wyświetlenia:

niedziela, 27 września 2015

Jak żyć.


Masz złe intencje - poniesiesz konsekwencje
Słuchaj głosu serca tym lepiej im prędzej
Bo to jest ważne co jest w każdym,
Lecz głęboko
Nie potrzebne jest tutaj szkiełko i oko
Kształtowanie siebie i rozwijanie
Zdążanie do doskonałości w granicach możliwości
Posiadanie moralności i techniki
Bo życie to nie tylko atak ale i uniki

(cytat)



Bo właściwie to jakby na tym rzecz polega, żeby sobie świat opisać, obłaskawić i poskromić. Oswoić, żeby warował na hasło i na hasło podawał łapę. Ale świat ma dośc trudny charakter. Nie chce. Nie poddaje się tak łatwo. Warczy.

Zewsząd atakują informacje, fala podchodzi pod brodę, aż głowę trzeba trzymac wyżej, żeby nie utonąć. O uchodźcach, o Putnie, o Polsce kwitnącej, albo w ruinie, o ciepłej wodzie w kranie, o wyborach, o błędach, o partiach, o Grecji. Czytam wszystko. Ale nie czuję się specjalnie mądrzejszy.

Informacje są jak rzucanie grochem o ścianę. Dźwięk ładny, ale efekt słaby. Całe tłumy rzucają z zapałem tym grochem, na portalach, w gazetach, w programach, a inne tłumy z zapałem ignorują to rzucanie. Wszyscy coś piszą, protestują i ogłaszają, ale jakby zadowalają się samą retoryką.

I wszyscy mają rację. Czytam na fejsie u znajomych deklaracje: "W imieniu swoim i Narodu Polskiego przepraszamy sojuszników z Czech, Węgier Rumunii i Słowacji za nieodpowiedzialną politykę Rządu Polskiego pod kierownictwem Ewy Kopacz. Jest nam wstyd za zaistniałą sytuację"- to w sprawie dzisiejszego wyłamania się Polski z protestu Grupy Wyszechradzkiej przy głosowaniu o przyjęciu uchodźców. Czytam w "DGP" wywiad z Bogdanem Borusewiczem: " (...)Jest pan zwolennikiem przyjmowania uchodźców- pyta Magdalena Rigamonti. - (...) Z moralnego punktu widzenia nie mam wątpliwości. Z punktu widzenia politycznego też. Bo jeżeli nas nie będzie obchodziło to , co się dzieje w Niemczech czy we Włoszech, to zaraz Zachodu nie będzie obchodziło to co się dzieje na wschód od nas. A proszę pamiętać, że my mamy obok siebie Putina. Unia Europejska jest jedna i powinniśmy dążyć do tego, żeby się nie podzieliła".

No kurde, wszyscy prawdę szczera mówią. Tylko nie da rady- oba samce.

Chciałaby dupa... tfu, chciałaby dusza do raju, ale nie wie w którą stronę



Nie wiem czy zawsze tak było, czy tylko ja dojrzałem do takich wniosków, czy też może świat się zmienił.



Nie da się wyciągnąć żadnych sensownych, niepodważalnych wniosków, bo gdy tylko się je wyciągnie, to natychmiast znajduje się jakiś dywersant, który gotów jest wywrócić stół do góry nogami i te wnioski unicestwić.

Może to wszystko dlatego, że świat się komplikuje. Kiedyś (dawno temu) był prostszy do zrozumienia, choć trudniejszy do życia.

Kiedyś co prawda trzeba było być tym chłopem pańszczyźnianym, niedojadającym na przednówku, ale za to nie musiałeś się wyplątywać z umowy z telefonią komórkową, którą podobno zawarłeś przez telefon, pomimo że nie przypominasz sobie takiego faktu.



Chociaż może to rzekome zrozumienie jest tylko iluzją. Czy ludzie przedwojenni ogarniali wtedy swoją rzeczywistość lepiej, niż my ogarniamy naszą, czy tylko to projekcja tego, że dzisiaj my mamy ich rzeczywistość zrozumianą i opisaną, zatem dopiero z perspektywy długiego czasu wydaje się ona taka klarowna?



Same pytania. Żadnych odpowiedzi.



Panie Premierze, jak żyć?



Trzeba koniecznie podjąć jakieś kroki i wypracować metody. Jak Cyryl.

Jest pewnie kilka strategii- jak poradzić sobie z atakujący światem. Pomyślmy.



Strategia 1:

Nie słuchać osób inaczej niż my myślących- od razu się świat naprawia w naszym niewielkim fragmencie. To bardzo popularna i niedroga metoda.



Strategia 2:

Nie słuchać w ogóle nikogo. Nastawić się na nadawanie swoim kanałem, kanał odboiru wyłączamy. Nadajemy i nadajemy. To druga najbardziej popularna metoda.



Strategia 3:

Nie interesować się niczym. Nie oglądać, nie czytać. Nie denerwować się. Praca, dom, spać, wstać, praca, dom... Czekać, aż dopust boży zapuka do drzwi.



Strategia 4:

Próbować wyciągnąć jakąś średnią. Średnio. Średnio to idzie. Wygląda na to, że trzeba kupic sobie maczetę, zapas konserw na pół roku, zacząć szukać słabych punktów czołgów T-90 i Leopard, nauczyć się stawiać zasieki i zakopywać miny. Czekać, aż dopust boży zapuka do drzwi.



Strategia 5:

Interesować się. Ale nie tym co trzeba. To jest jakby cassus Fotodinozy. Cassus belli. Bellisimi nawet.

Zagłębianie się i zatracanie w rzeczach nikomu do niczego niepotrzebnych. To jest dzisiaj takie łatwe i przyjemne! Ten cały internet, to jakby zrealizowane marzenie z dzieciństwa. Kiedyś, jak byłem mały marzyłem o wielkiej cysternie Coca- Coli, zawsze pełnej. No i dostałem taką cysternę, tyle że jeszcze lepszą, bo z informacją. Wszyscy dostaliśmy. O dzięki ci, internecie! Można zgłębiać do woli. I choć internet ma wady (jak Coca- Cola), to zawsze przyjemnie sobie zaczerpnąć.

Zagłębianie się w przeszłości. Przeszłość daje ukojenie, to już powiedział Dingo w wywiadzie wspomnianym w poprzednim wpisie:

Dziś przyszłość (motoryzacyjna, ale w sumie może chodzić też i o ogół- przyp. mój) nie ma już przyszłości. Pozostaje tylko przeszłość. Kolekcjonerzy starych aut mają tę pasję, czują ją. Dlaczego kupują jakiś samochód? Bo miał go ich ojciec, albo dziadek i to jest emocjonalna, uczuciowa relacja. Wspomnienia z przeszłości działają bardzo kojąco”.

