Więc ja, jak ten stół z powyłamywanymi nogami, wyindywidualizowałem się z rozentuzjazmowanego tłumu.
Dawno nic nie narysowaliśmy, to teraz to odrabiamy w kolejnym odcinku z cyklu "prawie jak foto". Poprzednie odcinki z cyklu można obejrzeć tutaj- LINK i z przerażeniem zauważam, że jest już ich trzynaście.
W ogóle z przerażeniem zauważam, że niepostrzeżenie Fotodinoza przekroczyła już 200 wpisów. I żadnego jubla nie było! No to teraz jest jubel- przy 204-tym.
A czy taki umowny i przysłowiowy
Cartier - Bresson to robił takie same zdjęcia jakie robią
dzisiejsi reporterzy?
No nie bałdzo.
Robił zdjęcia czarno- białe, jednym
obiektywem- 50-tką Leiki i bodaj na ogół jednym aparatem. Zupełnie
inaczej, niż dzisiejsi fotografowie prasowi, wyposażeni (też na
ogół) w baterie obiektywów i po trzy aparaty, strzelający zdjęcia
od superszerokiego kąta po straszliwe tele zdolne ściągnąć
kosmonautę lądującego na księżycu i pryszcz na nosie Szarapowej.
Czy wynikało to z braku sprzętu w
latach 30-tych i 40-tych?
Nie. To wynikało z samoograniczenia
się Cartier- Bressona.
Samoograniczanie się jest dobre,
powoduje zwiększenie dyscypliny i uwagi u fotografa, oraz nie
odciąga od tematu. Już o tym pisał kiedyś Foto- nieobiektywny
LINK. I ja też o tym piszę. Odcięcie marginesów sprzętowych i
przesadnych możliwości...
- To co będziemy teraz robić?
- Noo... Jest wiele możliwości.
(cytat)
Odcięcie tych marginesów powoduje, że
z fotografii zostaje tzw. samo sedno. Obraz, który ma być istotny.
Czy to jednak znaczy, że owe dalekie
marginesy sprzętowe to coś złego? Broń boże! Poszerzanie
spektrum możliwości jest także rzeczą która popycha fotografię
do przodu. Rzecz jasna, i jak zwykle, zależy kto i jak tego sprzętu
używa.
Henry Fox Talbot, czy Nadar, albo inni
pionierzy fotografii męczyli się ze szklanymi płytami, pokrytymi
emulsją robiąc swoje zdjęcia, a w sumie to ciekawe jakie foty by
robili, mając do dyspozycji Leicę Cartier- Bressona. Pewnie trochę
inne.
Mieliby w każdym bądź razie szerszy
wybór i trochę ułatwienia. Bo tylko o to w sprzęcie chodzi. Od
zawsze toczy się ten bieg- i od zawsze w tę samą stronę.
Kiedyś rewolucję stanowił
automatyczny pomiar światła, potem autofokus, potem możliwość
cyfrowego obrazowania. Za każdym razem taka rewolucja była falą z
jaką hurmem ruszali producenci , a wraz z nimi umasowienie tych
wynalazków. Ostatnimi czasy ciśnienie przeniosło się mocniej w
stronę filmowania, zostawiając fotografii coś na kształt
cyzelowania dawniejszych dokonań. Usprawniania, dokładania drobnych
funkcji, usoszalmediowania, zmniejszania sprzętu i polepszania
jakości obrazu, rozbudowywania możliwości softwareowych. Czy te
zmiany posuwają fotografię do przodu? Niewątpliwie, choć jakby
mniejszymi niż kiedyś krokami.
Bardzo znaczące zmiany notuje jednak
według mnie postęp techniczny w dziedzinie optyki. Nastała
ostatnio jakaś nowa era dostępności. Nadejszła
wiekopomna chwiła (cytat).
To jest właściwie niby takie sobie
nic, w porównaniu na przykład do programów składających świat w
kulkę, albo do dostępności dronów, które pozwalają obejrzeć
świat z lotu wróbelka. Niby nic. Ale jednak.
Dla mnie na przykład składanie świata
w kulkę nie jest tak atrakcyjne jak to, że za pomocą tych nowych
obiektywów można uzyskać takie zdjęcia, jakich wcześniej uzyskać
się nie dało. I to w cenie, choć drogiej, to jednak dostępnej dla
sporej części sprzętowych wariatów.
Serdecznie
witamy nowe smaczne kąski (cytat).
Mam na myśli przede wszystkim małą
głębię ostrości przy szerokim kącie. To coś co mnie podnieca.
