wyświetlenia:

poniedziałek, 14 marca 2016

Najlepszy przyjaciel człowieka. Elan.



Gotowi jesteśmy zaprzyjaźnić się z każdym stworem jakiego nosi ziemia. Pamiętacie „Ucieczkę z Alcatraz”- nawet mysz można pokochać odwzajemnioną miłością. Nawet w sztucznej inteligencji można się zakochać. A co dopiero w naturalnej.

Może nawet taki człowiek to do zaprzyjaźniania się ma niejakie skłonności, skoro darzy sentymentem nie tylko żywego stwora, który może i ślini się i pośmierduje od czasu do czasu, ale jednak lubi nas, a przynajmniej lubi nas jak mu dajemy jeść, nie tylko owego stwora, ale i przedmioty.
 
Niekiedy może to być miłość zupełnie pozbawiona racjonalnych podstaw, jak wiemy miłość jest ślepa, na przykład miłość do samochodu Syrena 105 (przejawiał ją mój Dziadek), miłość do siekiery i stosów drewna- ostatni napisał o niej pewien Szwed w „Porąb i spal” (nie czytałem), czy miłość kanoniera Jabourka do swej armaty:

I przy armacie stał!
I łado, łado, łado
I przy armacie stał
I wciąż ją ładował!
(troszkę może zniekształciłem kontekst kanoniera Jabourka, ale cytuję z pamięci).
 
Chociaż, jak się zastanowić, to właściwie wcale nie jest to nieracjonalne. Miłość do często używanego narzędzia, które daje nam chleb, obronę, albo rozrywkę nie jest nieracjonalna. Lubimy myśleć, że coś nam sprzyja, że coś nas wspiera. A gdy opanujemy używanie owego narzędzia do perfekcji może się wydawać, że takie narzędzie działa niejako samo.
 
Pamiętam z dzieciństwa górali, którzy (jak to górale) stawiali więźbę w naszym domu. Pan Stasek swoją siekierecką ociosał był słup tak że miał głądkość dosłownie pupki niemowlaka. Siekierecką! I jak tu nie kochać takiej siekierecki.
 
W badaniu brało udział 500 losowo wytypowanych osób. Grupa składała się z 250 kobiet i z 250 mężczyzn. Badania te przeprowadzone były w kwietniu 2011 roku i wynika z nich, że 83% Polaków biorących udział w ankiecie uważa, że samochody mają swoją duszę i osobowość. Jak widać 4/5 z nas wierzy w to, że samochody, którymi jeździmy mogą stać się nam bardzo bliskie. Z tych samych badań wynika również, że aż 22% kierowców nadaje imiona swoim autom i traktuje je jak prawdziwego przyjaciela”
 
Zmywarki. Zważywszy, że Holendrzy mają wyjątkowy stosunek do poobiedniego zmywania tak więc nowym aparatom w kuchni jakimi były zmywarki szybko nadawano imiona włąsne, jako, że zmywarka zastąpiła gospodynie i stała się "domową niewolnicą" o nazwie Truus, Bep, Moeder, Ijzeren Mien, Henk, Miep, Kees, Turk, Negerslaaf of Palestijn. Czasami także pralki zwane są imionami żeńskimi.”
(http://www.wiatrak.nl/10556/po-obiedzie-zmywamy-razem )

Siekierecka, zmywarka, szabla:
Obmoczyłem mój rapier, Scyzorykiem zwany
(Zapewne Pan o moim słyszał Scyzoryku,
Sławnym na każdym sejmie, targu i sejmiku).
Przysiągłem wyszczerbić go na Sopliców karkach

Zmywarka, szabla, aparat fotograficzny.
No jednak nie nazwałem żadnego swojego aparatu fotograficznego żadnym przydomkiem. Ale jeśli jakiś z aparatów byłby tego bliski, to właśnie ten.
Canon EOS Elan / EOS 100
Elan.
Rok 1991.
Canon wypuszcza swoje nowe dzieło EOS'a 100, zwanego w USA Elan'em. To był pierwszy aparat Canona, który miał inną nazwę na Stany, a inną na resztę świata. Nie mam szczerego pojęcia dlaczego. Być może chodziło o prawa patentowe do numerów i nazw jakimi oznaczano aparaty. Niektórzy twierdzą, że była to kwestia polityki cenowej na różnych rynkach i lekkiego zmylenia klientów w tej kwestii (aparaty w USA są do dziś znacznie tańsze niż w Europie), którzy to klienci nie mogli w 1991 roku, tak jak Wy teraz sięgnąć do Google i znaleźć w nim informacje że Canon 100 to to samo co Elan, tylko opierali się głównie na tym co mówił producent. Trzecia kwestia, jest taka, że aparaty na rynek USA różniły się od tych na Europę. Detalami, ale jednak. (o tym trochę dalej).

Wiele osób twierdzi jednakże, że to tylko korporacyjny marketing.
 
Podobnie wyglądała sytuacja z aparatami EOS 500, które w Ameryce nazywały się „Rebel”.
Jak napisał pewien Brytyjczyk w dyskusji na ten temat:
Wszystko to wiąże się z kulturowymi konotacjami słów. W Stanach „buntownik” („rebel”) od razu sugeruje niezależność, ducha wolności, kogoś kto robi wszystko na swój własny sposób, kto nie jest związany żadnymi konwencjami. Jeździsz swoim Harleyem przez świat, wraz ze swoim aparatem i szukasz prawdy. W Europie „buntownik” to w najlepszym razie ktoś kto sprawia kłopoty, a w najgorszym razie- terrorysta.
 
Nasz pierwszy przejaw canonowskiego nazewniczego marketingu- EOS 100/ Elan pojawił się na świecie, gdy linia aparatów EOS była już ładnie poukładana na półeczkach- profesjonaliści mieli swoją, amatorzy mieli swoją. Canon Elan celował w tę środkową, najbardziej rozdyskutowaną i gadżeciarską półkę zaawansowanych amatorów, która dla większości producentów nie jest najbardziej zyskowna, ale najmocniej tworzy opinię o firmie i jej produktach.

Canon EOS Elan / EOS 100
W swoim najnowszym dziele Canon odszedł od filozofii totalnej celowości i prostoty w stronę wyrafinowania i licznych atrakcji. Zaczęto od dobrego wrażenia- aparat był bardzo cichy. Uzyskano to za pomocą przeniesienia napędu z silnika za pomocą neoprenowych pasków- dotychczas stosowano tryby. Różnica była bardzo wyraźna, zwłaszcza przy powrotnym zwijaniu filmu. Zajęto się także wyciszeniem lustra. Dodatkowo był to pierwszy aparat, w którym klatki filmu były odmierzane za pomocą fotokomórki na podczerwień, a nie trybików zaczepionych o perforację kliszy- dzięki czemu uniknięto kolejnego hałasu.
 
Poziom głośności według Canona obniżył się do 1/4 w porównaniu z konkurencją. Elan/ 100 był uznawany za najcichszy aparat swoich czasów.