No własnie- bardzo kojąco. Przeszłość wydaje się kufrem pełnym złota, w porównaniu z przyszłością, która wydaje się być kufrem pełnym g...



Zagłębić się można w różnych dziedzinach przeszłości, mnie najprzyjemniej zagłębiać się w historę fotografii, lajtową historę, bo to nie akademickie poziomy, tylko poziomy magistra Google'a. Jak piszę na blogasku "Chimera i Bellerofont", to nie nawiązuję do mitologii greckiej, tylko do Toma Cruis'a co najwyżej. Ale w historii fotografii i pooglądać można, i wyciągnąć wnioski i powymądrzać się trochę. Zwłaszcza, że dziedzinę tę lubie, ale tak naprawdę się na niej nie znam dogłębnie- człowiek, czyli ja, odkrywa jakieś zupełnie nieznane lądy i powiązania. Jakieś dziwy i smaczki tkwią w tej przeszłości jak rodzynki. I to jest przyjemne.

I pogłębiacze przeszłości, fedrujący na przodku internetu są do znalezienia w każdej dziedzinie.



Ja mówię tobie podpowiedź oni ciągle gdzieś tam są
Znajdują swoją drogę- nią idą.
Poza napięciem które nas pseudo-święcie wiedzie w czarną toń
Budują inne więzi , budują inny dom
Kiedy jeździmy po tym świecie, niekiedy spotykamy ich

(...)

Maniacy co po pracy starają się żyć tak
By nie mieć wrażenia że tracą tylko czas
Wariaty chaty stawiające tam gdzie las
Otwarte domy, które czekają na nas
Inne cele, inne pomysły, odmienny ton
Szukanie rozwiązań z naturą powiązań
Plucie na to miejsce gdzie niby świata tego tron
Rzeki zamiast fontann , przewodnikiem spontan
To dla was jest ten numer, bo od was jest moc
Oddaje tak jak umiem, patrze z nadzieją w noc
To dla was jest szacunek w nutach zamotany
Do zobaczenia na pewno znowu się spotkamy
To dla was jest szacunek nadawany stąd
See you the positiv ...Vavamuffin sound

(cytat)



Czy to wystarczy do opanowania i poskromienia świata? Chyba nie. Trzeba myśleć też o strategii nr 4.

A czy to wystarczy do uratowania świata? Pesymizm ma swoje zalety- chyba nic nie wystarczy do uratowania świata.

Zatem róbmy swoje.



****

-Ooo, jak się fajnie skończyło, co nie Szpenek?

-Nie! Nie! Ja to lubię takie brutalne zakończenia!

#! BUM! # TRACH! # BRZDĘK!# ŁUBUDU!!!!

-No. To teraz chyba jesteś zadowolony?

(cytat)



Fabrykant

wesoły pesymista

wtorek, 22 września 2015

Dingo Odleciał


Photo: Dingo

Znacie Dingo? Ja też kiedyś nie znałem. Jest on znany tylko w pewnych kręgach tajemnych i ograniczonych- kręgach motofanów, koncernów motoryzacyjnych, agencji reklamowych i frankofońskich dziennikarzy. Być może nawet kiedyś nieświadomie oglądaliście jego zdjęcia w prospektach samochodowych, albo na bilbordach.

Bo to będzie esej dla miłośników zabytkowych samochodów. Fotografii też, też, jasne że też.

Nie wiem czy zauważyliście, notabene, ale zdjęcia reklamowe z prospektów czy reklam NIGDY nie są podpisane. Cholernie to utrudnia pracę krytykom fotografii- ja na przykład chciałbym wiedzieć kto zrobił niektóre genialne foty, albo kto strzelił niektóre kosmicznie beznadziejne banały, żeby je zjechać na blogu. Ale jak tu zjechać anonima.

Dingo na szczęście rzadko strzela banały.
Photo: Dingo
Na początek garść kombatanckich wspomnień.
Było to w roku 1996. Na studiach będąc ruszyliśmy w trasę po Europie, korzystając z biletu kolejowego Go25, pozwalającego w jednej, zryczałtowanej cenie jeździć dowolnymi pociągami drugiej klasy po całym kontynencie. Podróż była jedną z tych życiowych. Kilka razy natykaliśmy się na produkty nieznanej u nas cywilizacji. Bo trzeba, też kombatancko wspomnieć czego wówczas w Polsce i na świecie szerokim nie było. Słabo się wtedy miała telefonia komórkowa- kontakt z bazą utrzymywaliśmy tylko za pomocą automatów telefonicznych. Nie istniały tanie linie lotnicze, empetrójki, a nawet z formatem jpg nie znaliśmy się osobiście. Ba, z internetem nie miałem do czynienia w swym doświadczeniu życiowym. Polska przeżywała właśnie boom po zmianie ustroju i nastroju, Stadion Dziesięciolecia działał na 110% możliwości jako największe miejsce handlowe w kraju, najstarsze supermarkety miały wtedy roczek (jeszcze dwa lata wcześniej hurtowe zakupy na wyjazd robiło się na bazarze na Brukowej), a Polskie Koleje Państwowe dysponowały sprzętem pamiętającym Gierka, o ile nie późnego Gomułkę.

Stanowiło to pewien kontrast z naszym przejazdem na trasie Bruksela- Paryż, za pomocą TGV.

Swoją pierwszą podróż koleją wielkich prędkości zapamiętałem dobrze, a zwłaszcza ten moment, gdy dwa pociągi mijały się na trasie- zanim umysł zanotował wystąpienie tego faktu, nie zdążyłem zwrócić wzroku w stronę okna, gdy mijany z przeciwka pociąg niknął z pola widzenia. Dość było to wstrząsające.

Z TGV zaciekawiały nas także inne smaczki- jak małe stacyjki na ich liniach, przez które Grand Vitesse przelatywała z prędkością 180 km/h bez żadnego ostrzeżenia. Lepiej było nie być tym pijakiem wiecznie przesiadującym na peronie.

Oraz stacja, nazwy już nie pomnę, ulokowana na zakręcie torów, które przystosowano do przelotu szybkich pociągów- zatem pochylono je w stronę dośrodkową niczym tor wyścigowy Brooklands. Zwykły osobowy pociąg najpierw składał się w ten zakręt jak motocyklista, a potem hamował i zatrzymywał na stacji. Wózków z niemowlętami nie trzeba było zdejmować na peron- same wypadały.

