Hej, gdzież wierzby płaczące? Gdzież oczerety? Gdzież skiby czarnoziemu! Natura prosta, czysta i nieskalana? Przaśność kusząca?
W skansenie, oczywiście. Dawno już w skansenie.
No to siup do tego skansena. Najlepiej jakiegoś starego. Może do najstarszego w Polsce?
Może.
Zorganizowanie skansenu to była rzecz mentalnie złożona. Pierwsi byli Szwedzi w Sztokholmie, gdzie niejaki Artur Hazelius, z zawodu ortograf (jest taki zawód?), zainteresowany etnografią postanowił na pobliskiej wyspie gromadzić zabytki dokumentujące szwedzką wieś. Zauważył, że tradycje zaczynają zanikać, a rewolucja przemysłowa pożera, oprócz różnych innych rzeczy, także rolniczy tryb życia. Zebrał licznych wspierających, a dołożył się szwedzki król. W 1891 roku to było. Skansen stoi do dzisiaj i ma się dobrze.
Na Kaszubach było trochę bardziej złożenie i skomplikowanie.
W czasach licealnych zostałem wysłany na kurs językowy za granicę. Napotkać tam można było różnych zagranicznych, między innymi Carlosa z Hiszpanii. On sam co prawda twierdził zupełnie inaczej:
I'm not Spanish, I'm CATALONIAN! - podkreślał dobitnie, co w tej przedpotopowej i odległej epoce licealnej (istniała wtedy jeszcze nawet Czechosłowacja, oraz Litewska SSR) bardzo nas śmieszyło. Od czasu spotkania z Carlosem, mój poznany tam kumpel, Piotrek z Lemborka nie przedstawiał się nikomu nigdy inaczej niż: I'm not Polish, I'm KASZUBIAN! Regionalizmy kulturowe w Polsce były wtedy zupełnie egzotyczne. Ale przecież były.
Izydor Gulgowski urodził się właśnie na Kaszubach, miał to szczęście, że w bogatej chłopskiej rodzinie, która promowała wykształcenie. Skończył seminarium nauczycielskie w Tucholi i zaczął uczyć w szkołach powszechnych swojej okolicy. W 1898 roku trafił do zabitej dechami wioski wśród lasów - Wdzydz Kiszewskich. Psy szczekały tu ówcześnie tylną częścią ciała.
Być może Gulgowski zetknął się w czasie edukacji z książkami etnograficznymi o Kaszubach, być może sam zdał sobie sprawę z wyjątkowości swojego regionu na tle Niemieckiej macierzy (Polski oczywiście nie było wtedy na mapie), być może zadziałał na niego nieodparty urok folkloru, ale etnografia stała się jego głównym hobby. Kultura wiejska i jej materialne przejawy to było coś! Młodopolsczyzna, młodoniemczyzna, młodoszwedzczyzna ogarniała w tym czasie Europę, modernizm zapatrzony w ludowe wzorce, praca u podstaw i chłopomania skłaniały do przyglądania się wiejskim tradycjom bliżej niż do tej pory. Przy okazji rozpędzone przemiany, zapoczątkowane wynalazkiem maszyny parowej, kazały myśleć o historycznym przełomie i kazały wyczuwać schyłek dawnych epok. Kontrast pomiędzy wsią a miastem przemysłowym zaczął być pod koniec XIX wieku po prostu jakąś przepaścią. O ile jeszcze z pięćdziesiąt lat wcześniej miasto, to była na ogół taka wieś, tylko że znacznie gęściej i bardziej, o tyle w czasach Gulgowskiego miasto przemysłowe mogło kojarzyć się z czyśćcem, jeżeli nie z piekłem samym, podczas gdy wieś nadal tkwiła w sielskiej i cichej przaśności. Ludzie musieli to wyczuwać. A być może zaczęli za tym tęsknić.
Gulgowski podobno poderwał swoją żonę spotykając ją na brzegu gdy spływał łódką, a ona akurat malowała lanszaft. A może to ona go poderwała? Była kilkanaście lat starsza. Trafił swój na swego. Agata Theodora Fethke miała rodziców nauczycieli, którzy równie mocno forsowali jej wykształcenie. Pochodziła z kaszubskich Małych Chełmów, ale chodziła do szkoły w samym Berlinie, gdzie trafiła do żeńskiej, nowoczesnej szkoły, edukującej ze współczesnego malarstwa i grafiki użytkowej, była więc dziewczyną światową i bywałą. Miłość do Izydora była podobno jak rażenie piorunem, rodzice nie zgadzali się na związek, Teodora przekonała ich dopiero kilkudniową głodówką. Dobrze że emancypacja zataczała wówczas szersze kręgi. Małżeństwo okazało się być bardzo udane i trwałe. Gulgowscy wspólnie zamieszkali we Wdzydzach i rzucili się do roboty u podstaw.