Canon EOS Elan / EOS 100
Lampa jaką zamontowano na pokładzie EOSa 100- klękajcie narody!
 
Nie dość że jet to jedna z trzech najsilniejszych lamp jakie wstawiono kiedykolwiek do aparatu (ex equo z Canonem 5 i Minoltą 808 si.)- max liczba przewodnia 17, podczas gdy dzisiejsze nigdy nie przekraczają liczby 13, to jeszcze była to lampa z zoomem o zakresie 28-80mm. Nigdy już później w aparacie dla zaawansowanego amatora nie pojawiła się taka lampa, bo też był to strzał w stopę marketingu- dzięki tej lampie można było darować sobie zakup tańszych modeli lamp zewnętrznych, bo nie oferowały one prawie nic ponadto co dawał w cenie EOS100/ Elan i także miały palnik skierowany na wprost.

Fragment tablicy akcesoriów do Canon EOS Elan / EOS 100. Zaznaczone w kółeczku lampy były dla posiadacza tego aparatu zupełnie zbędne.
Sterowanie maszyną rozwiązano bardzo elegancko i skutecznie- EOS 100/ Elan dostał w prezencie od profesjonalnego brata EOSa1 słynne tylne kółko nastawcze, zwane Quick Control Dial. Wszyscy użytkownicy tego kółka potwierdzą, że jest to cholernie wygodne rozwiązanie, możliwość kręcenia tym kółkiem prawym kciukiem, a palcem wskazującym sterowania kółeczkiem przy spuście migawki właściwie nie ma sobie równych w innych systemach. Inne firmy mają, owszem także dwa kółeczka, ale są one zawsze mniej ergonomicznie rozłożone (Quick Control Dial jest oczywiście opatentowany).
Canon EOS Elan / EOS 100
Quick Control Dial. Canon EOS Elan / EOS 100
 
Dalsze sterowanie to kółko trybów pracy, oraz zaledwie cztery przyciski pozwalające na wybór szybkości robienia zdjęć, działania lampy, pomiaru światła i sposobu działania autofokusa.
 
Kółko trybów pracy zawierało jednak pewne ikonki nieznane w poprzednich modelach. Przede wszystkim CF- Custom Functions, które w latach 90-tych pełniły rolę dzisiejszego ekranowego menu- za ich pomocą można było ustawiać detale funkcjonowania aparatu- błysk na pierwszą lub drugą kurtynę migawki, ustawianie ISO, wstępne podniesienie lustra, czy też świecenie lub nieświecenie podświetlacza autofokusa. Funkcje te ustawiało się manewrując wspomnianymi kółkami sterowniczymi.



Canon EOS Elan / EOS 100
Na kółku nastawczym jest też dziwna ikonka z kreseczkami. To jest clou programu. Programy.

To był niesamowity gadżet dla gadżeciarzy, ale też pewna pomoc dla amatorów. Było to na pierwszy rzut oka niesamowicie wyrafinowane, a okazywało się że działa. Jak oni to zrobili? Pomysł był znany już od kilku miesięcy, bo został wprowadzony w Canonie 10 przeznaczonym dla półprofesjonałów, ale zaimplikowanie go do modelu z półki zaawansowanych amatorów zrobiło niezły szum.

Canon EOS Elan / EOS 100- książki z kodami i czytniki kodów.
Otóż do Canona 100 można było dokupić książeczkę z obrazkami- 101 EOS Barcodes, a wraz z nią czytnik na podczerwień w kształcie pisaka. W książeczce przedstawiono zdjęcia różnych sytuacji i efektów fotograficznych- na przykład fajerwerków, zdjęć u cioci na imieninach, kolacji ze świecami, czy biegnących sportowców. Kto chciał zrobić za pomocą EOSa Elana podobne zdjęcie ten brał do ręki ów pisak- czytnik i skanował kod kreskowy umieszczony obok przykładowego zdjęcia. Następnie należało przyłożyć czytnik do aparatu i ustawić na kółku nastawczym wspomniany symbol z kreseczkami. Kod był sczytywany przez aparat i powodował automatyczną zmianę nastaw przesłony, czasu, trybu autofokusu, lampy, żeby ułatwić zrobienie zdjęcia według wzorca.Niewiarygodne, że to działało, ale działało.
 



Canon EOS Elan / EOS 100 instrukcja obsługi kodów kreskowych.

Gniazdo czytnika podczerwieni na aparacie
W EOSie 100 można było zapisać pięć kodów ustawień i przy pomocy kółka nastawczego i pokręteł przywołać w razie potrzeby odpowiednie do potrzeb „presety”.

Gadżet był gadżetem dość wyrafinowanym w obsłudze i nie przyjął się może w szerokim zastosowaniu, ale na pewno napędził sprzedaż nowego aparatu.

Książka z przykładowymi zdjęciami i kodami oraz czytnik.
Nigdy nie miałem w ręku wspomnianego czytnika i książeczki. Rewolucja kodów kreskowych ominęła mnie bokiem.
 
Aparat EOS Elan przypłynął ze Stanów do Teścia (przyszłego), wraz z dwoma obiektywami. Był to rok 1992. Jeden obiektyw to Sigma 28-200, a drugi to Canon 50/1,8. Ten ostatni, wraz z aparatem mamy do tej pory. Od czasu do czasu pożyczaliśmy ów zestaw na wyjazdy czy do prac studenckich, potem przeszedł na „wieczne wypożyczenie” i stał się filarem naszych działań zarobkowych.

Czas płynął. Lata mijały. Konkretnie 24 lata.

Znaczy się żółte tablice Canonowi się należą już w przyszłym roku.

Tymczasem powstał internet. Tymczasem powstały fora internetowe grupujące różnych maniaków i wariatów. Tymczasem powstał sentyment i moda na lata 80- te, 90-te, różne gadżety, gry komputerowe, stare Amigi i Commodore i ZX Spectrum, emulatory tych gier pod najnowsze Windowsy, fan kluby różnych reliktów z lat minionych.

Kody kreskowe z czytnikiem podczerwieni też trafiły na listę.
 