Hurtowy bilet kolejowy był dla nas błogosławieństwem- zarobki w Polsce w ówczesnym czasie, w stosunku do zarobków w Europie zachodniej miały się jak Mercedes klasy S do dwudziestoletniego Trabanta. W odwiedzanych krajach tanie dla nas były tylko trzy rzeczy: chleb tostowy, ser do topienia w zafoliowanych plasterkach, oraz lody włoskie z McDonalda. Dlatego też żywiliśmy się nimi przez miesiąc. Co do noclegów- szło się po prostu na najbliższą stację kolejową, patrzyło na rozkład jazdy- gdzie tu jakiś dalekobieżny, który nie przyjeżdża do celu o zbyt wczesnej godzinie i siupa do przedziału.

Mieliśmy jeszcze wiele spotkań z pociągami, które wprawiały nas w stan szoku, zwłaszcza francuskimi i hiszpańskimi. W Hiszpanii wbił mi się w pamięć przejazd z Grenady do Linares, za pomocą jakiejś wiekowej linii, nie wyposażonej w trakcję elektryczną. Pociąg wyglądał mniej więcej jak nasz łódzki tramwaj- trzy wagony, z czego jeden silnikowy- i z dość podobną prędkością do tramwaju się przemieszczał. Ino z hurgotem diesla i drżeniem szyb.
Pejzaż za oknem nie był zbyt urozmaicony- wielusethektarowe plantacje oliwek. Pustkowia i oliwki. Oliwki i oliwki. I dalej oliwki i pustkowia. I tak przez godzinę. A przez nie- tramwaj na torach z prędkością 40 km/h.
W pewnym momencie zestaw trakcyjny rozpoczął niespodziewane hamowanie i zatrzymał się w środku kompletnej nicości, wypełnionej równymi rzędami oliwek. Wyjrzeliśmy ciekawie.
Nic.
Brak czegokolwiek.
Tylko samotna tablica- szyld z wielką czcionką nazwy tej nieegzystującej stacji: "Pedro Gonzalez".

Koniec końców wylądowaliśmy w Lyonie, na przytulnej kwaterze u Krzysia J, gdzie spędzaliśmy przyjemne dni lenistwa, wypełnione czytelnictwem na kocyku nad pobliskim jeziorkiem.
A zaprawdę powiadam wam- było co czytać!
Czytało się o samochodach zabytkowych.

Szok był nie gorszy, niż przy TGV.
Przypomnę tutaj, że pierwszy polski miesięcznik o samochodach zabytkowych miał się dopiero ukazać za trzy lata. Te gazety, które były dostępne u nas przypominały raczej fanziny wydawane własnym sumptem na czarno- białej kserokopiarce.
Przypomnę tutaj, że nawet znana dziś z dobrych zdjęć gazeta Top Gear wychodziła w Wielkiej Brytanii dopiero od trzech lat, a w Polsce miała być dostępna dopiero za lat 12.

A ja, w Lyonie, w roku 1996 dostałem do ręki miesięcznik "Retroviseur", wydawany na lakierowanym papierze najwyższej jakości i będący przejawem raczej francuskiego bourgeois niż francuskiego proletariatu. Non stop wywiady z facetami, którzy swoje obszerne kolekcje zabytkowych samochodów trzymają w byłych stajniach na własnych zamkach. Non stop Rolls Royce'y, Bugatti, Delahaye, Pegaso. Non stop reklamy Louisa Vuitton'a i past polerskich Belgom, droższych niż samochód mojego Taty.

Mój Tata też trzymał samochód zabytkowy w stajni. U sąsiada.

No i te zdjęcia! Te zdjęcia!
To były najlepsze sesje zdjęciowe jakie kiedykolwiek zrobiono samochodom zabytkowym ever! Do dzisiaj nie widziałem lepszych.

Wszystkie zdjęcia do artykułów przewodnich w "Retroviseur" robił właśnie Dingo. Do niedawna znałem go tylko z "Retroviseur", ale poszperałem trochę w sieci i powiem Wam- prawie na pewno widzieliście zdjęcia Dingo w Polsce. Jeśli nie 25 lat temu- to przynajmniej w tym roku.
Teraz rzucę hasełko, Drodzy Czytelnicy. Może skojarzycie: Dwóch zawodników sumo w żółtym Renault Twingo. Pamiętacie takie zdjęcia?


Otóż to właśnie cały Digo. Cały on!

Photo: Dingo


Photo: Dingo
Photo: Dingo
Dingo nigdy nie występował pod swoim nazwiskiem. zawsze pod pseudonimem.
"-Wszyscy mnie znają jako Dingo. Ci którzy piszą do mnie maile po nazwisku lądują w spamie (..) Przezwisko z początku kojarzyło się z psem Disneya- dla mnie w porządku- jest sympatyczny, ma głowę w chmurach..."- mówił w wywiadzie.
Autoportret z czasów analogowych. Renault prefere Elf, Dingo prefere Fuji Velvia
Jego zdjęcia są doskonałe technicznie, wręcz idealne, ale to nie jest jego główna zaleta. To co go głównie wyróżnia- to wyczucie i znajomość rzeczy. Nie tylko znajomość fotografii, ale też znajomość motoryzacji.
Niemal do każdego z jego zdjęć z zabytkami chciałbym wskoczyć i zostać tam na zawsze. Tam będę żył i się rozmnażał. Są tak seksowne i uwodzicielskie, są tak idealnie podrobione nastrojem, tak przyjemnie korzystają ze stereotypów i skojarzeń.
Ferrari?- burżuazja i dolce vita:

Fiat 850 Spider?- Ferrari dla księgowego:



Lancia Fulvia i Alpine 110?- rywale z zimowych rajdów:
 Mercedes Pagoda?- samochód zblazowanych arystokratów:


 Renault 4?- samochód dla francuskich wieśniaków:

Ferrari Daytona?- stać na niego tylko graczy z Manchester United:

Simca 5?- dla rodziny 2+ małe 1:

Alfa Giulia?- alfisti excentricci:



Hotchkiss? Samochód dla starych grzybów:

 Citroen Ami?- kwintesencja beztroski lat 60-tych:

Nie dziwię się, że Renault wzięło go do zrobienia kampanii pierwszego Twingo- lekkiej, wesołej, świetnie podkreślającej walory auta. Renault Twingo?- auto, w którym każdy się zmieści:

Dingo (i jego współpracownicy) mogą rzucać setki takich nośnych skojarzeń, a potem strzelać urocze scenki, które je obrazują.
"Stylistyka jest bardzo ważna w moich zdjęciach. Czasem potrzebuje od asystentów aż 40 rekwizytów do jednego zdjęcia. Jest to szczególnie istotne w "Retroviseur", bo trzeba znaleźć autentyczne wyposażenie z tego samego okresu co pojazd. Czytelnicy są bardzo świadomi i zauważają najmniejszy błąd."- mówił Dingo w wywiadzie.