No bogato to we Wdzydzach wtedy nie było. Z głodu co prawda pewnie nikt nie umierał, ale życie w leśno- jeziornej głuszy nie dawało wielkich możliwości zrobienia kariery.
Zafascynowani kaszubskim folklorem, który w tym czasie zaczęto w Niemczech dostrzegać i licznie opisywać, postanowili połączyć przyjemne z pożytecznym.
Co by tu można sprzedać z folkloru? Ano wyroby ludowe. Na Kaszubach powoli zanikały umiejętności wyplatania i haftowania, powoluńku zastępowane przez przemysłowe wyroby. Teodora i Izydor, zaczęli kolekcjonować stare wzory, stworzyli na ich podstawie kompozycje hafciarskie, zorganizowali kursy i szkoły dla dziewcząt. Znaleźli starych mistrzów wikliniarskich i zorganizowali miejscowy wyrób koszyków do chleba, tac, podstawek, plecionek i ozdób, rozkręcili miejscowych garncarzy.
Gulgowski powoływał się w tym działaniu na dziedzictwo i publikacje Hazeliusa, tego od sztokholmskiego skansenu. Propagował, wydawał katalogi wzorów i atlasy wyrobów regionalnych. Ceramika i plecionki zyskały wielu klientów i powodzenie, zabita dechami wieś ożyła wyraźnie, a lokalne psy (wyżły?) zaczęły szczekać przednią częścią ciała.
Niektórzy mówią, że to Gulgowskiemu zawdzięczamy propolskie nastawienie Kaszubów. I że narodowe konflikty polsko - niemiecko- kaszubskie na przełomie wieków nie doprowadziły do mordobicia i chwytania za kłonice. Podobno w czasie przesileń, w czasie kiedy w Niemczech zorganizowano Hakatę, czyli nacjonalistyczną niemiecką organizację, stawiającą sobie za cel zniemczenie wszystkich Polaków pod niemieckim panowaniem i tropiącą niczym niemiecki wyżeł szorstkowłosy(Deutsch Drahthaar)wszelkie przejawy polskości i języka, Izydor Gulgowski psim swędem uczył w szkole we Wdzydzach bez kłopotów po polsku i kaszubsku, wzmacniając kaszubsko- polskie poczucie tożsamości.
W 1906 roku Gulgowscy za własne pieniądze kupili podcieniową chatę nad jeziorem,od gospodarza Michała Hinza, w której zaczęli gromadzić ludowe pamiątki i relikty przeszłości. Było to pierwsze na polskiej ziemi muzeum na otwartym powietrzu typu skansenowskiego. Izydor tymczasem założył kaszubskie towarzystwo naukowe (Verein fur Kaschubische Volkskunde), zajmującej się badaniem wszelkich przejawów tutejszej kultury, publikujące śpiewniki, legendy, dowcipy, zagadki i przysłowia, a także naukowe artykuły językoznawcze i etnograficzne.
Izydor spędził I wojnę na froncie, w niemieckim wojsku, a w 1920 zaciągnął się, jako oficer do Wojska Polskiego. Od czasu odrodzenia Rzeczypospolitej małżeństwo Gulgowskich działało mocno na rzecz przejęcia patronatu nad skansenem przez państwo, a i dofinansowania i rozwoju muzeum. Etnograf pisał także znacznie szerzej i wizjonersko, na temat prawnej i materialnej ochrony budownictwa Kaszub i Żuławów. Wydawał własne opowiadania, tworzył wiersze i kaszubskie pieśni. Zmarł był niestety w kwiecie wieku w 1926, nie doczekawszy przejęcia skansenu pod patronat państwowy w 1929 roku. Schedę przejęła żona.
Kaszubski Park Etnograficzny rozwijał się żywo, odkupiono następne drewniane budynki. Niestety w 1932 wybuchł w pierwotnej chacie pożar, który zniszczył ją i cenne wyposażenie. Teodora Gulgowska miała wtedy siedemdziesiąt dwa lata, ale nadal wielką werwę i chęć działania. Własnym sumptem i z pomocą sąsiadów z Wdzydz odbudowała spaloną chałupę (widać na niej nadal ślad pożaru) i dzięki wielkim staraniom odtworzyła wyposażenie. Miała ogień kobieta!
Dziś skansen we Wdzydzach Kiszewskich ma 22 hektary powierzchni, powiększano go systematycznie i stoi tam aktualnie 59 chłopskich zagród w komplecie, dwa kościoły, dwór, przeogromna wręcz szachulcowa stodoła, warsztat kołodziejski, tartak (działający), kuźnia, wiejska szkoła i dwa wiatraki.
Te wiatraki...
A zwłaszcza jeden.
W ogóle obiekty tego muzeum robią wrażenie. Wyposażone w komplecie, jakby gospodarze ledwo co w pole wyszli z izby, dają sporą wiedzę o czasach dawnych.
I o czasach naszych.
Tak... Jak słusznie zauważył współzwiedzający ze mną inżynier Krzyś Gr. te dawne czasy, to tak naprawdę zupełnie niedawno były. Komfort życia, w którym każdego stać na ubranie, jedzenie i telefon komórkowy, prawie każdego na przemieszczanie i komunikowanie się ze światem, niemal każdego na samochód i rower, a znaczną większość na dach nad głową, przyzwoicie ogrzewany i wyposażony w udogodnienia nieznane w skansenie we Wdzydzach, ten komfort jest kwestią jednego, maksimum dwóch pokoleń. Jeszcze nasi pradziadkowie nie mieli pewności czy dożyją do pierwszego. Wystarczyło złapać jakąś bakteryjną infekcję. Jeszcze nasi pradziadkowie siedzieli w chałupach o lampach naftowych i o świecie nie myśleli.
Ja pamiętam to jak przez mgłę, ale w wieku lat pięciu, czy sześciu zostałem zabrany na łódkę na Zalewie Sulejowskim (polska centralna, najcentralniejsza). Zacumowaliśmy gdzieś tam i z Tatą poszliśmy po mleko do najbliższej, krytej słomą chałupy. Otóż nie było tam prądu! Wcale!!! Gospodarze siedzieli przy lampie naftowej. Dzięki Bogu nie było to żadne przedwojnie, tylko końcówka ery rozkwitu Edwarda Gierka! Zatem, jeśli mieliście pecha, to nawet wasi rodzice załapali się na odrabianie lekcji przy świeczce.
W skansenie wdzydzkim można natknąć się dotkliwie na minimalizm. Stoi tam chatka bez bieżącej wody i bez prądu, przeniesiona tam żywcem wprost ze środka głuszy Borów Tucholskich. Jeden pan mieszkał w niej samotnie przez całe życie, aż do lat 60-tych, trudniąc się zbieraniem runa leśnego i polowaniem. Chatka owa jest wielkości... hm... no powiedzmy samochodu klasy średniej. Co większe okazy dzisiejszej młodzieży nie zmieszczą się pod jej stropem.
Oprócz tego, że maleńka i przaśna, chatka ta ma w sobie coś, czego nie ma większość dzisiejszych domów. Genialne proporcje i genialny wprost urok.
W ogóle we wdzydzkim skansenie panuje najwyższych lotów prostota i rządzą wspaniałe proporcje. Nie wiem jak oni to robili. Intuicyjnie chyba. I tradycyjnie. Znaczna większość tych chałup i zagród jest po prostu niewymuszenie i prosto piękna.
Prostota panuje. Z jednym wyjątkiem - wiatraka typu holenderskiego. We Wdzydzach stoją dwa: jeden starszy typu polskiego, to jest w całości przestawiany niczym strach na wróble. Oraz drugi, z ruchomą wyłącznie głowicą, a stałym korpusem. Holender.
Do czego porównać ten holenderski? To jest, proszę was, Bugatti Veyron wśród wiatraków. Osiągnięcie szczytowe. Maksimum maksimorum. Otóż młynarz w owym wiatraku nie musiał w trakcie pracy nosić na własnym grzbiecie literalnie NIC. Wszystko było tam mechanicznie transportowane. Była winda, jeżdżąca w drewnianym szybie, był transporter taśmowy z podbierakami, jeżdżący w drewnianym szachcie przez cały wiatrak, od wejścia, aż po sam szczyt budowli. Były automatyczne wialnie i sortownie ziarna. Można było ustawić mąkę drobną, średnią, grubą i płatki owsiane (serio). WSZYSTKO to było napędzane siłą wiatru!!!
Dodajmy tu, że śmigła wiatraka były jak w najnowszym BMW - ze zmienną geometrią łopatek turbiny.
Według pana, który oprowadzał nas po tej maszynie, młynarz musiał tylko wyregulować parę pokręteł. Reszta robiła się sama.
Ten wiatrak był po prostu i bez dwóch zdań kompletną, acz drewnianą, fabryką mąki. Nie ustępował dzisiejszym fabrykom, za jednym wyjątkiem - niestałej siły napędowej. Wspaniałość tej machinerii była zaskakująca, ale był to wiatrak wielce Późny, to jest z początków XX wieku, a więc z epoki, w której konkurował już z maszynami parowymi i elektrycznymi młynami.
I co? Myślicie że wszystko to już przeszłość? Że przeminęła z kretesem i teraz będzie wszechobecny internet i dobrobyt na wieki?
Zależy gdzie.
Nie tak strasznie dawno temu byliśmy na wyprawie naukowej (hucznie nazwanej) na Huculszczyznę. Widziałem tam na własne oczy kurne chaty, tj. takie bez komina, w którym dym z pieca unosi się nad powałę pod strzechę i impregnuje wiszące tamże szynki. Piec, dodajmy, był po bożemu z zapieckiem, na którym spała, identycznie jak przed stu laty, dziarska pani staruszka.
Jak dowiedzieliśmy się we Wdzydzach młyny wiatrowe są nadal z powodzeniem używane. Myślicie że w jakiejś dalekiej Azji, albo w Afryce? Ależ skąd. Za najbliższą granicą - w Rosji. Oraz na Bałkanach. W wielu miejscach nie mają tam bowiem jeszcze elektrycznego prądu.
Cieszmy się zatem, użytkownicy smartfonów i starych Nokii - LINK, że mamy je przynajmniej gdzie naładować. Nie wszyscy bliźni dostąpili tego wyszukanego komfortu.
Fabrykant
Dopisek:
Bardzo przepraszam wszystkich moich przyjaciół, którzy musieli czekać na nas dwie godziny, aż oblecimy wszelkie atrakcje skansenu i prawie nas przeklęli.
Przeklnę Cię, jeżeli mnie porzucisz
Przeklnę Cię, gdy się do innej zwrócisz
Przeklnę Cię, jeśli postąpisz podle
dziś się za Ciebie modlę
jutro przeklnę Cię.
Przeklnę Cię i Twoje wiarołomstwo
Przeklnę Cię i Twoje z nią potomstwo
Przeklnę Cię i już się nie ochronisz
w Paryżu, w Bolonii
przekleństwo me gonić
będzie Cię
Przeklnę Cie, Przeklnę Cięęęęęę...
Dodam jeszcze, że oprócz atrakcji etnograficznych można było we Wdzydzach zobaczyć taką wystawę fotograficzną, że klękajcie narody. Ja, jak zwykle na kolana padłdszy zaraz tyż prędko poszedłem, bo wszyscy na mnie czekali. Ale jeszcze o tym napiszę.
P.S. Wszystkie zdjęcia wykonane pasującym idealnie do skansenu, trzydziestoletnim obiektywem Sigma AF 28/1,8 High Speed Wide (testowany wcześniej przeze mnie tu- LINK i tu LINK).
Źródła i źródełka:
http://www.muzeum-wdzydze.gda.pl/pliki/Izydor.pdf
http://www.dziennikbaltycki.pl/artykul/748999,listy-rozpaczy-smutne-wyznania-teodory-gulgowskiej-zalozycielki-skansenu-we-wdzydzach,id,t.html
Myślałem , że wtedy na procesji byliście , a tu niespodzianka . :)
OdpowiedzUsuńTen Polski młyn tzw. koźlak, był we Wdzydzach juz na początku lat 70tych 20ego wieku. Nigdy nie działał. Potem pojawił się tam holender. Nie wiem kiedy bo przestałem tam regularnie bywać w 1984. Ten holender był w latach 90tych uruchamiany podczas Jarmarku Wdzydzkiego (chyba pierwszy weekend lipca) i wtedy męłł mąkę, pieczono chleb. Wspaniały mechanizm.
OdpowiedzUsuńBardzo ciekawy półprzewodnik skansenowy. Wiatraki, chyba holenderskie, zwiedzaliśmy w Niderlandach, ale ty opowiadasz ciekawiej niż holenderski przewodnik. Czyli lepszy półprzewodnik niż cały .
OdpowiedzUsuńRośnie serce etnografa, rośnie!
OdpowiedzUsuńUrośnie jeszcze bardziej przy następnym, powązanym wpisie. Już się pichci.
Usuńfajowe! lubie skanseny, a dzialajacy wiatrak to bym bardzo chcial zobaczyc
OdpowiedzUsuńPiękna historia (lub też historia piękna, bo wiejska prostota wszak najpiękniejsza - nie licząc mojej małej słabości do secesyjnych zawijasów). Pojechałabym natychmiast, gdyby nie drugi koniec Polski. Ale właściwa chwila nadejdzie!
OdpowiedzUsuń