wyświetlenia:

piątek, 22 marca 2019

W jeden dzień dookoła Josefa Petzvala.



Pisałem, ale napiszę i setny raz: jak kto chce egzotyki liznąć, doznać szoku kulturowego, to daleko nie musi jechać. 

Kiedyś, dawno temu, chciałem okrążyć Morze Śródziemne. Palmy, wielbłądy, Afryka dzika, chałwa Bosfor. Ale po pierwsze trzeba mieć na to miesiąc urlopu, a po drugie parę wojen wybuchło nad brzegami tego morza w międzyczasie i nie wszędzie się przejedzie. Potem chciałem, skromniej, okrążyć Morze Czarne. To było z dziesięć lat temu. Niestety nasz najukochańszy sąsiad napadł w międzyczasie na parę krajów leżących po drodze i nie mam ochoty ryzykować kulki z kałacha dla tej szczytnej idei. 


Ale za to zaryzykowałem jeden dzień z życia, żeby okrążyć Tatry.
Co? Że egzotyki mało? Oj, nie macie pojęcia jak w niektórych miejscach można zebrać tam szczękę z ziemi.




Wycieczka była szybka, krótka i niezbyt dogłębna. Ale wystarczyło. 
Ongiś, w Liptovskim Janie na Słowacji będąc (co relacjonowałem na Fotodinozie - TUTAJ), zauważyłem w centrum mieściny małą budkę drewnianą ze skromnym napisem "Wino i sery lokalne". Napis był interesujący, tylko jakoś nie zdarzyło mi się tam wtedy, w ongisiu, wstąpić. Natomiast teraz był mus. Zatem skierowaliśmy wierny pojazd fabrykancki w stronę Liptovskiego Jana i jego drewnianego przybytku.
Zaparkowaliśmy na miejscu i ruszyliśmy ku drzwiom. I wtedy!
ŁUP, ŁUP, ŁUP, ŁUBUDU!!!! Trzask! BRZDĘK tłuczonego szkła! A potem zza drzwi rzeczonej budki straszne wrzaski, głównie kobiece, ale też i grubaśne męskie okrzyki. Potem chwila ciszy. Ręka zadrżała Współfabrykantce na klamce tego minisklepu. Idź lepiej przodem - rzekła. Poszedłem, z pewną taką nieśmiałością.
W środku coś na kształt mikroskopijnej gospody. Lada, trzy stoliki z sześcioma nieco ponurymi panami pijakami, o nieco czerwonych gębach i mętnym wzroku. Podłoga w stłuczonym szkle. I żena za pultem naburmuszona strasznie i jeszcze pokrzykująca na groźnie. Stanęliśmy skromnie z boku i czekaliśmy na ostudzenie atmosfery. Najbliższy pan tubylec złapał mnie niespodziewanie za ramię. Ale nie zaczepnie. Krzepiąco mnie złapał. Tu nic! Nie bójcie się! - mówi - to ten głupi, o - pokazuje - kufel zbił. Nic wam się tu nie stanie. A! Polacy? Wchodźcie, wchodźcie, przepraszamy za niego.
Żena za pultem, wciąż wkurzona, wreszcie zwróciła się do nas i obsługiwała nas z marsem na czole. Co tam chcecie? Wina? Którego? Nie wiecie? A dobra, to zaraz wam dam spróbować. Czerwone i białe polało się do plastikowych kubeczków z kraników zamontowanych w ścianie. Chwilę nam zajęła degustacja (cztery kraniki!) i decyzja, trwało to z siedem minut jakie spędziliśmy przy ladzie. Podczas tych siedmiu minut po kolei wszyscy panowie pijacy podchodzili do nas i po kolei wszyscy solennie nas przepraszali za zamieszanie.

Pokażcie mi taki bar w Polsce, w którym rozrabiający pijacy przyjdą cię przepraszać! Tylko u nas tabliczki w barach: "Mistrzów świata uprasza się o zachowanie spokoju".


Zaopatrzeni w czerwone wino porzeczkowe, a przede wszystkim w nowe egzotyczne doświadczenia z ludnością tubylczą, ruszyliśmy zwiedzać dalej słowacką egzotykę. Liznąć. Liznąć przez szybkę, bo co można w jeden dzień. 