Daję tu przykłady zdjęć okładkowych, grzecznych, najłatwiej je znaleźć w sieci, ale wewnątrz numeru zwykle był większy odlot. Bo do odlotów Dingo miał bardzo duże ciągoty.
Scenki które Dingo strzelał, są zwykle poprowadzone w stronę absurdu dla wzmocnienia efektu. Intensywność wzmocniona, jak w telewizorze HD, soczystość nastroju podkręcona. Dingo zwykle ironizuje w swoich motoryzacyjnych zdjęciach i ostrze tej ironii jest skierowane troszeczkę w stronę antymieszczańską i nasączone ową "burżuazyjną dekadencją", która wyraźnie go pasjonuje. Upadłe anioły bawią się na nich na całego, za nic mając katastrofy świata, a przy tym bawią i nas. Seks damski i seks samochodów błyszczy ze zdjęć niczym brokat.


Photo: Dingo
"(...)No i ostatnia rzecz, najważniejsza- humor. To coś, co jest bardzo trudne do przekazania w obrazie. Uśmiech, który ma przejść widzowi po 3-ch sekundach"- mówi w wywiadzie Dingo.

Dingo jest też idealnie trafny jeśli chodzi o samochody. Wie o nich więcej niż ja. Wie o nich wszystko, a ponieważ jest znanym w środowisku fotografem- może mieć to co chce.
Ja też tak chcę! Ja też tak chcę!
(Przepraszam, uniosłem się (cytat)).
"Dzięki pracy dla "Retroviseur'a" znalazłem się w środku środowiska miłośników starych samochodów. Działa to zupełnie inaczej niż w kręgach reklamy. Gdy producent wypuszcza nowy model to przez rzecznika prasowego kontaktuje się z fotografem. Tu działa to inaczej. (...)To środowisko klubowe jest świetnie zorganizowane, stare samochody są własnością konkretnych osób, które są gotowe poświęcić czas dla klubu. Jest u nas prawie tyle klubów, co modeli aut. Można zadzwonić do prezesa klubu i w kilka minut znajdzie się pojazd którego potrzebujesz!"- mówi Dingo.
Photo: Dingo
Żeby zrealizować swoje surrealistyczne wizje, na przykład pianisty grającego na silniku samochodowym, Dingo prosi o Mazdę RX8 i pstryk! (tak sobie to wyobrażam)- jest na sesji Mazda. I tak jak inne jego zdjęcia odlotowe- wszędzie koneserskie samochodowe podteksty. Tak jak do zdjęć strasznych mieszczan wakacyjnych użyto Renault 20 i Peugeota 505- najpopularniejszych wehikułów francuskiej klasy średniej, tak do zdjęcia pianisty- Mazda RX8. Kto cokolwiek wie o RX8, ten wie, że silnik tego auta jest zupełnie wyjątkowy, bo to jedyny na świecie obrotowy Wankel, a do tego w porównaniu z innymi autami ma bardzo jedwabisty dźwięk... (pisał o tym np. Szczepan Kolaczek TUTAJ)

Dingo, niestety, ku mojemu ubolewaniu odleciał przesadnie w stronę surrealizmu.
Stanął chłop pośrodku pola
Splunął, odbił się mocno
Przeleciał koło kościoła
Poleciał w stronę północną
(cytat)
Photo: Dingo. Kampania reklamowa Forda Ka
Photo: Dingo
Być może to tylko chwyt marketingowy mający pokazać możliwości fotografa, ale na jego stronie internetowej (http://www.dingophoto.net/) jest masa zdjęć w stylistyce przesadnie przegiętych fotomontaży. Kojarzą mi się z dawnymi pracami Ryszarda Horowitza (tamte były precyzyjnie zmontowane za pomocą środków analogowych w czasach przed komputerami). Ale nie podobają mi się tak jak te w stylistyce klasycznej, za czasów dawnego "Retroviseur". Uważam, że troszkę rozdrabniają talent fotografa na drobne, pomimo tego, że są dowcipne i inteligentne. Wolę Dingo w jego najlepszej (wg mnie) formie- zrealizowanych pomysłów na sceny wyjęte wprost z podświadomości automobilistów.
Może się mylę.
Może to moje samoukształtowanie na klasycznych zdjęciach reporterskich.
A może to tylko sentyment za dawnymi czasami.
Photo: Dingo
Photo: Dingo

Photo: Dingo. Wskakuję do tego zdjęcia i zostaję. Piszcie na Courchevel.
Photo: Dingo
Photo: Dingo
Dingo tak o tych starych zdjęciach mówi: "To co na tych zdjęciach- jest prawdziwe, bez retuszu. Na zdjęciach są prawdziwe sceny, prawdziwe samochody, także te ciężarówki. Korty na ich dachach są także prawdziwe, strzelane z dużej wysokości (...) scena z samochodem z przyczepą kempingową także jest robiona w prawdziwej akcji, wszystko musiało być przywiązane, żeby nie spadło. Scenka ze "szkołą jazdy" także, nie ma tu żadnych sztuczek".
Ale mówi też tak: "Czy jestem nostalgiczny? Tak, oczywiście, kocham stare style muzyczne, ale żyję w swoich czasach. Przeszłość jest ważna, ponieważ wszystko jest powiązane- teraźniejszość, przeszłość, przyszłość. (...). Mam doświadczenia z lat 70-tych i widzę jakie gówno wtedy robiliśmy. Mówienie że przeszłość była lepsza- to życie iluzją".

Dingo opuścił magazyn "Retroviseur". Zajmuje się zdjęciami dla koncernów motoryzacyjnych, między innymi Forda i Citoena, Mercedesa, Fiata. Na jego stronie jest co najmniej kilkanaście zdjęć samochodów, które nie tak dawno widziałem w polskich gazetach jako reklamy.