Otóż proszę państwa, pewien zapaleniec dokonał tzw reverse engineeringu i wybadał jaka kreseczka na kodzie za co odpowiada, po czym stworzył internetową maszynkę do projektowania kodów! Niestety wydaje się, że dzisiaj już niestety nie działa, ale można się zorientować co dało się ustawić za pomocą kodu kreskowego. Właściwie wszystko. O tutaj:

Amerykański EOS Elan różnił się od europejskiego i azjatyckiego EOS'a 100. Europejska instrukcja obsługi o tym nie wspominała, a amerykańska zawierała jeden błąd w opisie. Po pierwsze w Elanie lampa błyskowa nie wyskakiwała w górę automatycznie- w żadnym, nawet amatorskim programie ( w EOSie 100- tak)- zamiast tego w wizjerze mrugało przypomnienie o ręcznym podniesieniu lampy, po drugie w amerykańskim aparacie nie było w ogóle brzęczyka pikającego po ustawieniu ostrości- w menu funkcji indywidualnych Elana nadal była zaś funkcja włączająca i wyłączająca ten brzęczyk, która nie służyła niczemu oprócz zmylenia klienta (nie było wyjaśnień na ten temat w amerykańskiej instrukcji). Wszystko to ze względu na lokalne patenty chroniące owe funkcje, których Canon nie zdecydował się wykupić.
Na rynek japoński wypuszczano jeszcze wersję Canon 100 panorama, która miała specjalne maskownice wysuwane od góry i od dołu kadru, tworzące zdjęcie w bardziej poziomych proporcjach, podobnie jak to było w dużo późniejszych aparatach APS (opisywanych tu)

Jakież to wrażenie nastąpiło gdy spotkałem się z Elanem po raz pierwszy? Znałem już autofokus z kontaktu z Minoltą 7000. Canon jednak, już po niedługim czasie używania sprawiał wrażenie narzędzia idealnego, wchodziło się w jego używanie jak w masełko, wzmocnione doskonałym wrażeniem jego cichego dźwięku. To był wspaniały automat, który podobnie jak modele z niższej półki, które już kiedyśopisywałem prowadził właściciela jak po sznurku od zupełnie zielonej amatorszczyzny do skomplikowania trybów PASM, tfu, przepraszam, w Canonie to PavTvM. Wystarczało troszkę się pointeresować. A kto się interesować nie chciał- mógł jechać na zielonym prostokącie z jego kółeczka nastawczego, licząc na inteligencje jego elektroniki i niespotykaną siłę jego lampy błyskowej.
Canon Elan był jak piesek- współpracował, był miły i posłuszny, no i zawsze wierny, lubił wszystkich domowników, zarówno tych mniej jak i bardziej zaawansowanych. Byliśmy z nim na wszystkich wyjazdach, zrobiliśmy niewiarygodne ilości zdjęć na ślubach, weselach i sesjach zdjęciowych- jak pamiętam- na jedną imprezę zużywało się 7 negatywów (zatem 252 klatki), z czego nieco więcej niż połowa udawała się ładnie na odbitki. Wydaje mi się to całkiem niezłym wynikiem, coś jak „Każdy pocisk- jeden Niemiec” w Powstaniu Warszawskim. Trzeba było oszczędzać amunicję i dobrze celować, żeby się w tych siedmiu filmach zmieścić.


Można w Elanie ustawiać właściwie wszystkie potrzebna do fotografowania rzeczy, tryby pomiaru światła, przesuwu filmu i wyostrzania, nawet jedną z funkcji indywidualnych, słynną wśród canonowców „Custom Function nr 5” oddzielić pracę autofokusu od spustu migawki i przydzielić ją klawiszowi pamięci pomiaru światła pod kciukiem. Wiele osób bardzo lubiło tę funkcję, dającą możliwość niezależnego ciągłego ostrzenia lub jego poniechania, osobnego od naciśnięcia spustu.
 
Kształt tego modelu stał się dla mnie archetypem aparatu- z łagodnie wygiętym grzbietem i prostym uchwytem, który dobrze leży w ręce. Wszystko to wzięte z najpierwszego deignerskiego aparatu Canona, projektu Luigiego Colaniego.
 
Aparat, oprócz niespotykanie dobrej lampy błyskowej, różnił się od dzisiejszych aparatów z tej półki in plus jeszcze jednym akcesorium- to światełko wspomagające autofokus. Nie mam szczerego pojęcia dlaczego zaniechano tej genialnej funkcji w późniejszych modelach, była to wg mnie głupota korporacji- na korpusie w EOSie Elan/100 jest silna czerwona latareczka, która w razie potrzeby rzuca na dobre kilka metrów wzorek skośnych kreseczek. Dzięki temu aparat jest w stanie wyostrzyć na ten wzorek, nawet w całkowitej i nieprzeniknionej ciemności czego nie potrafią późniejsze modele.

W następnych pokoleniach EOSów czerwona latareczka wyleciała z korpusów, zastąpiona (w intencjach projektantów) wspomagającym stroboskopowym światłem z lampy błyskowej.
 
To nie działało dobrze- zapewniam z autopsji.

Nasz Elan ostrzył pewniej w ciemnościach niż dwie kolejne generacje aparatów- EOS 50e i 30, a także pewniej niż cyfrowe 10D i 300D. Trochę wstyd, Canonie.

Stroboskopowe błyski następnych modeli działały marnie, a do tego straszliwie zwracały uwagę na fotografa, który niczym latarnia morska nawalał stroboskopem przy byle ciemniejszych warunkach światła. Do dzisiaj stroboskop z lampy został w cyfrowych Canonach. Jedyny plus, że autofokus się w dzisiejszych czasach zrobił trochę bardziej czuły i lepiej działa.
 
Rezygnacja z czerwonej lampki rzucającej wzorek miała z pewnością na celu zmuszenie rzeszy użytkowników Canona do zakupu zewnętrznych lamp błyskowych- każda z nich taki swoją czerwony reflektorek posiada. Jednak było to rozwiązanie dyskryminujące fotografów, którzy chcieli wykonywać zdjęcia bez błysku lampy, bo w sporej części aparatów nie dało się ustawić działania tylko samego podświetlacza z lampy zewnętrznej, a nie włączać błyskania jej głównego palnika. Do kitu.
 
Zmieniło się to dopiero w bardziej zaawansowanych aparatach cyfrowych, gdzie daje się oddzielić świecenie podświetlacza od błysku samej lampy zewnętrznej, wchodząc pracowicie w menu.
 
W porównaniu z wbudowanym podświetlaczem z EOSa Elana to jest i tak jakieś średniowiecze.
 
Canonie! Lampka czerwonego podświetlacza w każdym aparacie! Żądamy lampki!!!
 
Elan miał co prawda tylko jeden punkt autofokusa, ale za to był to punkt krzyżowy (reagujący na linie poziome i pionowe) i jak na swój czas- bardzo czuły.
 
W porównaniu z wszystkimi poprzednikami z półki zaawansowanej Elan/ 100 był bardziej pamiętliwy- zapamiętywał ustawienia jakie zadaliśmy mu w trybie priorytetu przesłony czy czasu nawet po wyłączeniu aparatu. Same parametry aparatu także były z trochę wyższej półki- najkrótszy czas migawki to 1/4000 sekundy a szybkość to 3 klatki na sekundę.
 
Do wad aparatu należało kółko nastawcze, blokowane środkowym przyciskiem, które lubiło ulegać uszkodzeniom, oraz mocowanie statywowe umieszczone nie w osi obiektywu, które wykluczało Elana/ 100 z niektórych prac profesjonalnych. Aparat nie nadawał się oprócz do używania filmów do światła podczerwonego (infrared), ze względu na wspomniany licznik klatek z podczerwonym światłem. Wizjer Canona 100 także nie należał do największych, dawał około 90% pola widzenia obiektywu i ustępował tym z konkurencyjnych Nikonów. Dowiedziałem się ostatnio, że matówka naszego Elana była współwymienna ze znacznie jaśniejszą matówką opisywanegotu Canona EF-M (manualnego, z przeznaczeniem do ostrzenia ręcznego), na co wiele osób się decydowało, rozkręcając swój aparat.