W drodze dookoła Tatr nasuwają się następujące obserwacje krajoznawcze: na Słowacji skromniej i z mniejszym zadęciem. Jak kto w Polsce inwstuje w, załóżmy, hotel z basenem, to bierze taaaaaaaki kredyt i zrównuje z ziemią to co było, a potem tam stawia taaaaaaaki wypas, wyłożony kostką, blachą kwasówką, świerkiem syberyjskim i szkłem lustrzanym. Na Słowacji bierze się najpewniej jakiś mały kredycik i stawia skromnie, rozbudowując to co jest. Ma to swoje zalety. Pejzaż jakiś taki więcej spójny.


XIX wieczna huta koło Podbieli.
Pejzaż panie na tej Słowacji jakiś taki inny. Tatry, niby te same co u nas, wyglądają od południowej strony jak z kosmosu. Wielka, przeogromna skośna platforma łąk i hal podchodzi z doliny Popradu tym Tatrom do połowy, a potem wystrzelają one w górę niczym Alpy w miniaturze. Daje to ciekawy efekt - widać je z odległości dziesiątek kilometrów, w przeciwieństwie do naszego Podhala, kiedy to nikną za górkami i dolinami i za chwilę ich już nie dojrzysz. Cały boży dzień w samochodzie mieliśmy Tatry na widoku.



Bobrovec


Bobrovec

Bobrovec

Jalovec


Bobrovec

Bobrovec

Bobrovec

Bobrovec


Z Bobrovca, najstarszej Słowackiej wsi, wspaniale malowniczo położonej i z przyjemnym, ale skromnym klimatem złapaliśmy kierunek na Targ Serowy. Znaczy Käse Markt. Kieżmark dzisiejszy. Za pomocą autobanu. Jak przemawiał mój wykładowca na wykładach prowadzonych prawie po angielsku: "autoban hijer, and autoban hijer, zysys big intelektułal problem". Przeszło to do przysłowi rodzinnych.

Podczas autobanu zwiedzało się mimochodem. Samo tak się zwiedzało. Jedzie się jedzie - i bum! Kasztel w Wielkiej Łomnicy. Nieco zrujnowany, zapyziały, z powyłamywanymi nogami, wśród starodrzewu i w cieniu kościółka. Kto pobudował ten kasztel nie sposób się prawie dowiedzieć, ponieważ Słowacy mają problem, big intelektułal problem. W czasie kiedy go budowano nie było Słowacji. A to co przed Słowacją, to dla Słowaków zadra. Bo to niestety Węgry były. Najlepiej o tym pomilczeć, może nikt nie zauważy.



Wielka Łomnica

Wielka Łomnica

Wielka Łomnica

Wielka Łomnica
Jest to czasami aż śmieszne, kiedy to w słowackiej Wikipedii autorzy haseł o zabytkach zrobili wszystko i stanęli na głowie, żeby tylko nie użyć słowa "Węgry". Są jakieś rody magnackie, a nawet jacyś królowie, ale z jakiego kraju pochodzą - to nie wiadomo.

Drogą uciążliwej dedukcji i przekopywania łopatką internetu byłbym skłonny przypuszczać iż mógłbym spróbować (cytat) postawić taką tezę, że kasztel w Wielkiej Łomnicy zbudowała rodzina Berzevici. Nie macie pojęcia, jak bardzo rodzina Berzevici była szacowna i zastała w tamtej okolicy. Pierwszy z tej rodziny był komes Rutker z Tyrolu, który przybył był na Spisz i w Tatry w roku pańskim 1202. Niezła data, co? Za sprawą królów węgierskich rodzina Berzevici miała we władaniu mniej więcej 3/4 Tatr, poczynając od Niedzicy, a w połowie mając siedzibę rodową - Łomnicę. Słowiańskie nazwisko powstało od nazw miejscowości, kiedy to zaczęli się przedstawiać przydomkiem "de Lomntze et Berzevice".