No i, jak wspomniałem- tym roku możecie obejrzeć parę zdjęć Dingo w dużych formatach w Polsce. Nikt nie powie Wam że to on- za wyjątkiem Fotodinozy. Po 25 latach Renault znowu poprosiło Dingo o sesję reklamową najnowszego Twingo!
Photo: Dingo
To nowe Twingo jest oczywiście inne niż to pierwsze. I zdjęcia Dingo też są inne, zgodne ze stylem auta, grzeczniejsze, mniej szalone i bardziej ę-ą i prestige (znakiem czasu są liczne rowery). Ale nadal czuć w nich jego rękę, jego styl, a nawet jego bardzo delikatną ironię.
Bo jego rozpoznawalny styl to też- ludzie. Jeszcze nie widziałem żadnego samochodowego zdjęcia Dingo, na którym nie byłoby ludzi, którzy te auta dookreślają, budują. I na każdym z tych zdjęć owi ludzie zwykle robią coś innego niż na zwykłych zdjęciach reklamowych. I troszkę tego jest też i w Nowym Twingo.
Photo: Dingo
Photo: Dingo
Wpada mi teraz do głowy pewien pomysł na zdjęcia Nowego Twingo w stylu jeszcze bardziej Dingo niż te które sam zrobił. Nie zrobię niestety zdjęcia, bo nie mam dostępu do auta, do ekipy, do pleneru i do sprzętu. Ale zaraz wam naszkicuję bazgrołek. Zapaleni automobiliści go docenią, mam nadzieję.
Foto: Dinoza
Co Pan na to, panie Dingo? Panu by to wyszło lepiej! Czekamy!


Fabrykant
Dyrektor kreatywny walnięty o sprzęty.


Niedoskonałe tłumaczenia z francuskiego- Fotodinoza.


Źródła i źródełka:
Strona internetowa Dingo:




P.S.

Napisałem właśnie debiutancką książkę - klasyczny kryminał z czasów największej świetności mojej rodzinnej Łodzi - "Tramwaj Tanfaniego". 

Niespokojne miasto, szalone namiętności, tajemnicza zbrodnia. Kryminał z czasów wielkich fabryk i mrocznych famuł. Jest klimat!

Władysław Pasikowski, reżyser, o "Tramwaju Tanfaniego": 

"Wciągające. Rewolucja upadła, ale rewolucjoniści zostali... W Łodzi w zamachach giną zamożni fabrykanci. Kto stoi za tymi zbrodniami? Frapująca intryga i pełnokrwiści bohaterowie, ale prawdziwą bohaterką jest Łódź pod koniec 1905 roku. Jedno z najbarwniejszych i najbardziej oryginalnych miast tamtych czasów. To nie kino, to autentyczny fotoplastikon z epoki... Ja nie mogłem oderwać oczu od okularu. Polecam!"

       Książka jest do kupienia w dobrych łódzkich księgarniach, oraz wysyłkowo tutaj: LINK


piątek, 11 września 2015

Dzień Zwycięstwa!!! Felieton powojenny.

No i stało się. Trzeba było jednak trochę poczekać. Dwadzieścia lat, ale w końcu co to jest dwadzieścia lat? Cóż to jest wobec zburzenia Kartaginy?
Jednak człowiek jest silniejszy od korporacji! Korporacja mąci, utrudnia, wprowadza męczące zawiłości, żeby naciągnąć nas na trochę więcej kasy. Uniekompatybilnia.
A tu samotny człowiek z lutownicą, wobec molocha korporacji.
Samotny człowiek z Czeskiej Republiki.
Chwała mu!

Jeśli znacie obsesje Fotodinozy, to możecie spodziewać się tylko jednego po takim wstępie- rozwiązano właśnie problem niekompatybilności starych obiektywów Sigmy z Canonem EOS! Nie jest to łatwe rozwiązanie, ale też problem nie był łatwy.

Zaczynając ab ovo- korporacja Canon Inc. w latach dziewięćdziesiątych poczuła niespodziewane podgryzanie po kostkach. Wzdrygnęła się nieco i spojrzała w dół. A tu Sigma Corporation zatopiła swe zęby w stópce Canona.
Jako jeden z prekursorów zastosowania autofokusa Canon od samego wstępu postawił na całkowicie elektroniczne połączenie pomiędzy aparatem a obiektywami. Żaden inny konkurent nie zdobył się na coś takiego- i Minolta i Nikon zastosowali połączenie elektroniki do sterowania przesłony z mechaniczną ośką napędzającą autofokus. Tylko samotny Canon wszystkim sterował za pomocą prądu. Zadziwiająco dobrze to zaprojektowano- za pomocą siedmiu styków- (i ośmiu pinów) aparat wysyła i otrzymuje informacje od obiektywu. I co najlepsze- sterowanie to ma już prawie trzydzieści lat i bez żadnych zmian hardware'u obsługuje wszystkie wynalezione po drodze nowinki, o których w 1987 roku nie słyszano- w stylu stabilizacji obiektywu i podawania przez obiektyw informacji o ustawionej odległości potrzebnej do błyśnięcia lampy z odpowiednią siłą.
Nadal wszystko przez te same siedem styków. Nie przybył ani jeden.

Widać zatem, że zaprojektowano to wszystko niezwykle elastycznie i nadwymiarowo, w intencji wieloletniego używania i modyfikowania czy rozciągania za pomocą software'u możliwości całego systemu. Droga ta musiała być dobra, bo skopiowali ją w końcu wszyscy konkurenci.

Tymczasem w latach 90-tych rośli w siłę producenci niezależni. Sigma, jak wiemy z licznych wpisów na Fotodinozie czym prędzej przerobiła wszystkie swoje manualne obiektywy na autofokus, a że miała ich trochę i to dość ciekawych- w niektórych miejscach wyprzedziła dużych graczy- miała na rynku przez pewien czas najkrótszy obiektyw zoom- autofokus świata- TEN, najdłuższy obiektyw autofokus świata- TEN, najjaśniejszy obiektyw 28mm z autofokusem- TEN i "najbardziej makro" szerokokątny autofokus świata- TEN. Wszystko to działo się na początku lat 90-tych, a że Sigma stosowała wówczas niskie ceny- zrobiła się popularna.
Sęk w tym, że inżynierowie Sigmy zastosowali sposób "nie wprost", żeby zaprojektować swoją elektronikę, kompatybilną z Canonem. Sposobem wprost byłoby kupienie licencji na procedury elektroniczne Canona i zastosowanie ich w swoich produktach.
Sigma zastosowała jednak tzw. reverse- engeneering (inżynierię wsteczną). Definicję reverse- engeneering'u podaje Wikipedia tutaj. W tym wypadku nie chodziło o skopiowanie istniejącego produktu, jak zwykli byli robić to Rosjanie - jednym z pomnikowych przykładów ich kopiowania, nie wymienionym w Wiki jest na przykład Moskwicz Aleko- tak ładnie skopiowany z Simca 1308, że szyba przednia jest dzisiaj do kupienia jako część zamienna do obu tych aut.