(A mnie podnieca kafelek od pieca- cytat). Szerokie kąty
przyzwyczaiły nas od zarania do wielkiej głębi ostrości jaką
dawały, wszystko na obrazku było ostre, nawet na pełnym otwarciu
przesłony, a tutaj nagle mamy coś co przeczy tym stereotypom.
Te
filmy tak mnie zdenerwowały, że nie mogłem już zdzierżyć.
Trzeba było o filmach.
Czasami
człowiek coś musi, bo się udusi.
Przejechaliśmy
się ostatnio do Monachium (opis wycieczki na Fotodinozie - TUTAJ),
zatem należało obejrzeć film pod tym tytułem, którego się
jeszcze nie widziało.
Masz
pan chwilkę czasu? To idź pan na film, na którym pan jeszcze nie
byłeś, he he he. Wężykiem Jasiu, wężykiem...
(cytat)
Rzadko
się zdarzają filmy, które trafiają tytułem w miejsce
urlopowania. Jak byłem ostatnio w Kielcach, to za cholerę nie
mogłem znaleźć hollywoodzkiego filmu pod tytułem "Kielce". A o
Monachium- był. Zasiedliśmy do niego zatem jak do świątecznego
obiadu, wzmożeni wizytą w opisywanej lokalizacji.
Ale
po godzinie wyłączyliśmy go sfrustrowani. Rzadko mi się to
zdarza.
Steven
Spielberg nakręcił film o terrorystycznej masakrze na olimpiadzie w
Monachium w 1972 roku. Grupa Palestyńczyków z organizacji Czarny
Wrzesień wzięła tam na zakładników jedenastu izraelskich
sportowców, wszystko w blasku jupiterów i z terkotaniem
telewizyjnych kamer, które przybyły by relacjonować olimpiadę, a
tutaj trafiła się taka medialna gratka. W akcji próbującej
odbicie zorganizowanej przez niemieckie służby bezpieczeństwa-
wszyscy zakładnicy zginęli.
Rekonstrukcja
tych wydarzeń, to moim zdaniem jedna z najmocniejszych stron filmu
Spielberga, choć sam film skupia się przede wszystkim na
wydarzeniach późniejszych, kiedy to państwo Izrael organizuje
tajną komórkę, mającą za cel zemstę na terrorystach.
Rzecz
ma dotyczyć zemsty i tego czy grzechów ona jest warta.
Cel
uświęca środki, ale krawędzie pozostają zwykle nieuświęcone.
(cytat-
Ja).
Temat
zatem nośny i można go ograć na wiele sposobów.
Spielberg
namęczył się z realizacją Monachium. Świetnie zaaranżowane są
lokalizacje- Paryż, Londyn, Rzym, w końcu Liban lat 70-tych.
Troszkę brakowało mi szerokich planów z wioski olimpijskiej w
Monachium, ale Monachium nakręcono na Węgrzech, zresztą i inne
miejsca także. Było podobno blisko, żeby Spielberg wybrał
Wrocław, ale Węgrzy byli tańsi. Londyn, Ateny i Rzym zagrała
maltańska Valetta.
Rekonstrukcja
faktów z zamachu w Monachium ma świetne kręcone z ręki zdjęcia,
fantastyczne nawiązania do sławnych obrazów telewizyjnych, które
stały się symbolami tego wydarzenia- w filmie pokazują nam jakby
rzeczywistość z drugiej strony kadru. Jest to wiarygodne i
poruszające.
W
ogóle zdjęcia do filmu są fajne, z ciekawymi pomysłami i rytmami
(lusterka samochodowe i odbicia w szybach), sporo dobrze nakręconych,
dynamicznych scen nocnych, kręconych ze steadycamu i oglądanych
oczami bohatera. Tutaj w ogóle nie ma się do czego doczepić.
Nie jest to oczywiście dziwne- za zdjęcia jest odpowiedzialny Janusz Kamiński- on wie co dobre.
Orgią
dla każdego automobilisty jest oglądanie samochodów w "Monachium",
jest ich tam bardzo dużo, doskonale dobranych i stanowiących ważne
rekwizyty. Przy tym są nieoczywiste- sporo mało dzisiaj
popularnych, ale zwyczajnych w latach 70-tych aut, o których dziś
mało kto pamięta.
Dlaczego
zatem, po godzinie filmu zdecydowałem się nacisnąć "stop",
zamiast kontynuować "play" ?