Migawka EOSa Elan. Strzałką zaznaczono wspomniany czytnik perforacji klatek pracujący w podczerwieni.
W dzisiejszych czasach EOS 100 może sprawić dwa kłopoty- pierwszy jest kłopotem kompatybilności- lampy zewnętrzne „niecanonowskie” czyli firm trzecich są przystosowane tylko do najnowszego systemu błysku E-TTL i z naszym Canonem 100 nie chcą błyskać, bo ma on pierwotny, prostszy system A-TTL. Tak właśnie robi mój Nissin 622, ale wszystkie lampy Canona powinny z Elanem/ EOSem 100 działać bez problemów.
 
Po drugie aparat należy do tych, w których odbojniki migawki wykonane są z gąbkopodobnej gumy. Lubi się ona po latach rozpuszczać i sklejać lamelki migawki dając oleiste ślady- migawka może przestać działać. Zanim się to stanie można ją w razie czego czyścić, tu jest instrukcja- na Szanownych Czytelników ryzyko: http://photonotes.org/articles/oily-shutter/
 
Niemniej 24 lata po wyprodukowaniu nasz Elan działa z powodzeniem. Kocham go miłością ślepą, tą która nie wybiera. Powiem Wam, że to cholernie dobry aparat. Powinienem właściwie nadać mu jakieś imię, ale firma nadała mu w sumie całkiem niezłe.

Elan- zapał, entuzjazm, jak Élan Vital.
 
To by się zgadzało.

Fabrykant
dyrektor kreatywny walnięty o sprzęty

Źródła i źródełka:
http://photonotes.org/reviews/eos-elan/

http://www2.leeward.hawaii.edu/frary/canon_elan.htm



http://mir.com.my/rb/photography/hardwares/classics/eos/eoscamera/EOS100Elan/s002pbt/intro.html


https://books.google.pl/books?id=nfLx2Fbm0_4C&lpg=RA10-PA31&ots=ty7T60090t&dq=EOS%20Elan%20Popular%20Photography&hl=pl&pg=RA10-PA30#v=onepage&q=EOS%20Elan%20Popular%20Photography&f=false



poniedziałek, 7 marca 2016

Obcy astronom? Czy Leica Camera AG?


Banknot 100 000 000 000 000 marek. 1923



Otóż ostatnio doznaję manii prześladowczej. Ktoś mnie śledzi. Inwigilacja.
 
Strzeliłem jak wiecie ostatni tekst o Zofii Chomętowskiej. Risercz, badania, namiętne czytanie artykułów o niej, różnych wywiadów z archiwalistami, wspomnień i biografii. Te rzeczy. Doszło do tego, że miałem otwarte naraz dwa komputery (tu notka do ewentualnych złodziei- najnowszy z moich komputerów ma osiem lat, a ten drugi, poklejony plastrem, bo serce mu pika jak klapa u śmietnika- czternaście) i nastąpiło totalne zanurzenie w latach dwudziestych i trzydziestych, samochody, aparaty, luxtorpedy do Zakopanego, bombowce Łoś, nowe inwestycje warszawskie, pałace Kronenberga, pałacyk Michla, Żytnia, Wola, Biuro Odbudowy Stolicy. Sami wiecie, nie muszę mówić, pięć filmów o tym zrobiłem (cytat)- szał twórczy jak się patrzy.

No widać tak trzeba. Napisałem. Odetchnąłem.

I znów kompulsywnie zacząłem włazić na statystyki odwiedzin. No bo co w końcu, kurczę blade (cytat). Jakieś hobby trzeba mieć w życiu.

Już kiedyś odwiedzały mnie jakieś podejrzane persony, ja już tu różnych widziałem w tych statystykach. Koreańczyków od Samyanga, jakichś gości, którzy szukali odpowiedzi na „jaki rym do aparat”, jakichś gości, którzy dawali odpowiedzi na „jaki rym do obiektyw”... a nie, tfu, wróć- to Wój Lech był.

Jakieś monitorujące netboty ze stron monitorujących internety też czasem coś tam sprawdzały, nie wiem tylko co. Czy one kontrolowały moją popularkę, czy też to czy się dobrze zachowuję?

Dobrze się zachowuję. Dość dobrze.

Ale ostatnio wlazło coś innego.
 
Gwiazdy dawno już znikły w pomroce powszechnej i lecieli tak po omacku, aż naraz statkiem rzuciło, że wszystkie sprzęty, garnki i narzędzia załomotały, i poczuli, jak lecą gdzieś, i to coraz szybciej; wreszcie gruchnęło przeraźliwie i statek, dosyć miękko osiadłszy, znieruchomiał w pochyleniu, jakby się w coś nieruchomego wbił dziobem. Oni więc do okien, lecz na zewnątrz ćma zupełna - choć oko wykol; a już łomot słychać, ktoś niewiadomy, a straszliwej siły, przemocą się do wnętrza dobiera, że ściany skaczą. Teraz dopiero mniejsze poczuli zaufanie do rozumnej swojej bezbronności, lecz próżne po niewczasie żale, więc tylko, aby im klapy nie popsuto siłą, sami ją od środka odemknęli.

Patrzą - a w otwór ktoś gębę wsadza, tak wielką, że o tym, aby mógł cały w ślad za nią wejść - i mowy nie ma; gęba zaś jest niewymownie przykra, oczyskami cała od góry do dołu, wzdłuż i w poprzek wysadzana, i ma też jakby nos piłowaty, i szczęki - nieszczęki, hakowate i stalowe; nie rusza się, cała szczelnie we framugę wpasowana, i tylko oczy jej złodziejsko latają na wsze strony, każda zaś ich grupka inną obejmuje część otoczenia, a wyraz mają taki, jakby szacowały, czy się to wszystko uczciwie opłaci; nawet ktoś daleko głupszy od konstruktorów pojąłby, co znaczy to wypatrywanie, bo nadzwyczaj wymowne.

- Czego? - powiada wreszcie Trurl, tym bezwstydnym łypaniem, dziejącym się w milczeniu, rozwścieczony. - Czego chcesz, mordo zakazana?! Ja jestem sam konstruktor Trurl, omnipotencjator ogólny, a to jest mój przyjaciel Klapaucjusz, też sława i znakomitość, i lecieliśmy tym naszym statkiem turystycznie, więc proszę natychmiast zabrać twarz i wyprowadzić nas z tego niejasnego miejsca, pełnego zapewne nieczystości, i skierować nas w porządną, czystą próżnię, gdyż w przeciwnym wypadku złożymy zażalenie i rozkręcą cię w drobny szmelc, ty śmieciarzu - czy słyszysz, co mówię?!