Najbardziej dziś znany z familii jest Gergely (Gregor) Frantisek Berzevici - ekonomista polityczny, zapalony postępowiec, liberał gospodarczy i antyfeudał, który się przyczynił do koncepcji wolnego międzynarodowego handlu (wzorem Smitha). Miał on silny wpływ na kształt świata, nawet dzisiejszego, bo jego pomysły były rozważane na słynnym Kongresie Wiedeńskim, gdzie ustalano polityczne wpływy mocarstw, zasady międzynarodowego handlu i to gdzie można rozstawiać po kątach co pomniejsze narody. 


Kieżmark


Z Wielkiej Łomnicy już tylko rzut beretem Pata i Mata do Targu Serowego. Kieżmarku znaczy. Kieżmark urzekł. Krakowianie i Sandomierzanie właściwie nie mają po co tu jechać, lepiej niech w domu zostaną, bo jest to taki Kraków w miniaturze, albo miniaturce nawet. Dzieje tego grodu są równie przebogate, do tego kosmopolityczne. Leżał przepięknie położony geopolitycznie - na skrzyżowaniu szlaków z Polski do Turcji i z Europy Zachodniej na ruskie ziemie. Zatem dostatnio mu się żyło, Rusa, Żyda, Niemca, Polaka, Węgra było tu mnogo. Kieżmark miał status autonomicznego miasta królewskiego z wieloma przywilejami handlowymi i podatkowymi. Jeden problem, że co chwila wszyscy napadali.


Hej hej Mars napada
Przerażona ludzi gromada
Hej hej Mars atakuje
Żadnej litości nie czuje.

Mury obronne stały tu już w czternastym wieku, ale nie wystarczały, husyci oblegali, wojska polskie oblegały, postanowiono na szczytach królewskiej węgierskiej władzy, że należy wystawić tu zamek. Zamek dostał we władanie znany ród Zapolya. Tu objawiają się mało znane socjologiczne fakty z wieków minionych - mieszczanie, szlachta i król to trzy ośrodki władzy, które wcale nie szły ręka w rękę, tylko stanowiły swoją wyrazistą konkurencję, powiązaną różnymi układami zależności finansowych i politycznych (popularyzował te fakty Gabriel Maciejewski w swojej "Baśni jak niedźwiedź"). Tak było i w Kieżmarku. Ród Zapolya, bajecznie bogaty, o wielkich ambicjach politycznych, który wydał licznych węgierskich królów nie za bardzo zamierzał folgować mieszczanom Kieżmarku i dążył do podporządkowania sobie miasta, oraz przykrócenia wcześniejszych swobód i przywilejów. Czynił to rękami namiestnika na zamku - Jana Łaskiego, faceta o wielu twarzach, sługi wielu panów i politycznego makiawellisty, który kombinował wielkie polityczne rozgrywki. Ten to był niezły! Najpierw pracował jako zausznik Zygmunta Starego, potem jego konkurenta Jana Zapolyi, a na koniec wroga ich obu Ferdynanda Habsburga. Dość nieźle. Przy okazji dorobił się odpowiedniego majątku.


Kieżmark

Kieżmark
Kieżmark
W czasie gdy Kieżmarkiem rządził Łaski i Zapolya niedaleka Lewocza (30 kilometrów), konkurująca z Kieżmarkiem o miano centrum handlowego na popularnym szlaku, poparła Ferdynanda Habsburga. Doprowadziło to do regularnej wojny pomiędzy tymi miejscowościami, niczym antycznych Aten ze Spartą. Trwało to kilka lat, do śmierci Jana Zapolyi.


Kieżmark


Kieżmark. Secesja jakowaś.

Kieżmark. Muszę się zainteresować tą wystawą fotograficzną. A nie! To album muzyczny.