Przecież
w obsadzie są i Daniel Craig i Geoffrey Rush, późniejszy królewski
lektor z "Jak zostać królem"
i Mathieu Almaric, znany
później z filmu „Motyl i skafander”, oraz z roli złego w
"Quantum of Solace". (w ogóle twórcy Bondów czerpali
potem garściami z obsady "Monachium").
Przecież
wiele osób chwali ten film jako solidne zmierzenie się z poważnym
tematem, ba niektórzy twierdzą że to najlepszy film Spielberga
(chyba nie widzieli "Indiany Jonesa" he he he).
Fantastyczny, dobrze zrobiony, trzymający w napięciu.
Ale
jednak "stop".
Otóż
doznałem wrażenia, że zostałem przez reżysera i jego
scenarzystów (Tony Kuschner, Eric Roth) olany. Zostałem uznany za
głąba, który uwierzy we wszystko, bo pokażą mu trochę wybuchów,
strzelanin i ekstra samochodów. Zrobią mu piękny anturaż, klimat,
odbiglują lata 70-te, do których ma sentyment, oraz postawią
dylemat moralny i to wystarczy.
Nie znając Niemców, nie znając
niczego więcej oprócz paru słów z niemieckiego dobrze jest mieć
jakiegoś przewodnika po niemczyźnie, jakiegoś Reiseführera.
I ja mam na
szczęście.
Można go zapytać o
różne krępujące pytania, na przykład: „czy Niemcy są tacy
sami jak Polacy?” i otrzymać krępujące odpowiedzi. Np. "NEIN,
Donnerrrrwetterrrr!!!"
Niemcy mają
skomplikowaną unionistyczną historię, boż przecie nie tak dawno
landy były osobnymi księstwami, nie dość że rządzonymi przez
osobnych władców i inne dynastie, to jeszcze podzielonymi
religijnie że bardziej nie można- na protestantów i katolików.
Oprócz tego przez niedawne pięćdziesiąt lat były podzielone na
NRD i RFN, państwa z założenia sobie wrogie, oddzielone murem i
zasiekami z których automatycznie strzelano do każdego (mimo tego
nie brakowało śmiałków, którzy się przez tę barierę
przedzierali- polecam berlińskie muzeum na Checkpoint Charlie).
Pomimo tych
wszystkich podziałów- Niemcy są monolitem.
Są cholernym
społecznym monolitem, donnerrrrwettterrrr.
Wszystkie społeczne
konflikty, podziały, tarcia, błędy są w tym kraju pomijalne.
W zupełnym
przeciwieństwie do naszego, w którym są fundamentem.
Niemcy to kraj, w
którym można przeprowadzić dowolnie założoną strategię. Można
przeprowadzić dowolną strategię zmieniającą funkcjonowanie
społeczne. I ona zadziała.
Furda tam uchodźcy,
mniejszości narodowe, konflikty polityczne.
Jest strategia. I
ona zadziała, mówię wam.
Dlatego Niemcy
poradzą sobie nawet ze świeżo zbudowanym za miliardy euro portem
lotniczym Berlin Brandenburg, który, według przepisów nie nadaje
się do użytkowania i trzeba go zaprojektować i postawić od nowa.
Ba! Może to być
zupełnie NIEPISANA strategia. Na przykład uprawianie polityki
historycznej w odpowiednim kierunku. W takim, w którym za wojnę
światową odpowiadają głównie Naziści, a Niemcy są dopiero na
drugim miejscu podium (Naziści wszystkich krajów- łączcie się
(cytat). Albo pisanie przetargów, w których wygrywają niemieckie
firmy. Nikt przecież nie napisał w ustawie, że mają wygrywać.
Wolny rynek jest przecież, paneuropejski. No ale jakoś wygrywają.
Wewnętrzną
politykę historyczną Niemcy poprowadziły wręcz wspaniale. Przez
kilkadziesiąt lat po II Wojnie Światowej historia w podręcznikach
szkolnych kończyła się na I Wojnie Światowej. I szlus. Znaczy się
Schluss. Czy to nie genialne? Gdyby było tam coś o latach 1918-
1945 to trzeba by było się tłumaczyć, wyjaśniać, interpretować,
albo co gorsza kajać. Ale nic nie było. Jakież to ułatwienie.
Dlatego jak kilka
lat temu do mojego Reiseführera
przyjechali młodzi goście z Niemiec, odwiedzając Gdańsk i
Westerplatte, to wyjechali obrażeni, bo mówimy nieprawdę. Bo to
przecież polska jednostka wojskowa z Westerplatte zaatakowała
niecnie pancernik Schleswig-Holstein, który był przypłynął z
gościnną pokojową wizytą przecież.