Lecz ów nic - tylko dalej łypie i jakby coś sobie oblicza. Kalkuluje - czy jak?

- Słuchaj no, pokrako rozpałęszona - woła Trurl, już się z niczym nie licząc, chociaż go Klapaucjusz szturcha dla pomiarkowania - nie mamy ani złota, ani srebra, ani żadnych klejnotów, więc wypuść nas stąd zaraz, a przede wszystkim zabierz tę swoją wielką gębę, bo niewymownie przykra. A ty - zwrócił się do Klapaucjusza - nie szturchaj mnie dla pomiarkowania, bo mam własny rozum i wiem, jak do kogo trzeba mówić!

(...)

- Jeśli gębę zabiorę, to rękę wsadzę - Gębon na to - a mam sążnistą, cęgowatą i ciężką, że niech Bóg broni! Uwaga - zaczynam!
I rzeczywiście: wata, którą przyniósł Klapaucjusz, okazała się już niepotrzebna, bo gęba znikła, a pojawiło się łapsko, sękate, stalowe, niechlujne i pazurno - łopaciaste; i zaczyna grzebać, łamiąc stoły i szafy, i przegrody, aż blachy zazgrzytały. Trurl i Klapaucjusz uciekają przed łapskiem do stosu atomowego i co się który palec zbliży, to go z wierzchu bać! bać! - kociubą. Zgniewał się wreszcie zbójca z dyplomem, znów gębę wraził we framugę i tak rzecze:

- Radzę wam dobrze, układajcie się ze mną zaraz, bo jak nie, to odłożę was na później, na samym dnie mego dołu z zapasami, i śmieciem przytrzasnę, i kamieniami docisnę, że się nie podźwigniecie i rdza zeżre was na wylot; już nie takim radę dawałem; macie wóz lub przewóz!

Trurl nie chciał nawet myśleć o układach, ale Klapaucjusz nie był od tego i pyta, czego właściwie dyplomant sobie życzy.

- Taką mowę lubię - on na to. - Zbieram skarby wiedzy, gdyż takie jest moje zamiłowanie życiowe, płynące z wyższego wykształcenia i praktycznego wglądu w istotę rzeczy, zwłaszcza że za zwyczajne skarby, których zbójcy prostakowie łakną, nic nie można tu kupić; natomiast wiedza syci głód poznania, wiadomo zaś, że wszystko, co istnieje, jest informacją; a więc zbieram ją od wieków i będę to czynił dalej; co prawda nie jestem i od tego, aby wziąć jakieś złoto lub klejnoty, bo to ładne, cieszy oko i można powiesić, ale tylko ubocznie, jak się trafi okazja. Zaznaczam, że za fałszywe prawdy bijam, tak samo jak za fałszywe kruszce, bo jestem wyrafinowany i łaknę autentyczności!

Otóż ostatnio wlazło na Fotodinozę coś zupełnie innego. Takie coś:


Sprawdziłem z ciekawości- co to takiego. Monitoring mediów społecznościowych pod kątem marki. Każdy kto ma markę, może sobie wykupić abonamencik...
 
Monitoring marki. Hm.
Jakie to marki mogą się monitorować w artykule o fotografce międzywojnia?
Buick? No raczej nie sprzedają go w Polsce.
Lilpop, Rau i Loewenstein? (Wbrew pozorom to nie żydowscy fabrykanci).
Ministerstwo Komunikacji?
Automobilownia?

Po odsiewie na placu boju pozostają tylko dwa typy: Archeologia Fotografii (ale czy fundacja śledziłaby komentarze na swój temat na niszowych blogach?), oraz Leica, znaczy się Ernest Leitz Optische Werke, znaczy się dzisiaj Leica Camera AG.

Pewnie to jednak Leica, zbój z dyplomem. Bach, bach go kociubą.

Zatem artykuł , który aktualnie czytacie powstał z przekory. Co to kurde za inwigilacja? Napisało się poprzednio dobrze, to trzeba może coś złego napisać?
 
Dla równowagi.
 
No, niektóre firmy nie mogą być z Fotodinozy zadowolone. Taki BASF na przykład, Bayer, albo Agfa. No ale to już jest ich wina, nie moja. Jak się ktoś zachowuje grzecznie, to się o nim pisze same pozytywy.
 
A ostatnio przecież panuje pewien trynd, wicie, na wyciąganie z szafy różnych kwitów i kartotek, oraz odkrywanie różnych białych plam historii, co to się okazują jednak raczej szare. Wpiszemy się w ten trynd.
 
O Leice zatem. Co tu by złego można napisać o Leice?

O początkach firmy, z jej wiekopomnym pomysłem na cięcie taśmy kinowej i wkładaniem jej do aparatów już się napisało w poprzednim wpisie. Teraz należałoby prześwietlić środek. W niemieckich firmach najczęściej środek jest krytyczny, z pewnych względów.

Sęk w tym, że Leitz zachował się wyjątkowo dobrze, jak na niemiecką firmę rozkwitłą w latach 20-tych i 30-tych.
 
Ernst Leitz II
Ernst Leitz junior przejął firmę w Wetzlar po ojcu w 1920 roku. Kierował nią samodzielnie i sam zadecydował o wyborze małoformatowego dalmierza jako głównego profilu produkcji. „Wybieram ten. Zaryzykujmy”- miał powiedzieć inżynierowi Baranackowi. Ryzyko było spore, bo rok był 1924, a Niemcy wykończone I Wojną Światową dławił kryzys i bieda. W 1923 roku Francja w nacisku na spłacanie przez Niemców reparacji wojennych zaczęła okupować Zagłębie Ruhry, rząd niemiecki nakazał obywatelom bierny opór. Francuzi nie przejęli się zbytnio- zwieziono do fabryk własną siłę roboczą i kierownictwo, akurat po wojnie bezrobocie we Francji było bardzo duże. Wielką ilość niemieckich pracowników szurnięto z fabryk, a ci przeszli na garnuszek pomocy społecznej w wolnej części Niemiec. Rząd postanowił dodrukować pieniądza, chcąc opóźnić niepokoje społeczne.

Hiperinflacja tuż przed prezentacją Leiki sięgała rekordów- po I wojnie w 1919 roku nie było z marką niemiecką tak źle, za dolara płacono 4,2 marki, w 1922 około 100 marek, ale w styczniu 1923 roku już 10000 marek. W listopadzie był szczyt- wtedy za dolara płacono 4,2 biliona marek niemieckich (inflacja- 30 miliardów procent). Wszystko drożało o dwa zera każdego dnia!

Mężczyzna tapetujący ścianę markami. 1923.
 
Pracownicy codziennie układali się z pracodawcami o dniówkę, ale należało ją szybko wydawać, bo następnego dnia była już niewiele warta.

