wywodzi się z klasyki- jak Nikon, Leika,
Hasselblad- sterowanie przesłoną też odbywa się klasycznie-
pierścieniem obiektywu. Jeżeli systemy stworzono jako elektroniczne
od zarania- jak Canon EOS czy Sony- Minolta Alpha- Dynax to mają one
zazwyczaj kółko trybów (P,A,S,M) i jakieś uniwersalne pokrętła
sterowania, czyli bez wyświetlaczy pokazujących CO właściwie
zmieniamy nie da się z nimi żyć.
Ponieważ EF-M jest czymś przeciwnym
ewolucji, czymś w rodzaju kroku wstecz od autofokusa do manuala-
jego filozofia mogła być całkowicie inna. I tak całe sterowanie
obiektywem umożliwia elektronika (bo to EOS/EF), zatem sterowanie
przesłoną może być umieszczone tylko na aparacie, w sposób tak
obrazowy jak nigdzie indziej.
Należy tu wspomnieć, że Canon EF-M
nie był jedynym wariatem w świecie autofokusa- miał w swojej epoce
bezpośredniego konkurenta- Nikona 601-M. Razem poszli na dno,
trzymając się za ręce.
To retro jednak wcale nie było takie
złe, a jak mu się bliżej przyjrzeć- fajne. Jako aparat analogowy
nie zrobiło kariery, ale chętnie miałbym takie retro jako
cyfrówkę.
Czym musiałby być dzisiaj EF-M, żeby
zrobić karierę w dzisiejszych czasach?
Po pierwsze, myślę, że mógłby z
powodzeniem mieć jednak autofokus (bo się da go przecież
wyłączyć), przy zachowanej unikalnej filozofii sterowania. Po
pierwsze nie mamy armat (cytat). Z autofokusem zrobiłby karierę
nawet w latach swego powstania- matówka z rastrem i klinem, oraz
pokrętła czas+ przesłona zapewniłyby mu klientów, bo był po
prostu inny niż wszystko dookoła, a przy tym logiczny i wygodny.
Po drugie- gdyby został nawet
manualnym aparatem, ale byłby aparatem cyfrowym- byłby
najgenialniejszym urządzeniem do uczenia młodych adeptów i
głąbiatych fotografów wszystkich zasad rządzących fotograficznym
medium. EF-M ma po prostu to, co najważniejsze i w bardzo
przejrzystej formie.
Przypomina tutaj czyste i jasne
działanie Canona EOS 650, o którym pisałem tutaj. Ten też był
prostakiem, a zrobił karierę że hej. Było to, co prawda parę lat
wcześniej.
Wiele osób chciałoby mieć taką
logiczną prostotę na co dzień. Może któraś z firm to zauważy.
Powstają już Nikony Df, Leiki i Olympusy OM-D, nawiązujące do lat
60-tych, może Canon też zrobi swoje retro, nawiązujące do roku
1991-go... To też dość dawno było.
Canonie- znowu musisz się brać do
roboty!
Fabrykant
dyrektor kreatywny walnięty o sprzęty
Źródła:
Jarosław Brzeziński "System Canon EOS"
Jarosław Brzeziński "System Canon EOS"
Kolejny dobry artykuł.
OdpowiedzUsuńDzięki. Nie byłem do niego na 100% przekonany, jak go zamieszczałem...
OdpowiedzUsuńah... jeden z moich ulubionych aparatow systemu... yyy... no wlasnie, EOS..?? bardzo przyjemnie się nim robi zdjęcia. niby najtańszy, niby plastikowy, niby made in taiwan, ale jakiś taki solidny. lekki lecz nic nie trzeszczy ani nie skrzypi.
OdpowiedzUsuńNic nie puka, nic nie stuka, nie bity, tylko lać paliwo i jeździć (cytat)
OdpowiedzUsuńani razu nie stanal na drodze, wbrew pozorom porządny sprzet.
OdpowiedzUsuńCholera... Takim aparatem, to nawet ja mógłbym zdjęcia robić... Panie Fabrykant, posiadasz Pan to cudo? Możemy się dogadać... Mam malucha w dobrym stanie, lekko bity, ale jeździ! To co, robim wymianke?
OdpowiedzUsuńUuuu, maluch w dobrym stanie to dobro pożądane. Możem mieniać. Machniom, znaczy.
OdpowiedzUsuńOd kilku lat szukam tego cuda po aukcjach. Szukać nie umiem lub jest ich tak mało, że do tej pory jeszcze nie upolowałem... Krótko - zazdroszczę!
OdpowiedzUsuńTrafiłem ostatnio na tego bloga szukając informacji o EOSie IX i IX7 (od kilku dni oba w kolekcji) - zarwałem nockę czytając kolejne wpisy ;)
PS. Z ciekawszych wynalazków posiadam Canona 35-80/4-5.6 Power Zoom - przewinął się już taki?
Power Zoom kiedyś się posiadało, ale się sprzedało. O nim jeszcze nie było. Co do EF-M to zamierzam go sprzedać, bo mi się sprzęt nie mieści w szafie. W razie czego proszę pisać na fabrykant@o2.pl.
UsuńTen aparat otworzył mi drogę na fotografię. Jak większość miałem Zenita, a po nim trafił mi się EF-M - coż to było za cudo - w wizjerze świetna olbrzymia matówka. Na dole parametry ekspozyzji i drabinka. Intuicyjna obsługa bez odrywania oka. To był przeskok dla mnie w nową erę fotografii. Jak na początku lat 90tych poszedłem z nim do fotooptiki (lub jakoś tak), gdzie były tylko Zenity i zapytałem czy mają jakięś obiektywy do niego (wtedy miałem tylko 35-80) to przecierali oczy ze zdumienia - co do za aparat. Był ze mną bardzo długo i używałem go z 35-80/4-5.6 i 75-300/4.-5.6. Potem przyszła zmiana na EOS 30 + 50/1.8 (matówka/wizjer już był mniejszy niż EF-M). Potem doszedł EOS 50e i sprzedałem EF-M.
OdpowiedzUsuńDzięki za ten komentarz, potwierdzający w praktyce moje dobre opinie o tym aparacie. Mnie po Zenicie trafił się EOS 100 i zostałem autofokusowcem.
OdpowiedzUsuń