W wypadku Sigmy rzecz polegała nie na skopiowaniu elektroniki Canona, tylko zbadaniu jakie sygnały wysyła aparat Canona przez swoje siedem styków i napisaniu własnych programów, które pozwalałyby obiektywom Sigmy odbierać te sygnały i przetwarzać na tych obiektywów rzeczywiste działania.
Pozwalało to ominąć kwestie licencji i patentów.
Canonowski aparat wysyłał w swoim języku komendy przez siedem styczków, a obiektyw Sigmy, nie znając tego języka reagował na te komendy. Człowiek też tak potrafi. Wystarczy posłuchać opowieści gastarbaiterów. Wystarczy posłuchać opowieści z wojska.

-A gdzie, towarzyszu plutonowy- Diabeł złośliwie przerwał swobodną improwizację Soudka i zwrócił się do kierowcy Desidera Koblihy- znajduje się punkt orientacyjny numer dwa?
Trafił w dziesiątkę. Wokół ust plutonowego błąkał się uśmiech niedowierzania. Kierowca odwrócił się w stronę Okrouholickiego Wzgórza, gdzie w tym momencie pojawiła się niewielka postać dźwigająca na ramieniu jakąś tablicę. Ramię plutonowego Koblihy opisało nieregularną krzywą, a jego głos zabrzmiał jak głos wołającego na puszczy:
-Tam...
Mały oficerek zirytował się:
-Gdzie, tam?!
-Tam..- powtórzył Kobliha elegijnie- dwa palce na lewo... od samotnego krzaka...
-Od którego samotnego krzaka?!
Desider Kobliha wciąż trzymał rękę wyciągniętą, jakby błogosławił ten szczególny plac boju i samotnego pielgrzyma, który z tablicą na ramieniu zstępował w dół zbocza.
-Tam..- powtarzał tajemniczo- tam..
-Tamtam!- pisnął wściekle majorek- Człowieku! Mówicie wciąż tylko tam, tam! Ja chcę usłyszeć, gdzie tam?! Podajcie dokładną pozycję!
Plutonowy Kobliha jeszcze raz powtórzył:-Tam...- i ręka mu opadła. Znów zapadła cisza. Kobliha patrzył przed siebie, gdzieś za Okrouhulickie Wzgórze, a majorek udawał że jest spokojny. Rozkazał:
-Dokonajcie orientacji topograficznej!
"Kurwa, dziwna sprawa", pomyślał Kobliha. Nigdy dotąd nie przyszło mu do głowy, gdzie tu właściwie jest północ. Słońca nie widać, więc Kobliha znów wykonał wieloznaczny gest ręką i oświadczył:
-Przed nami północ- zrobił przerwę i obserwował reakcję majora.
Spokój, a więc zapewne trafił.- Za nami południe- oświadczył z dużą pewnością w głosie.- Na prawo od nas zachód, na lewo wschód.
A jednak musiał się pomylić. major wspiął się na palce, a policzki mu zbrunatniały.
-Człowieku, co za brednie opowiadacie! Od kiedy to macie po prawej ręce zachód, skoro za sobą macie południe?! Wy jesteście plutonowy? I to w dodatku kierowca czołgu?! W jaki sposób chcecie kierować czołgiem na polu bitwy, skoro nawet nie wiecie, z której strony jest północ?! Jak pojedziecie?!
Na poczciwej twarzy plutonowego Koblihy rozgościł się dobroduszny uśmiech.
-Tam, towarzyszu majorze!- uniósł znów rękę, lecz tym razem nie w elegijnym geście, tylko bardzo energicznie i w konkretnym kierunku.- Tam jest ten wielki dół, to objadę go z prawej strony, bo z lewej jest bagnista kałuża, do której wpadłem w zeszłym roku na wiosnę. Potem dojadę do tamtego świerka, przerzucę na jedynkę, bo muszę skręcić trochę w lewo, żeby ominąć lej, co jest od ostatniego strzelania, ale stąd go nie widać, towarzyszu majorze. Na dwójce bym się nie wyrobił. Strzevliczek ostatnio też tam utknął. Za tym lejem robimy zawsze postój na pięć sekund, żeby zniszczyć nieprzyjacielską armatkę pepanc. Potem wjeżdżam na górę między wieżą triangulacyjną a tymi małymi krzaczkami i dalej w prawo w stronę tych krzyży, co stoją za wzgórzem, przerzucam na trójkę, pędzę w stronę szosy i przekraczam ją. Aha, przy szosie znów zawsze robię przystanek, bo spod lasku strzela nieprzyjacielskie działko bezodrzutowe, a potem już jadę prosto na tę łąkę pod Okrouhlicami, zatrzymuję się i czekam na ocenę."
Josef Škvorecký "Batalion czołgów"

No i właśnie tak robiła to Sigma.
W każdym bądź razie wszystko szło pięknie. Do pewnego czasu.

Canon niespodziewanie podgryziony przez Sigmę od strony spodniej, postanowił przeprowadzić dywersyjny kontratak. W połowie lat 90-tych wprowadzono drobną modyfikację kodów podawanych przez aparat. Obiektywy Canona zrozumiały zmiany podawane w ich własnym języku.
Niestety Sigmy zgłupiały.

Bardzo ciekawi mnie kwestia, która na zawsze pozostanie tajemnicą. Kwestia intencji Canona. Zmiana kodów nie była bowiem wielka. Sigmą owszem dawało się zrobić zdjęcie, ale wyłącznie na otwartej w pełni przesłonie. W innym wypadku, tj. na przesłonie przymkniętej obiektyw powodował zawieszenie się aparatu.
I teraz najbardziej ciekawi mnie DLACZEGO Canon wprowadził tak niewielką modyfikację, że pozwalał Sigmie nadal TROSZECZKĘ działać.
Czy to był jakiś mus technologiczny? Czy może jakieś wyrachowanie? Logicznym byłoby tak pozmieniać te protokoły, żeby Sigmy nie działały WCALE. Jednak nie. Działają troszeczkę.
Może nie dało się tego zrobić ze względu na obiektywy Canona? Nie wiem. I raczej się nie dowiem.

Co nastąpiło dalej?
U użytkowników starych Sigm nastąpiło wkur... maksymalne. Świeżo kupiony sprzęt przestał działać z nowymi Canonami. Należy tu nadmienić że taka na przykład Sigma 800/f5,6 kosztowała w latach 90-tych 5600$. W jednej chwili stawała się złomem, który działał tylko w 10%. Niezły zonk!!

U Sigmy nastąpił wzmożony ruch inżynierski- tam gdzie to było możliwe, opracowano zamienne elektroniczne płyty główne do starszych obiektywów i zaoferowano darmową wymianę serwisową. Ale nie do wszystkiego się udało.
Ruch Canona zadecydował też o szybkiej modernizacji gamy obiektywów Sigmy, i wypuszczeniu nowych serii, dywersjoodpornych.