Niemiecki rynek uratowały reforma walutowa, która dokonała po pierwsze denominacji w skali 1 bilion marek za 1 nową rentenmarkę (związaną parytetem z gruntami posiadanymi przez niemieckie państwo!). A oprócz nowej waluty także międzynarodowy plan gospodarczy niejakiego Dawesa, a później drugi plan- Younga, które to plany rozłożyły spłatę reparacji na dużą ilość rat i długi okres. Przyznawały też Niemcom kredyt w wysokości 200 mln. dolarów. Francja i Belgia wycofały okupację Zagłębia Ruhry. Przyniosło to wszystko znaczną ulgę i stabilizację gospodarki Niemiec, która zaczęła wychodzić na prostą w 1925 roku. A wraz z nią i Ernst Leitz Optische Werke.
 
Lajka zaczęła się solidnie sprzedawać. Nie tylko amatorom, ale i reporterom zawodowym. Jeszcze przed II wojną jej zalety odkryli Henri Cartier- Bresson i Robert Capa, ale też Alfred Eisensteadt. Leica była dobrze wykonana, sprawnie działająca i miała jak na owe czasy wspaniałą optykę. A do tego była bardzo mała.
(No i znowu się doszperałem (nikłego) polonicum- twórca optyki leiki Max Berek urodził się w Raciborzu.)
Przez pięć kolejnych lat sprzedaż aparatu podwajała się każdego roku. W 1935 roku oddział Leitz Optischewerke produkujący aparaty był najbardziej dochodową gałęzią jej działalności, dystansując lornetki, dalmierze, mikroskopy i mechanikę precyzyjną.
 
A potem nadeszły trochę gorsze czasy. Dla niektórych. Bo dla innych te czasy okazały się kopalnią złota.
 
W 1930 roku NSDAP weszło do niemieckiego parlamentu, początkowo jako druga, a potem już pierwsza frakcja Reichstagu. W styczniu 1932 roku NSDAP zorganizowało spotkanie z grupą 300 niemieckich przemysłowców, zaniepokojonych ekspansją komunizmu. W konferencji wzięła udział elita niemieckiego przemysłu .Podczas spotkania Friedrich Thyssen, prezes koncernu stalowego Thyssen AG, powiedział iż: tylko duch narodowosocjalistyczny i duch jego przywódcy mogą zmienić losy kraju.

Partii Hitlera zagwarantowano olbrzymie finansowe wsparcie. IG Farben zaoferowało 82,4 milona marek, a koncern Krupp 12 milionów. Niemieccy naziści weszli w ścisły mariaż z niemieckim przemysłem, pozwalający im w rezultacie skonstruować doskonałą machinę do podboju Europy.

W tym czasie Ernst Leitz junior zastanawiał się nad przyszłością swojej fabryki. Od 1918 roku należał do Demokratycznej Parii Niemiec, był radnym miejskim w Wetzlar i kandydatem na posła z ramienia swojego ugrupowania. Udzielał się politycznie. Zanim NSDAP doszła do władzy kilkakrotnie organizował antynazistowskie wiece. Zdawał sobie sprawę ze swojego słabego położenia- był właścicielem drugiej największej w Niemczech fabryki wyrobów fotooptycznych, a pierwszej jeśli chodziło o lornetki i lunety kupowane przez niemiecką armię. Jego sławne aparaty wykorzystywano masowo do celów propagandowych.
Niedawny przykład Hugo Junkersa, twórcy zakładów lotniczych, z przekonań socjalisty pacyfisty (!), którego w 1933 roku za sprawą Hermana Goeringa zmuszono do znacjonalizowania swoich fabryk, oddania patentów w zarząd państwowy i zamknięto w areszcie domowym nie napawał zbytnim optymizmem (zmarł w 1935).
 
Fabryka Leiki w Wetzlar, zdjęcie z 1940 roku.
Tymczasem w fabryce Leiki w Wetzlar pracowało wielu Żydów, zarówno jako robotnicy, jak i inżynierowie. Ernst Leitz miał problem.
Firma Leitz Optische Werke rozrosła się w tym czasie do wielkiego koncernu, z licznymi przedstawicielstwami na wszystkich kontynentach- we Francji, Wielkiej Brytanii, USA, Hong Kongu, na Bliskim Wschodzie. Od 1931 zaczęło po skrzydłami firmy wychodzić czasopismo „Die Leica”, pierwsze wcielenie póżniejszego „Leica Fotografie International”, tłumaczone także na inne języki.
 
Leitz Optische Werke współpracowała z rządem niemieckim, jednak jej właściciel od czasu dojścia Hitlera do władzy zorganizował po cichu firmową pomoc dla wszystkich pracowników chcących opuścić Niemcy. Działania te zintensyfikowano po Nocy Kryształowej w 1938 roku. Leitz organizował dla żydowskich robotników wyjazd i pracę w zagranicznych placówkach, później także wyposażał ich finansowo i pomagał w znalezieniu innego zajęcia wydając listy polecające. Dzięki tej planowej i konsekwentnej działalności uratowano przed obozami przynajmniej sto osób- udokumentowanych pracowników Leiki, ale najprawdopodobniej znacznie więcej. Organizacje żydowskie zgłaszały się do Leitza po pomoc, której ten skrycie udzielał.
 
Ernst Leitz starał się utrzymać całą tę akcję w tajemnicy, jego najstarszy syn dowiedział się o niej dopiero po wojnie.
 
Firma, pomimo nieprawomyślnego właściciela rozwijała się jednak w czasie II wojny znakomicie- jak wiemy miała przedstawicielstwa na całym świecie, a fotografowie wojskowi i reporterzy wojenni cenili aparaty Leiki nie tylko w Niemczech. Dobra opinia o jej produktach rozjechała się po całym globie między innymi wraz z żydowskimi uciekinierami.
 
Sklep Leica w Tel Avivie, 1942.
W 1942 roku córka Leitza Elsie Kuhn-Leitz została schwytana na granicy niemiecko-szwajarskiej w czasie gdy pomagała przekroczyć ją nielegalnie pewnej Żydówce, pracownicy fabryki w Wetzlar. Elsie została uwięziona na kilka miesięcy przez Gestapo, a jej ojcu zagrożono obozem koncentracyjnym. Pod naciskami nazistów i w obawie o życie córki wstąpił do NSDAP w wieku 71 lat.
W 2007 roku Ernst Leitz II został pośmiertnie odznaczony przez Ligę Przeciwko Zniesławieniu medalem „Courage to care” imienia Jana Karskiego.
 
Firma Leica Camera AG wyszła zatem z II wojny światowej obronną ręką- dzięki światłemu i porządnemu właścicielowi jest jedną z nielicznych dużych firm, które zachowały się przyzwoicie, nie znalazłem też śladów wykorzystywania robotników przymusowych w fabryce w Wetzlar.
 
Okres krytyczny prześwietlony. Win nie stwierdzono.
 