Kieżmark

Kieżmark
Konflikty o rządy w bogatym mieście Kieżmark, pomiędzy szlachtą a mieszczanami, skończyły się dopiero w XVIII wieku, za panowania Habsburgów, którzy pozwolili na odkupienie zamku przez władze miasta i przywrócili Kieżmarkowi dawny wolny status królewski. Było to (co za zbieg okoliczności!) Habsburgom bardzo na rękę, bo zamek miała wtedy rodzina Thökölych, jak raz ich politycznych konkurentów.
Ogólnie bigos tam był w tych wiekach średnich, renesansach i odrodzeniach, że hej.
Nie przeszkadzało to kasy trzepać ile wlazło. Kieżmark jest, jak na dzisiejsze warunki malutkim miastem, ale dyskretny przepych dawnych lat widać tam na każdym kroku. Reprezentowane są tam wszystkie style architektoniczne od gotyku po barok i klasycyzm na starówce, a poza starówką również i soc-modernizm, oraz współczesny blichtr-modernizm. Genialne miniaturowe kamieniczki w rynku. Jakby Kraków zmniejszyli do 1/3 wielkości.


Kieżmark

Kieżmark

Kieżmark. Podzamcze.
No i zamek. Przebudowali go z gotyku na wspaniały renesans Thökölyowie - ma styl i klasę. Oceniam niestety z zewnątrz, bo pocałowaliśmy klamkę. Jest zamknięty od października do kwietnia. Wewnątrz co prawda nie ma oryginalnych wnętrz ze sztukateriami wykonanymi przez sprowadzonych w renesansie Włochów, bo w międzyczasie zamek zdążył być jeszcze spichlerzem, koszarami, manufakturą odzieżową i ruiną. Ale są za to podobno stare Skody Octavie i Felicje. Dowiedziałem się tego z cennego spisu czeskich i słowackich muzeów motoryzacyjnych z zaprzyjaźnionego byledoprzodu-blog: LINK. Niestety nici ze zwiedzania tego tym razem.

Nie wiem też, czy wnętrza muzealne zawierają pełną prawdę i tylko prawdę o historii Kieżmarku, bo na tablicy informacyjnej przed bramą zamkową również bardzo starannie i skrupulatnie uniknięto słowa "Węgry".


Strážky

Strážky

Strážky

Strážky. Dzwonnica obok zamku.
Ruszyliśmy pokonać ostatnią ćwiartkę okrążenia Tatr, z widocznymi wciąż z niedalekiej odległości białymi szczytami. Jeszcze jeden zamek po drodze - renesansowy Kasztel Strážky zbudowany przez Berzeviców, na zakolu rzeki Poprad, a za chwilę kilka zakrętów i niewielkie miasteczko Biała Spiska (Spišská Belá). 
Ta Biała Spiska, to mi coś dała do myślenia. Coś mi tam zaświtało we łbie, jakiś niewielki świt. Ale za chwilę nastąpiła eksplozja pamięci, kiedy to u wjazdu natknęliśmy się na wielki billbord:

"Spišská Belá, miejsce narodzin Josefa Petzvala"

Hesus Maria! - jak mawiają Hiszpanie. Toż to facet który wymyślił pierwszy obiektyw! Dawać mi tu te ciacha! (cytat).
Oczywiście były już obiektywy i przed Petzvalem, ale wszystkie powstawały metodą eksperymentalną, a Josef Petzval jako pierwszy zaprojektował obiektyw za pomocą matematyki i fizyki, tworząc podstawy geometrii optycznej. O tym panu pisało się trochę w artykule o Voigtlanderze, dla którego firmy pan Petzval pracował. 





Petzval syn rodziny niemiecko - węgierskiej, urodził się w owej Białej Spiskiej w 1807 roku. Do szkół chodził w Kieżmarku, Lewoczy i Koszycach a w końcu do Instytutu Geometrycznego w Peszcie. W tym Peszcie, co to potem Buda-Peszcie. Z mieszkańca małego miasteczka na Spiszu został tam profesorem matematyki wyższej. Potem zrobił karierę w samym stołecznym Wiedniu, gdzie profesorował i był członkiem Wiedeńskiej Akademii Nauk. Tam też dokonał epokowych odkryć optycznych, tam też mu je skradziono i wycyckano, pozbawiając dorobku życia.
Spišská Belá zaprasza do muzeum Petzvala! Proszę bardzo! Tam skierowaliśmy swe kroki.


