wyświetlenia:

poniedziałek, 4 grudnia 2017

Bum! Raz na rok.


Ukazały się ostatnio dwa moje felietony. Jeden na tematy motoryzacyjne na Automobilowni, w którym analizuję fenomen jednego z pomników wzornictwa przemysłowego - Renault Twingo - LINK.

A drugi na SNG Kultura. Link na końcu tekstu. Proszę uprzejmie:



Czy to w ogóle jeszcze jest kultura, kurdebalans? Czy to się w ogóle nadaje na SNG Kultura? Nie mam pojęcia. Ale co tam – spróbujemy. Może taka recenzja powinna trafić na portal „SNG Brak Kultury”?
Nie wiem nawet, czy to jest popkultura. Właściwie jest to czcza rozrywka, niektórzy powiedzą, że odmóżdżająca, płaska, dziecinna, bezguście, kicz .No, dziecinna. Z młodzieżą się poszło do kina. Nie pierwszy raz przecież na  produkcję Marvela. Thor. Ragnarok się nazywa ostatni odcinek.
Przez dłuższą chwilę zastanawiałem się, czy poszedłbym na Thora z własnej chęci i inicjatywy. Chyba jednak nie. Odrzuciłby mnie samym tytułem, sugerującym max hard-fantasy oparte na skandynawskich legendach i zamknięte w kosmiczno-nierealnym uniwersum z blondwłosym herosem na froncie. Ale na kolejnego Iron Mana to już bym poszedł, nie powiem. Marvelowski Iron Man, człek nie tylko stalowy, ale i ironiczny, pomimo cudownych supermocy i fantasmagorycznej otoczki trzyma się stosunkowo blisko ziemi, do tego gra go Robert Downey junior. Do tego jeździ Audi R8. Iron Man jest mi chyba z uniwersum Marvela najbliższy – każdy facet chciałby być takim Jamesem Bondem, jakim jest Iron Man. Thor natomiast, który spotyka się z Iron Manem w seryjnie kręconych Avengersach jest bodaj najmniej przeze mnie ulubionym bohaterem tego komiksowego imperium, wraz z Chrisem Hemsworthem, który go gra. Był. Bo poszedłem na Thora.
Jak widzicie dość dobrze pływam w marvelowskich klimatach i nie tonę po wrzuceniu na głębsze wody amerykańskiego kiczu. Ale nie mogę się nazwać jego wielbicielem. Nie mogę też nie docenić akrobatycznych wręcz wygibasów twórców studia Marvel, żeby takiego jak ja sceptyka i niewielbiciela uraczyć i zadowolić. Tak na oko oni przeznaczają na to właśnie jakieś straszliwe miliony dolarów – żeby stara konserwa, idąc na film z młodą awangardą, od czasu do czasu jęknęła w zachwycie na każdym ich seansie. Ja też jęknąłem na Thorze kilka razy.
Pierwszy raz jęknąłem w początkowych scenach filmu – dialogowych. To było śmieszne! I nie koszarowo śmieszne, tylko autoironiczne, zagrane z dystansem i luzem, w kontrze do rodzącego się patosu. Ten patos zaraz też wystraszony zmalał do rozsądnych rozmiarów.
Drugi raz zatchnęło mnie nieco, kiedy z kwadrofonicznych kinowych głośników buchnęło Led Zeppelin w takt filmowej nawalanki Thora. Immigrant Song na pełny regulator! Ja cię przepraszam! Reżyser opowiadał, że spreparował przed nakręceniem Thora pierwsze demo dla producentów Marvela, pod które podłożył właśnie Immigrant Song. Strasznie się spodobało. Jedyny problem, że ŻADEN z producentów wytwórni NIGDY wcześniej o tej piosence nie słyszał. O ratunku! Ale ten świat się zmienił… Immigrant Song” został zatem wykorzystany w filmie, co jest o tyle zadziwiające i chwalebne, że chłopaki z Led Zeppelin raczej nigdy nie zgadzali się na wykorzystywanie ich muzyki. Tu zrobili wyjątek. Miejmy nadzieję, że sporo na tym zarobili, co im się należy jak psu zupa.
Trzeci raz jęknąłem z zachwytu, gdy zobaczyłem na ekranie Benedicta Cumberbatcha, który jako Dr. Strange wysyła naszego Thora z Nowego Jorku w inne zaświaty przez naprędce stworzone portale. Furda tam portale! Furda wszystkie efekty specjalne! Co to za aktor jest z tego Cumberbatcha! To jest gość, który gra epizod, ale przykuwa uwagę i kradnie na pięć minut show głównemu bohaterowi, wystarczy, że wypowie władczo kilka ironicznych zdań, a już pomimo fantastycznego anturażu wracają tony serio, przygotowujące do następnych scen spotkania z wiekowym, odchodzącym ojcem bohatera.
W następnej scenie też westchnąłem sobie cichutko. Anthony’ego Hopkinsa w spokojnej, stonowanej roli, z siwą brodą to się u Marvela nie spodziewałem. O ratunku, ile oni kasy wydali na te wszystkie sławy!
Potem było łubudu i efekty specjalne. Muszę powiedzieć, że z efektami w każdym filmie jest coraz lepiej i że tak mniej więcej połowa tego komputerowego wytworu w ogóle jest nieodróżnialna od rzeczywistości. Drugą połowę można odróżnić po niektórych detalach i światłocieniach oraz po tym, że co chwila coś wybucha i ogniem zieje, a w mojej rzeczywistości, na ogół – nie.
Podnoszę słuchawkę, mówię: halo, słucham
A tu coś nagle wybucha i ogniem zieje.
To Bóg do mnie dzwoni i pyta: Łona, co tam się dzieje?!
                Łona i Webber „Telefon”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drogi czytelniku! Pragnę ostrzec, że wredny portal blogowy na jakim piszę bardzo lubi zjadać bez ostrzeżenia wpisy czytelników podczas ich zamieszczania. BARDZO PROSZĘ PO NAPISANIU KOMENTARZA SKOPIOWAĆ GO i w razie czego wstawić ponownie, na pohybel Google Blogger. Fabrykant.