Nastąpiło lekkie tąpnięcie wizerunkowe Sigmy. Uznawano ją od tej pory (po części aż do dzisiaj) za firmę niepewną. Może będzie działać, a może nie i nie wiadomo jak długo. Ostatnimi laty dopiero Sigma zrzuciła to odium- za pomocą odważnie wypuszczanych produktów z bardzo wysokiej półki, które powodują, że z Sigmą muszą się poważniej liczyć inni producenci.

Świat poszedł naprzód, ale obiektywy Sigmy, wyprodukowane w latach 90-tych i niedziałające z Canonem- zostały. I zostali ich nieszczęśliwi użytkownicy, oraz nabywcy, którzy nadziali się na ten problem.
Serwisy firmowe wymieniały płyty główne w tym sprzęcie, na początku darmowo, a po paru latach odpłatnie, ale było to możliwe tylko do czasu wyczerpania zapasów magazynowych owych chipów, bo po upływie 10-ciu lat (wedle zwyczaju) od zakończenia produkcji wytwórca został zwolniony z tego obowiązku. Po zapytaniu serwisu Sigmy na ten temat dostałem swego czasu obszerną odpowiedź. Zacytuję fragmenty:

Dokonanie tzw. „upgrade’u” obiektywu do wersji kompatybilnej z aparatem cyfrowym polega na wymianie płyty głównej obiektywu. Obiektywy z tamtych czasów wyposażone są w nieprogramowalne płyty główne, więc nie ma możliwości dokonania zmian w oprogramowaniu w oryginalnej płycie obiektywu. Sigma udostępnia części do danego modelu obiektywu przez co najmniej 7 lat po zakończeniu jego produkcji. Jest to termin rozsądny, gdyż moduł elektroniczny nie używany zbyt długo może ulec uszkodzeniu (np. wylanie się kondensatorów). W przypadku, gdy trafi do nas zapytanie mailowe od klienta w sprawie upgrade’u obiektywu, sprawdzamy w naszych danych, czy obiektyw rzeczywiście jest niekompatybilny z „cyfrą”. Brak poprawnej pracy może być przecież spowodowany awarią obiektywu czy też samego aparatu. Jeżeli potwierdzimy brak kompatybilności obiektywu sprawdzamy, czy wymiana samej płyty głównej wystarczy do przeprowadzanie upgrade’u. Następnie sprawdzamy, czy potrzebna część znajduje się w naszym magazynie. Jeśli nie, wysyłamy zapytanie do producenta z prośbą o sprawdzenie, czy w jego magazynie dostępne są jeszcze niezbędne części. Przy okazji wyjaśniane są wszelkie wątpliwości pozostałe wątpliwości m.in. czy nowa płyta będzie prawidłowo współpracować z pozostałymi elementami obiektywu
(...)Ciężko jest jednoznacznie wskazać najstarszy model obiektywu, w którym można dokonać konwersji. Wszystko opiera się na częściach, które zostały na którymś magazynie. Czasami bywa tak, że uda nam się dostosować jeden egzemplarz obiektywu danego modelu, ale następnego już nie, gdyż do tego pierwszego wmontowaliśmy ostatnią z dostępnych części. Tak więc wszystko zmienia się z każdym dniem.

Orientacyjny koszt takiej usługi za każdym razem ustalany jest indywidualnie i zazwyczaj wynosi od 200 do 400 zł w zależności od modelu obiektywu. Trzeba pamiętać, że zawiera on robociznę oraz koszt płyty głównej, która jest stosunkowo drogim podzespołem.
 Natalia Kilian
Specjalista ds. obsługi Klienta"

Tak to wygląda od strony oficjalnej i fabrycznej.

Od strony nieoficjalnej i niefabrycznej- zawsze twierdziłem, że elektronik, który wynajdzie jakiś prosty sposób na rozwiązanie tego problemu- zrobi karierę.
Marzył mi się jakiś konwerter, czy pierścień redukcyjny, pozwalający podłączyć stare Sigmy do nowych Canonów.

Konwertera nie ma, ale jest już prostszy sposób na usunięcie problemu, niż wymiana płyty głównej. Zapaleni elektronicy wzięli się do działania. Trafiłem na stronę niejakiego Rampy McKvaka z Butterfly Bikers Team, na której to stronie, pomimo mylącej nazwy, znajduje się opis rozwiązania problemu:
Rampa McKvak, który jest panem Jiřim Otisk, inspirował się wcześniejszym rozwiązaniem pana Martina Melchior'a z Belgii, który w 2013 roku stworzył już podobne dzieło.
Na stronach obu Panów jest wiele informacji ciekawych nie tylko dla elektronika, jakim nie jestem, ale też dla laika- humanisty- samozwańczego historyka nikomu niepotrzebnych obiektywów, jakim jestem. Lub jakim próbuję być.

Pan Jiři zamieszcza na przykład oficjalny canonowski dokument, w którym po raz pierwszy, czarno na białym, expresis verbis, crudeliterque et honestum, brutalis et verum, client in asine habens (łacina googlowska) Canon oznajmia, że jego aparaty MOGĄ nie współpracować z obiektywami innych firm, bo z jego aparatami współpracują TYLKO oryginalne EF. To jest jasne, i słuszne oczywiście, każdy producent pisze takie rzeczy w instrukcjach.
Ale dowiadujemy się także kilku rzeczy napisanych otwartym tekstem- że żadna inna firma nie wykupiła licencji na canonowskie protokoły elektroniczne. I że WSZYSTKIE firmy "third party" zaprojektowały swoje obiektywy ze pomocą reverse engineering. (a przynajmniej tak było w czasie powstania tego dokumentu). To po pierwsze.
Po drugie- ze źródła firmowego, które jak się wydawało nigdy nie skomentuje takiego faktu, ani go nie potwierdzi- kłopoty Sigm zaczęły się od Canona EOS 50/ 50e (tutaj opisany jako EOS Elan II, bo widać ów komentarz pochodzi z USA) w 1995 roku. Kłopoty te spowodowała zmiana protokołów związana z nowym systemem błysku.
I rzeczywiście- z Canonem 50e mam problem z niektórymi starymi Sigmami.
Zapytałem pana Otisk'a czy według niego zmiana protokołów była rzeczywiści związana z wprowadzeniem E-TTL, czy też raczej miała za zadanie podstawowe wykosić obiektywy konkurencji.
Odpowiedział tak (podkreślenia- Fotodinoza):
W mojej ocenie był to tylko trick, mający wykosić obiektywy firm trzecich. Canon nigdy nie udostępnił swoich protokołów EOS, więc nikt nigdy się nie dowie jakie komendy nie zostały dotąd użyte i jakie komendy mogą jeszcze zostać użyte w przyszłości . A w lustrzankach nie było nic prostszego, niż wziąć z półki taką gotową komendę i użyć ją. Obiektywy Canona były na to przygotowane, bo zawierały kompletne dekodery protokołów, natomiast obiektywy firm trzecich znały tylko komendy uzyskane przez "reverse engineering" (nie możesz wyłapać w ten sposób komendy, która do tej pory nie została nigdy wcześniej wydana :)) Nie było żadnej przyczyny, dla której aparat miałby nagle używać innej komendy do ustawiania przesłony, E-TTL nie ma nic do tego. Wszystkie nowoczesne pomiary odległości (potrzebne do systemu błysku), i wszystkie inne nowe funkcje są przekazywane z obiektywu do aparatu w zupełnie innych pakietach komend. Starsze obiektywy tych komend nie wysyłają, ale aparat i tak orientuje się, że obiektyw jest starszego typu i nie żąda tych pomiarów.

Strona Pana Jiřego podaje także przykład komend dawanych przez aparat do obiektywu- i to jest absolutnie imponujące dla laika, jakie miliardy informacji przepływają przez te siedem styków. Opis komunikacji aparatu z obiektywem przed zrobieniem zdjęcia zajmuje 157 linijek komend!
Żaden szeregowy świata nie usłyszał tylu komend od żadnego kaprala w tak krótkim czasie.
Znowu się cytaty nasuwają:
"Nieszczęśliwy Baloun wylazł z wagonu, a Szwejk, siedząc we drzwiach, komenderował:
Habt acht! Ruht! Habt acht! Reichts schaut! Habt acht! Patrz znowuż przed siebie! Ruht! Teraz będziesz wykonywał ruchy na miejscu. Rechts um! Człowieku! Ruszasz się jak krowa. Twoje nogi powinny znaleźć się tam, gdzie przedtem miałeś prawe ramię. Herstellt! Rechts um! Links um! Halbrechts! Nie tak, kretynie! Herstellt! Halbrechts! No widzisz, słoniu, że potrafisz! Halblinks! Links um! Links! Front! Front, idioto! Nie wiesz, co to jest front? Gradaus! Kehrt euch! Kniet! Nieder! Setzen! Auf! Setzen! Nieder! Auf! Nieder! Auf! Setzen! Ruht! Auf! Ruht! Widzisz, Balounie, taka rzecz jest bardzo zdrowa i przyśpiesza trawienie."
No i teraz aparat Canona krzyczy "Padnij!"
A obiektyw Sigmy robi "Spocznij!".
Do karceru z nim!

No i trzeba było jakoś przyspieszyć trawienie u Sigmy.

Rozwiązanie problemu jest w założeniach całkiem proste- do elektroniki obiektywu trzeba dodać mikrokontroler (MCU)- jest to element elektroniczny, który wymaga zaprogramowania i zamontowania na płytce. Procesor ten tłumaczy sygnały aparatu na język zrozumiały dla elektroniki obiektywu.

Najważniejsza kwestią jest napisanie programu, translatora, który odpowiednio przekształca sygnały. Na stronie butterflybikers.cz jest link do pobrania takiego oprogramowania.
Jak powstał software? Na początku pan Jiři zastosował protokoły sygnałów EOS wyszukane w internecie. Niestety nie działały idealnie, powodowały błędy. Wtedy zdecydował się na dokładnie taką samą pracę, jaką musiały wykonać firmy Tamron, Sigma, Cosina czy Tokina- podczas wielogodzinnych badań sposobami "reverse engineeringu" uzyskał własne protokoły komend Canona i mógł przetłumaczyć je na sygnały komend wysyłanych do obiektywu. Jego mikrokontrolery współpracują z każdym Canonem EOS i każdą Sigmą.
Warsztat pracy pana Otiska.
Trick'i wielkiego koncernu zostały pokonane przez zapalonego hobbystę!

Mikrokontroler należy teraz podłączyć do wnętrzności obiektywu, co wymaga demontażu tegoż obiektywu, oraz upchnąć go na stałe w środku. 
Płytka wlutowana w obiektyw
 
Pan Otisk oferuje dwa rodzaje płytek z takimi programowanych mikroprocesorami- do montażu pionowego i poziomego, za niewielkie kwoty, mniej więcej zwrot kosztu materiałów.
Można także wysłać mu obiektyw do naprawy.

Chyba się na to skuszę. Bardzo się tylko zastanawiam- który obiektyw? Troszeczkę się ich zgromadziło...

Zastanowiło mnie jeszcze jedno- dlaczego Sigma nie zastosowała tak prostego mechanicznie rozwiązania do naprawienia swoich niekompatybilnych obiektywów w latach 90-tych, tylko pracowicie wymieniała płyty główne. Zapytałem o to pana Jiřego.

To proste. Nie istniały w latach 90-tych takie programowalne MCU. A ponieważ Sigma zastosowała najprawdopodobniej w obiektywach mikrokontrolery jednorazowego programowania (są tańsze, a Sigma nawet nie używała do podłączenia taśm wielościeżkowych "flex", tylko mocowała je na luty, wszystko było podporządkowane obniżeniu ceny) byli zmuszeni wymieniać mikroprocesory lub całe płyty główne.Cóż, praca rąk ludzkich jest droga- taniej wychodziła wymiana całych płyt.

Jak wiemy- dzisiaj ryzyko nagłej niekompatybilności nowych obiektywów Sigmy (czy jakiegokolwiek producenta) z Canonem zostało zażegnane... hm..., napiszmy lepiej: zmniejszone do minimum- wszystkie nowe obiektywy mają modyfikowalne programy, a Sigma wypuszcza nawet tzw. Sigma Dock- do własnego zainstalowania nowego software w obiektywie.
Pan Otisk tymczasem nie zamierza spocząć na laurach- zabrał się teraz do usuwania problemu błądzącego autofokusa- problemu znanego ze starych Sigm. Dość często dzieje się tak za sprawą rozciągniętego, lub ślizgającego się gumowego paska przekładni, który można zastąpić silikonowym o- ringiem. Sporo błędów powodują też taśmy flex przekazujące ogniskową, na jaką obiektyw zoom jest nastawiony.

W każdym razie- wojnę elektroniczną między producentami możemy uznać za zakończoną. I to zakończoną zwycięstwem.

W każdym razie, po latach męczarni na najniższej przesłonie, możemy nareszcie usiąść w fotelu i napić się szampana. Albo nie. Lepiej napijmy się jakiegoś czeskiego pilznera.

Zdrowie Pana Jiřego!

Fabrykant
Dyrektor kreatywny walnięty o sprzęty