Muzeum Josefa Petzvala w Białej Spiskiej.
Ponoć Petzval do czasów gimnazjalnych był uzdolniony technicznie, ale dość słaby z matematyki. Anegdota mówi, że kiedy rodzina już postanowiła oddać go na termin do szewca, młody Josef w czasie wakacji przeczytał książkę "Analizy Elementów Matematycznych" Hausera, a po wakacjach okazał się jego matematyczny geniusz.
Z racji bycia poddanym Austro-Węgier już w gimnazjum był pologlotą - mówił po niemiecku, słowacku, czesku, ojciec nauczył go angielskiego i francuskiego. Małe kłopoty miał tylko z węgierskim, kiedy zaczął swoją karierę akademicką. Ale wszyscy mają małe kłopoty z węgierskim.
Był, zdaje się, człowiekiem dość trudnym we współpracy - wymagał dużo od siebie i od innych, miał sarkastyczny humor. Ale sportowcem był znakomitym - konie pasjonowały go przez całe życie. W muzeum w Białej Spiskiej dowiedziałem się, że na swoje wykłady dojeżdżał wierzchem kilka razy w tygodniu z własnej posiadłości - 20 kilometrów od Wiednia. Petzval po przybyciu do stolicy wynajął bowiem lokum w opuszczonym klasztorze Kahlenberg (dziś zielona dzielnica podmiejska). Tam zorganizował sobie warsztat szlifiersko - optyczny i zajął się konstrukcjami swoich obiektywów.



Za namową swojego przyjaciela, wiedeńskiego matematyka Ettingshausena zajął się ulepszaniem obiektywów do niedawno wynalezionego dagerotypu. Książę Ludwik oddelegował do pracy obliczeniowej u Petzvala ośmiu artylerzystów i trzech kaprali artylerii (jak wiadomo, artyleria przed czasami komputerów musiała dużo liczyć matematycznie). Tę pracę zespołową Josefa Petzvala i jedenastu artyleryjskich matematyków uznaje się za jeden z pierwszych przypadków użycia "ludzkiego komputera" do obliczeń równoległych, których zasad używa się do dziś w naszych komputerach.

Rezultatem był "Petzval Porträtobjektiv" o niespotykanej wtedy jasności i czystości obrazu. Przed Petzvalem obiektywy miały jasność f/16 i pozwalały robić dagerotypem zdjęcia na czasie ok. 10 minut. Obiektyw petzvalowski o ogniskowej 160mm miał jasność aż f/3,6. Dzięki niemu czas robienia zdjęcia skracał się do 15 - 30 sekund! Niezły postęp!
Pierwsze prototypowe konstrukcje były dość niewielkie, ale te produkowane seryjnie, czy też manufakturowo, miały już 15 cm średnicy i wagę 15 kilogramów, co pozwalało w dagerotypie uzyskać zdjęcie formatu 33 x 42 cm.






Największym błędem życiowym Josefa Petzvala było zezwolenie wiedeńskiemu przedsiębiorcy Peterowi Wilhelmowi von Voigtländerowi na produkcję obiektywów swojego wynalazku za jednorazową opłatą 2000 guldenów, bez żadnego kontraktu czy patentu. Voigtländer miał głowę na karku, wyprodukował kilkaset sztuk tej optyki, dostał nawet złoty medal za nie na wystawie w Paryżu. Ich prawdziwy inwentor pozostał jednak w cieniu znanego do dziś wytwórcy.
Petzval tymczasem pracował nad obiektywem szerokokątnym, którego konstrukcję sprzedał do produkcji innemu optykowi - Dietzlerowi, wytwarzającemu je pod marką "Dialyt". Uzyskał na ten obiektyw austriacki patent. Niestety Voigtländer podpatrzył już wcześniej sposób działania Petzvala i na bazie tych doświadczeń zaprojektował "swój" niemal identyczny obiektyw szerokokątny "Voigtländer Ortoskop", oparty na wcześniejszych zmodyfikowanych obliczeniach naukowca. Nie mogąc produkować go w Austrii przeniósł fabrykę do niemieckiego Brunszwiku, obchodząc zastrzeżenia patentowe. Petzval zagroził podaniem do sądu Voigtländera, z niewielką jednak szansą na sukces. Fabryka Voigtländera, uznana na rynku od lat, pracowała pełną parą w Niemczech i w kilka lat wykosiła z rynku Dietzlera i jego oryginalne petzvalowskie konstrukcje. 
W tym czasie nastąpiła druga z katastrof życiowych matematyka - do jego pracowni w Kahlenbergu włamano się i zniszczono wszystkie rękopisy oraz konstrukcje nad którymi pracował. Większości nie udało mu się ich ponownie zrekonstruować. Wobec sporu z Voigtländerem nasuwa się brzydkie podejrzenie czy to przypadkiem nie konkurent dokonał tego włamu, ale historia i źródła milczą na ten temat.

Petzval załamał się tą stratą. Porzucił całkowicie optykę na rzecz akustyki, i matematyki, którymi zajmował się do końca życia, niechając procesów i swych praw do ukradzionych konstrukcji obiektywów. W wieku 62 lat poślubił swoją gosposię, jednak żona zmarła zaledwie cztery lata później. Zgorzkniały Petzval coraz bardziej odsuwał się od ludzi i uczelni, którą porzucił w 1877 roku. Został prawdziwym pustelnikiem i zaszył się w swym klasztorze na Kalenbergu, z koniem jako jedynym towarzyszem. Jako naukowiec i genialny wynalazca został twórcą zapoznanym. Zmarł w 1891 roku w biedzie i zapomnieniu. Podobno przed śmiercią powiedział: "Pokonałem światło. Trzymałem je silną ręką. Na świecie jest jeszcze wiele ciemności..."

Został doceniony długo później. Aktualnie przyznają się do niego: Austria - bo był poddanym cesarza, Węgry - bo studiował i wykładał w Budzie i z Węgrami się najbliżej identyfikował (mimo, że z węgierskim, jak wiemy, radził sobie średnio), oraz Słowacja, bo dawne Węgry to dzisiejsza Słowacja, a nawet Czechy, które próbowały udowodnić czeskie pochodzenie Petzvala.




Mosiężne Voigtländery można oglądać w gablotach muzeum w Białej Spiskiej. Nie jest to supernowoczesne i kosmiczne muzeum. O nie. Kojarzy się trochę z latami minionymi i zapewne byliśmy tam jedynymi zwiedzającymi w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Trochę niesłusznie - dla miłośników nie tyle samego Petzvala, co fotografii i technik fotograficznych jest tam wiele do oglądania. Przede wszystkim najwcześniejsze camery obscura (właściwie to widziałem taką prawdziwą pierwszy raz w życiu, nie licząc własnej łapy przerobionej ongiś na obiektyw - LINK ), ale i dagerotypy, aparaty daguerowskie i dalszy przekrój rozwojowy, od lustrzanek dwuobiektywowych, przez wszystkie słynne dalmierze, aż do analogowych Nikonów z autofokusem. Wszystko to zrobione w domu rodzinnym Petzvala, w którym urodził się on za panowania cesarza.




Jest i radziecki zestaw Zenit fotosnajper.







Dwuobiektywowych Rolleiflexów, a szczególnie czeskich Flexaretów jest w muzeum wręcz pełen kompletny komplet, a przyznam, że właśnie w Białej Spiskiej zakochałem się na zabój w Rolleiu 35, absolutnej miniaturowej perełce designu. Strasznie mnie ciągnie, żeby sobie taki sprawić. Pieniądze szczęścia nie dają, dopiero zakupy, jak wiadomo.
Nasyceni tą całą historią ruszyliśmy domykać ostatnie zakręty okrążenia Tatr wokół Łomnickiego Szczytu i Hawrania, zostawić Muzeum Petzvala, zostawić Słowaków i ich big intelektual problem i spotkać naszą historię i nasz big intelektual problem. Naszą niezwykłą polską egzotykę. Bo jak już wspomniałem - po egzotykę daleko jechać nie trzeba.

Fabrykant

Bardzo przepraszam P.T. Czytelników za opóźnienia we wpisach, ale zawirowania różne i czasu za mało. Zostańcie mimo tego nastrojeni na nasze fale.
Po raz pierwszy na Fotodinozie, za namową czytelnika Witka, mapa trasy:


P.S. 