Po wojnie firma Leitz Optischewerke, święciła dalsze sukcesy. Tuż po zakończeniu działań zbrojnych fabryka w Wetzlar w Hesji nie była zbyt mocno uszkodzona i znalazła się w amerykańskiej strefie okupacyjnej, ale w Niemczech sytuacja wydawała się niepewna- rosyjskie wojska stały niemal u bram. Wprowadzono też restrykcje na sprzedaż wielu surowców. Rodzina Leitz postanowiła o przeniesieniu produkcji i archiwum w miejsce, które wydawało się dogodniejsze dla biznesu optycznego. Zależało im szczególnie na szybkim uruchomieniu eksportu. Wybrano kraj Saary, w owym czasie pod okupacją Francji, tam obowiązywały łagodniejsze rygory. Tamże powstało sporo aparatów Leiki oznaczonych „Ernst Leitz Wetzlar Germany, Monté en Saare”, które są dziś egzemplarzami kolekcjonersko cenionymi.
 
Firma w 1948 roku zaprojektowała i opatentowała mocowanie bagnetowe obiektywów zwane Leica M, stosowane do dzisiaj w kolejnych modelach.
 
W 1952 roku otworzono zamorską fabrykę w Midland, Ontario w Kanadzie. Chcąc zachować wypracowaną jakość z Niemiec wnętrza fabryki kanadyjskiej skopiowano niemal jeden do jeden z tej z Wetzlar, identycznie ustawiono miejsca pracy i tak samo zorganizowano kontrolę jakości.
 
Bazując na swojej chwalebnej historii, znanej jakości i optyce godnej pomnika, do której przyłożyło rękę laboratorium firmy, utworzone w 1949 a zajmujące się wyłącznie projektowaniem nowych gatunków szkła- dzięki temu mogły powstać superjasne obiektywy- oto Leica robiła karierę wśród fotografów na całym świecie. 75% jej aparatów było i jest do dzisiaj sprzedawane za oceanem. Leica jeszcze przed wojną zyskała estymę jaką cieszy się dzisiaj Apple- modnego, designerskiego gadżetu, przedmiotu pożądania. Do czasów dzisiejszych utrzymała ten nimb. W porównaniu z Apple jednak Leica, jak wiemy, mogła pochwalić się prawdziwie długą historią i licznymi związkami z najwybitniejszymi fotografami tego świata, choćby ze słynną Agencją Magnum.
 
Wszystko szło dobrze do 1995 roku. Wtedy nastąpiły zaczątki wydarzeń, którym Fotodinoza powinna się przyjrzeć bliżej.
 
W 1995 roku koncern Matsushita (Panasonic) podpisuje umowę na używanie optyki niemieckiego projektu pod marką Leica w swoich aparatach fotograficznych. Wszystkie obiektywy są produkowane w Niemczech, lecz montowane w Japonii.

Kilka lat później współpraca zacieśnia się jeszcze bliżej- Leica zaczyna projektować optykę do wszystkich aparatów, kamer video i projektorów firmy Panasonic. Powstaje alians mający produkować w przyszłości aparaty bliźniacze- dla obu marek.
 
Wszystko to dlatego, że Leica, tak jak Kodak przespała początki cyfrowej rewolucji i musiała związać się z jakimś liderem, żeby nie zniknąć z rynku.
 
Niedługo potem na rynku pojawiają się serie aparatów cyfrowych Leica Digilux, V-Lux i D-Lux, oraz odpowiadające im modele Panasoniców.
 
 
Hm.
Panasonic Leicą dla ubogich?

Bardzo różnie. Niektóre modele są projektowane przez Panasonica, i mają tylko designersko zmienione wersje Leiki, inne są opracowane inżyniersko przez Leicę i jedynie produkowane w fabrykach Panasonica w dwóch wersjach brandowania (np. Leica Digilux 2).
 
Od 2006 roku następuje kolejna rewolucja- własne obiektywy Leiki są produkowane już nie w Niemczech, tylko w Japonii u Panasonica. Jednak zachowano pewną technologiczną odrębność: obiektywy przeznaczone do aparatów Leica są produkowane na niemieckich maszynach i mają powłoki przeciwodblaskowe według niemieckiego patentu, natomiast te obiektywy Leiki, które przeznaczono do aparatów Panasonica są produkowane na liniach technologicznych japońskich i mają powłoki projektu Panasonica.
 
Od czasu pojawienia się bliźniaczych modeli Leica- Panasonic nie ustaje dyskusja (głównie internetowa) na temat sensu kupowania Leiki.
 
No bo powiedzmy to wyraźnie- Leica nigdy nie była tania. A porównywalne, bliźniacze z japońskimi modele są od półtora do trzech (!) razy droższe.
 
Troszkę sobie za nie liczą, prawda?
Też mi się tak wydaje.

A skoro nie widać różnicy- to po co przepłacać (cytat).
 
Do niedawna też byłem zwolennikiem powyższej sentencji. Ale nie drążyłem tematu. Ani nawet nie miałem w ręku żadnej Leiki. W pewien sposób był to aparat poza kręgiem moich zainteresowań, tak jak i-phone pozostaje poza tym kręgiem. Bardzo dobry sprzęt dla snobów. Bardzo pragnąłbym pozować na antysnoba.
 
Niemniej na potrzeby tego felietonu spróbowałem się nieco rozeznać w opiniach i testach. Otóż proszę państwa- jest pewien spisek.
 
Jest bardzo niewiele solidnych porównań aparatów Leiki z odpowiadającymi im bliźniakami Panasonica. Żaden z tych producentów nie garnął się nigdy do wystawiania swoich produktów do porównawczych testów- pojedyncze prywatne osoby, mające dostęp do obydwu tych sprzętów (rzadkość- ze względu na różnicę cen- właścicieli Panasoniców nie stać na kupienie Leiki, właściciele Leiki wolą ich nie porównywać do tańszych Panasoniców). Osoby te napisały ledwie kilka zdań na temat różnic pomiędzy aparatami.
 
Na tym tle bardzo chlubnie wypada polskie Fotopolis, które porównało bezpośrednio aparaty Leica V-Lux 1 contra Panasonic DMC- FZ50. Kto zna rynek (ja- nie za bardzo), ten wie że to czasy zamierzchłe, rok 2006. Modele sprzed 10-ciu lat.
 
Co wyszło z tego porównania? Otóż wyszło, że pomimo niemal identyczności zewnętrznej modele te dają nieco inne zdjęcia, a na pewno inne jest ich oprogramowanie do obróbki obrazu. Czy Leica lepsza? No nie bardzo- w niektórych miejscach lepsza, w niektórych gorsza. Ale to było 10 lat temu.
 
Renomowane portale testowe unikają ewidentnie tematu porównań tych bliźniaków, pomimo że byłby to temat nośny. Jednak gdyby wyszło na „nie warto przepłacać” wtedy z pewnością nie dostałyby do testów następnych modeli Leiki...
 
Siłą sprawczą dyskusji na temat wyższości jednej marki nad drugą, są zatem amatorzy. Niektórzy dociekliwi, jeden z nich zadał bardzo celne pytanie amerykańskiemu oddziałowi Leiki- czy pliki RAW (teoretycznie nieobrabiane przez oprogramowanie aparatu) produkowane przez aparat Leica różnią się od tych z aparatu Panasonic?
 