16 komentarzy:

  1. Hurgot Sztancy22 marca 2019 14:13

    no proszę, nawet Hasyci mają swój służbowy samochód

    OdpowiedzUsuń
  2. Tatry z D1 robią wrażenie, potwierdzam.
    Żałuję, że to zawsze ja prowadzę i nie mam nigdy okazji zrobić zdjęć.
    A jak by Sz.P. Fabrykant miał okazję zwiedzić okolice przy pomocy linii kolejowych - myślę, że jeszcze kilka smaczków była by okazja znaleźć.
    Dzięki za relację!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na pewno! Jest tam przecie habsburska kurortowa podtatrzańska linia kolejowa. Pisało się ciut o niej we wpisie o tożsamości https://fotodinoza.blogspot.com/2016/01/tozsamosc-brna.html
      Do zdjęć zatrzymuję co chwila pojazd samochodowy, rodzina zdążyła się już przyzwyczaić.

      Usuń
  3. Pacze ta mapa, pacze i nijak nie widza tego fabrykanckiego Tatr okrążenia. Cięciwy temu łuku brakło. Pewnie odpadła. Albo husyci zajumali.
    Świetny tekst, samoczytający się na jednym wdechu. Najbardziej ujął mnie obraz owego CK komputera kapralsko-artyleryjskiego. Eniac przy nim wysiada.

    OdpowiedzUsuń
  4. Okrążenie czegoś to jest zawsze dobry plan. Zarówno w taktyce wojskowej, jak i podróżowaniu. A taki widok na Tatry to Słowacy mają chyba jako rekompensatę za brak dostępu do morza ;)
    Uff, dobrze, że się trafiło muzeum biednego Petzvala - chyba zresztą o wiele lepsze niż te skody za zamkniętymi drzwiami kežmarskiego hradu ;) Piękna wycieczka, podziwiam ilość zwiedzonych miejsc i owe miejsca jako takie. A propos zaś wspomnianej Lewoczy, to zaocznie mogę i ją polecić - mój lektor ze studiów, stamtąd pochodzący, zawsze wyrażał się o tym miasteczku w superlatywach. I o pobliskim Slovenskym raju.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tam byłem, ale w roku 2002, kiedy fabrykancki Punto II 16v właśnie wyjechał z salonu, to była jego pierwsza wycieczka. Lewocza była ówcześnie urocza (do rymu), ale zapyziała, zwłaszcza na obrzeżach. Na szczytach murów miejskich rosły np. chaszcze i krzaczory. Chętnie bym tam wpadł jeszcze raz, po latach. Pewnie się zmieniło.

      Usuń
  5. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  6. ..."ja bajki tak lubię ogromnie"... http://butterflybikers.cz/index.php/cz/bike/item/18-bajkovani-po-cesko-polskych-hranicich

    OdpowiedzUsuń
  7. zjadł bez ostrzeżenia!

    OdpowiedzUsuń
  8. A Propos "big intelekczjułal problem " Słowaków z tożsamością to nie inaczej mają Chorwaci. Unikają przyznania, że w Chorwacji byli Węgrzy a w Dalmacji wszystkie zabytki zbudowali Włosi/Wenecjanie. A biedny, pechowy pan Petzval ma towrzysza niedoli - Nikolę Teslę, któremu też w Nowym Jorku spalił się dom/laboratorium z notatkami naukowymi i urządzeniami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak. Słyszałem. I podobno były tam rewolucyjne wynalazki do dziś nie odkryte.

      Usuń
  9. szkoda pana Petzvala :( a to muzeim tez bym chetnie zwiedzil, ogromnie lubie wszelkie muzea techniki wszelakiej :)
    no i jak zwykle fajny ciekawy polprzewodnik!

    OdpowiedzUsuń

Drogi czytelniku! Pragnę ostrzec, że wredny portal blogowy na jakim piszę bardzo lubi zjadać bez ostrzeżenia wpisy czytelników podczas ich zamieszczania. BARDZO PROSZĘ PO NAPISANIU KOMENTARZA SKOPIOWAĆ GO i w razie czego wstawić ponownie, na pohybel Google Blogger. Fabrykant.