Leica odpowiedziała tak: „Nasze firmowe oprogramowanie aparatu D-Lux 3 jest projektowane zgodnie z naszymi preferencjami i różni się od firmware Panasonica Lumix. Jednakże nie posiadamy żadnych konkretnych danych mogących stwierdzić w jaki sposób jest rejestrowany plik RAW w aparatach innej firmy”.
 
He he. Był taki słynny czeski film „Nikdo nic neví”.
 
Opowieści z drugiej ręki internetowej głoszą, że optyka firmy z Wetzlar, zarówno ta robiona w Niemczech i ta z Japonii jest produkowana według znacznie wyższych standardów niż optyka Panasonica- tj na polerowanie każdej soczewki poświęca się znacznie więcej czasu i kontroli, w porównaniu z produkcją masową japońskiego partnera, w której soczewki polerowane są grupowo na wspólnej linii fabrycznej.
Według opinii tego samego komentatora- najprawdopodobniej także cyfrowe matryce dla Leiki podlegają wyższym standardom jakościowym niż dla Japończyków, zatem ich jakość jest bardziej powtarzalna.
 
Właściwie nie powinno się pytać firmy Leica, czym różnią się jej wyroby od wyrobów bliźniaka, bo w miarę możliwości odpowiedzą, że- wszystkim.
 
Należałoby spytać Panasonica- ten w miarę możliwości powinien odpowiadać, że oczywiście- prawie niczym.
 
Na dobrą sprawę to ściemnianie i zamącanie szczegółów współpracy działa na korzyść producentów. Klient jest ciemny jak tabaka w rogu i przyjmuje na wiarę legendy. Z porównań kilku bliźniaczych modeli kompaktowych wynika, że ich parametry są identyczne:

 
 
Natomiast cena różni się znacznie. Jeśli biedny i zmylony konsument chciałby się oprzeć na jakichś solidnych testach np. ze znanego portalu Dpreview to nie ma na to szans! Leica V-Lux nie ma tam testu, jako wyjątkowy wyjątek (bo tam są testy prawie wszystkich aparatów znanych marek).
Lumix FZ1000, jej odpowiednik owszem ma, i jest tam jego porównanie... do aparatu Sony.

Na Dpreview nie ma testu aparatu Leica D-Lux, jako kolejny wyjątek , bliźniak Lumix Lx100, owszem dostąpił zaszczytu- znowu można sprawdzić jak wypada z Sony.

To straszne - pomyślał Prosiaczek. - Ten Hohoń najpierw udaje głos Puchatka, a potem mówi głosem Krzysia, i robi to, żeby mnie zmylić". I już zupełnie zmylony, powiedział prędziutko i piskliwie:
- To jest Pułapka na Misia. Czekam, żeby w nią wpaść, ho-ho! Co to wszystko znaczy i potem powiem "ho-ho" jeszcze raz!
- Co takiego? - spytał Krzyś.
- Pułapka na ho-honie - powiedział Prosiaczek zachrypniętym ze strachu głosem. - Właśnie ją zastawiłem i czekam na ho-honia, żeby przyszedł.”
 
Pułapki na ho-honie się nie udają. Leiki nie dają się testować razem z Panasonicami.
 
W samotnych testach aparatów Leica Camera AG na Optyczne wypadają one bardzo dobrze. Ciężko je testować porównawczo, bo Leica skupia sporą ilość swojej energii przede wszystkim na aparatach dalmierzowych- nie są one ani kompaktami, ani lustrzankami.
 
Co tu o tym wszystkim myśleć?
Cena Leiki jest znacznie wyższa niż konkurencji, jednak nie jest to wszystko takie proste w ocenie, bo owa cena niesie za sobą, oprócz szlachetnego nimbu marki także następujące korzyści:
-do każdej Leiki dodawany jest najnowszy Adobe Photoshop Lightroom ( realna wartość-kilkaset złotych)
-Leica ma niemal zawsze ładniejsze wzornictwo i zawsze lepsze materiały- dla estetów to sprawa istotna.
-Obiektywy wymienne Leiki są cholernie drogie, jednak niemal nie mają sobie równych.
Łącząc to z kwestią wymienioną wyżej umów Leiki z Matsushita co do sposobów produkcji obiektywów- tj. marki Leica na maszynach niemieckich i z niemiecką powłoką przeciwodblaskową, a Panasonica na japońskich (nie wiemy tylko czy umowa ta jest do dziś utrzymywana), oraz kwestią oprogramowania obrabiającego obraz jpg, Fotodinoza autorytatywnie i w pluralis majestatis stwierdza, że Leica wychodzi jednak obronną ręką z zarzutów wciskania japońskiego kitu z czerwoną kropką na obudowie dwa razy drożej.
 
Stanley Kubrick autoportret za pomocą Leiki
No poza tym każdy chciałby mieć aparat, którym fotografowali Elvis Presley, Lou Reed, Grace Kelly, Woody Allen, Lenny Kravitz, Daniel Craig czy Brad Pitt (Brad ma Leicę na film). No nie licząc już sławnych fotografów, (Eliot Erwitt, Nick Ut, Steve Mc Curry), których liczne sławne i znane zdjęcia były zrobione Leicą.
 
Foto: Robert Capa, atak na Normandię 1944.


Nick Ut, Wietnam. World Press Photo of the year 1972


Foto: Eliot Erwitt
 
Każdy chciałby robić takie zdjęcia. Cena nie gra roli.
 
Leica na pewno w tym pomoże. Noblesse oblige, jak powiedziała hrabina do swego szpica Noblessa (cytat).
 
Najdroższa Leica świata- jedna z pierwszych, sprzedana na aukcji za 1.750.000 $
 
W całej historii firmy jedną poważną wpadkę można Leice zarzucić.
 
Związała się w zeszłym miesiącu sojuszem strategicznym z Huawei.
 
No kto, do cholery wpadł na pomysł wiązania się z chińską firmą, której nazwa brzmi... no brzmi jak...
No sami wiecie jak brzmi.

Fabrykant
 
P.S. Z całego aktualnego zakresu aparatów Leica, ze sklepu koła fortuny, wybieram średnioformatową Leikę S. Kosztuje 83 tysiące złotych. Najtańszy obiektyw do niej, Elmarit 45/2,8 26 tysięcy. Hm... Nie. Jednak nie. Zmieniam zdanie. Jednak wcześniej kupię sobie Astona Martina DB 5.
 P.S. Długi cytat- Stanisław Lem, Cyberiada, "O tym jak Trurl i Klapaucjusz demona drugiego rodzaju stworzyli, żeby zbójcę Gębona pokonać".
A jakby kto nie wiedział skąd tytuł tego wpisu, to tu jest słynna piosneczka z jaką mi się skojarzyło:

 

Źródła i źródełka: