Fot. Jacques-Henri Lartigue |
Nie wiem czy wszystkich bierze pewna
podskórna tajemna emocja dotycząca samolotów. Mnie bierze.
Nie latam zbyt często- na ogół raz
do roku. No, jak liczyć tam i z powrotem- to dwa razy. Może stąd
przyczyna tej mistycznej emocji. Może z tej egzotyki. Ci którzy
latają raz na tydzień zapewne nie mają już szansy na emocje
lotnicze, zastępuje je pewnie rutyna i powtarzalność. Niemniej
znam też paru, którzy latają dużo, ale nadal się emocjonują,
opowiadają czym to ostatnio nie lecieli i jak tam podchodzili do
lądowania.
Bo to atawistyczne jest. Ten pęd do
wzniesienia się w powietrze, do uzyskania nienaturalnej zdolności
szybowania, choćby za pomocą Airbusa A320 linii Ryanair, w którym
kolana zapierają się o fotel przed tobą, łokcie kleją się do
tapicerki ze skaju, a obok wrzeszczy jakiś mały współpasażer.
Nawet taki dyskomfort niewiele odbiera magii oderwaniu się od gruntu
i uleceniu w przestworza.
To trochę dziecięca emocja, datowana
jeszcze od czasu gdy Okęcie było jedynym międzynarodowym portem
lotniczym, przypominającym niski, blaszany barak, ale wyposażonym
za to w taras widokowy, na który wop-iści wpuszczali po niejakiej
kontroli. Tam można było sobie stanąć, z Tatą za rękę i
patrzeć na inny, odgrodzony płotem i niedostępny świat. Mrowie
małych postaci i samochodzików, kręcących się wokół stalowych
potworów, które już za chwilę miały kołować mrugając
światełkami, a potem wznieść się z rykiem i zniknąć w
bezkresie błękitu.
To było jakieś inne i było magiczne.
I takie zostało. Czuję to, gdy tylko jestem „po tamtej stronie”,
gdy przepuszczą mnie wszystkie bramki, gdy już podciągnę
opadające spodnie i gdy wcisnę kolanem do torby aparaty i
przewodniki.
Pomruk lotniczych silników i lekki
zapach nafty działają narkotyzująco. I włazi się na pokład
stutonowej, gładkiej i nitowanej bestii, która jest tak zdolna, że
nie tylko zabierze nas za chwilę na dziesięć kilometrów do góry,
to jeszcze za dwie godziny wypluje w jakimś innym, egzotycznym
miejscu, w którym ludzie są inni i myślą o świecie zupełnie co
innego niż u nas w domu. Bo to, na zdrowy rozum, wydaje się mało
wiarygodne. Mało możliwe.
Mnie to nadal wzrusza.
I mimo zautomatyzowania, zautobusienia
i umasowienia lotnictwa nadal tkwi w nim jakiś kawałek romantyzmu.
Może już nie pionierstwo i heroizm, ale pewna wzniosłość, pewna
lepszość w tych samolotach jest. Bo nic innego tak nie lata jak
samolot.
No i przez to, a może i oprócz tego
jest to świetny temat na fotografię.
Samoloty są wdzięczne. To trochę tak
jakby fotografować kogoś znanego, jakiegoś aktora, czy kogoś.
Czujemy (znaczy się głównie to ja czuję, nie wiem jak Wy) niejaką
sympatię do samolotów. One są fajne same w sobie. Każdy z nich
jest trochę jak Ferrari, a trochę jak Bruce Willis. Wiemy że dużo
mogą. I lubimy na nie patrzeć. Są atrakcyjne wizualnie i mocne z
charakteru.
Dlatego też dziesiątki spotterów
oblega okolice lotnisk.
Albo pojedźmy na koniec Okęcia
W jakieś badyle i cichy szum
Tam sobie zjemy słodką drożdżówkę
I będzie tak- że gdyby troje- to
tłum.
Będą se latać nad sukienką twoją
Różni faceci do Sharm-el Sheik
A ja polecę dalej dziś z tobą
Choć z badyli Okęcia nie ruszymy się.
W okolicach Okęcia jest podobnież
oblegana przez fotografów tzw. górka spotterska. Nie byłem. Ale
może się kiedyś wybiorę. Byłem za to w okolicach Łodzi-
Lublinka, gdzie za płotem pasa startowego rozłożyły się pod
drzewami miejsca piknikowe. I choć z Lublinka samoloty odlatują tak
rzadko, że prawie jakby nie odlatywały wcale, to jednak publika
przesiaduje tam często, w oczekiwaniu na wieczorny Mediolan, albo
Glasgow.
Samo lotnisko zresztą, to temat godny
fotografii. Past startowe z rytmami światełek, długie linie
prowadzące, reflektory końcowe. Jest co strzelać.
Ale jednak samoloty. Maszyny z żelaza
i stali, które umieją to czego nie umie człowiek- chyba że w
myślach- oderwać się od ziemi.
I cofając się w przeszłość można
śledzić fascynację samolotami aż do czasów zamierzchłych. Druga
wojna i myśliwce obu stron. Bombowce ze zrzutami wsparcia i zrzutami
bomb. Największy samolot świata, który nigdy nie poleciał- słynna
Świerkowa Gęś Howarda Hughesa. DC-3, mój ulubiony ze wszystkich
samolot- archetyp pasażerskiego kształtu.
Cofamy klisze, cofamy dalej i widzimy
Hitlera oblatującego Niemcy przed wyborami do Reichstagu, jak wsiada
do Junkersa z blachy falistej i widzimy wspomnianego DC-3 w barwach
PLL „Lot”, i Żwirkę z Wigurą obok zwycięskich RWD i Zbigniewa
Meissnera na dwupłatowcu marki „Plage i Laśkiewicz”, zwanym
latającą trumną. I Margaret Bourke- White na tle błyszczącego śmigła (link do Fotodinozy). I jeszcze trochę cofamy ten nasz przegląd- do
walk powietrznych Czerwonego Barona podczas I Wojny i
pułkownika Meriana C. Coopera, który jedną ręką pilotował swoją
maszynę z płótna i drutu fortepianowego, a drugą ręką rzucał
bomby na Ruskich podczas obrony Lwowa.
A wcześniej to już tylko pionierzy.
Blériot,
Roland Garros, Bracia Wright.Tylko czy miał kto ich fotografować? I czy umiał?
Umiał.
Jacques- Henri Lartigue wyssał
fotografię z mlekiem ojca, zamożnego przemysłowca. Nauczył się
fotografii już jako dziecko, co oznaczało, że dość wcześnie, bo
urodził się w 1894-tym. Wiecie w którym roku dostał pierwszą
przepustkę prasową na lotnisko? W 1906-tym. W wieku lat 10-ciu!
Wraz z bratem Maurice'm, zwanym Zissou został absolutnym fascynatem wszystkiego co
jeździ i lata.Zissou i Madaleine na bobsledzie. Fot: Jacques-Henri Lartigue. Bobsled to pojazd bez silnika, służący do swobodnego zjazdu z górki, po trasie pełnej wiraży. Jak widać. |
Fot. Jacques-Henri Lartigue |
Lartigue dorastał wśród samolotów.
Był na wszystkich pokazach lotniczych we Francji, poczynając od
pierwszego, zorganizowanego w Reims w 1909 roku.
W 1912 sprzedał swoje pierwsze zdjęcie
lotnicze do tygodnika sportowego „La vie au grand air”. Ten fakt
ukierunkował jego dążenia do zostania profesjonalnym fotografem i
reporterem.
Podczas pierwszej wojny Lartigue miał
zamiar zostać fotografem lotniczym, jednak nie przeszedł badań
lekarskich (być może wpływowy ojciec, niechętny jego zamiarom
przyczynił się do tego) i wojnę spędził w Paryżu, jako
kierowca. Podczas lat wojennych zainteresował się malarstwem i
rysunkiem, co skłoniło go do zapisania się do akademii sztuk
pięknych. W końcu został znanym malarzem, a fotografia zeszła na
dalszy plan jego zainteresowań. Był facetem pełnym życia i bon
vivantem kipiącym zainteresowaniami- jeździł na nartach i łyżwach,
grał w golfa i tenisa. Prowadził życie światowe póki fortuna
rodzinna Lartigue'ów w latch trzydziestych nie odeszła w niebyt.
Potem biedował, programowo nie chcąc zatrudniać się na etat.
Utrzymywał się głównie z malarstwa, później w latach 50-tych
powrócił do fotografii.
Jego bogate portfolio zostało odkryte
dla świata, gdy z trzecią żoną, w latach 60-tych wyemigrował do
USA- zainteresował się nim Charles Rado z agencji fotograficznej
Rapho- tej samej, której fotografem był Robert Doisneau (obydwaj
panowie poznali się zresztą i zaprzyjaźnili). John Szarkowski,
kurator w Museum Of Modern Art w Nowym Jorku zorganizował w 1975
roku Jacquesowi Lartigue retrospektywną wystawę. Było co
wystawiać- Lartigue zgromadził od lat dziecinnych ponad 100 tysięcy
negatywów i namalował 1500 obrazów, nie mówiąc o prowadzonym od
lat 1910-tych pamiętniku.
No ale to już lata gdy normalny, co
zamożniejszy człowiek może sobie fundnąć śniadanie w Nowym
Jorku, a obiad w Londynie, za pomocą naddźwiękowego Concorde'a.
Tymczasem przed pierwszą wojną.
Przed pierwszą wojną pojawiły się
już w miarę czułe materiały fotograficzne, na których można
było zarejestrować bez kłopotu ruchome obiekty. Problemem był
przede wszystkim czas naświetlania, jaki dało się wycisnąć z
ówczesnego sprzętu. Lartigue używał nowoczesnego
wielkoformatowego aparatu Klapp- Nettel (6x13cm), który miał
migawkę o świetnych na owe czasy parametrach- dawała 1/1200
sekundy, umożliwiając zamrożenie ruchu nawet szybko poruszających
się samolotów.
Tym to sprzętem Jacques- Henri
Lartigue ustrzelił świetne zdjęcie reporterskie z pokazów
lotniczych w 1912 roku.
Można powiedzieć że zdjęcie to ma
absolutnie klasyczną kompozycję, gdyby nie fakt, że klasyczność
w rozumieniu fotografii ruchomych obiektów właściwie wtedy nie
istniała. To była raczej malarska intuicja Lartigue'a.
Fotografia przedstawia lotnika Edmonda
Audemarsa na samolocie Blériot
XI.
Zarówno lotnik, jak i jego maszyna to
niezłe aparaty.
Edmond Audemars |
Audemars- Szwajcar, kolega Rolanda
Garrosa, pionier lotnictwa. Ale przede wszystkim i po pierwsze kolarz torowy i
szosowy. Nie miał zbyt wielu spektakularnych sukcesów w tej
dziedzinie, ale jakieś pojedyncze złote medale się trafiały. W
okolicach roku 1906-go kupił sobie pierwszy samolot, a sześć lat
później został pilotem wojskowym w USA, gdzie doskonalił swoje
umiejętności. W 1912-tym dokonał przelotu z Paryża do Berlina
samolotem Bleriot, z jednym tylko przymusowym lądowaniem. Bardzo
prawdopodobne, że na zdjęciu Lartigue'a widnieje ten właśnie,
rekordowy samolot.
Rok później Audemars zyskał sławę
wygrywając zawody lotnicze z Paryża do Londynu, za co zgarnął
wysoką nagrodę i liczne ordery od cesarzy i republik. Dwa lata
później pobił rekord wysokości lotu pasażerskiego, osiągając
samolotem 6600 metrów. Latali z nim na przelotki nawet królowie
Włoch i Hiszpanii,choć zapewne na nieco niższych pułapach.
Audemars mógł wygrać w 1913 roku
zawody Londyn-Paryż, bo już w 1912 jego kolega, producent samolotów
Louis Blériot przeleciał jako pierwszy nad
Kanałem La Manche, za sterami maszyny model XI.
Był
to jednopłat z dębu i topoli, pokryty płótnem, z metalowym
śmigłem. Napęd stanowił z początku silnik francuski, ale Blériot
zastosował w końcu 25 konny silnik włoskiej firmy Anzani. Jego
największą zaletą, oprócz prostoty konstrukcji, było to że mógł
on nieprzerwanie pracować przez – uwaga uwaga- przez całą
godzinę. Calusieńką godzinę, wyobraźcie sobie.
Bleriot XI, fot. By Kogo, CC BY-SA 3.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=310461 |
Podwozie było
nowatorskie- elastyczne, umożliwiające lądowanie w trudnych
warunkach, czy przy bocznym przechyle.
Tą maszyną Louis
Blériot wystartował jako śmiałek, w odpowiedzi na wyzwanie gazety
The Daily Mail, która ogłosiła wysoką nagrodę za przefrunięcie
Kanału La Manche, znaczy się English Channel. Samolot wystartował
o 4.35 rano z Les Barraques w pobliżu Calais i w ciągu 37 minut
pokonał 35 kilometrów nad morskim przesmykiem, lądując
szczęśliwie, choć nieco twardo w Dover. Oczekiwał tam na Blériota
podekscytowany (jak na Anglika) reporter Daily Mail, wyposażony we flagę
sygnalizacyjną. Nagrodą było 1000 funtów/ 25 tysięcy franków.
Za całość przyrządów
nawigacyjnych posłużył kompas, którym pilot kierował się cały
czas, ponieważ wyczyn został dokonany w mglistą pogodę.
Wszystko poszło
szczęśliwie, przed upływem godziny nieprzerwanej pracy silniczka
Anzani. Jedynym zgrzytem było wypełnianie celnego formularza
wjazdowego do Zjednoczonego Królestwa, w którym Blériot musiał
zostać oznaczony jako „sternik jachtu” o nazwie „Monoplane”.
Nie było innej rubryczki.
Dokładnie na takim samym modelu
samolotu „Blériot XI” został uchwycony przez
młodego Jacquesa- Henriego Lartigue kolarz- pilot Audemars, podczas
pokazów lotniczych w 1912 roku.
Samolot został złapany przez
fotografa, dodajmy- fotografa dysponującego ciężkim jak stodoła i
nieporęcznym sprzętem- w doskonałym mocnym punkcie kadru. Zgodnie
z zasadami sztuki- przed poruszającym się obiektem zostawiono
znacznie więcej miejsca, niż za nim- to jedyny dobry sposób, żeby
odpowiednio zamrozić ruch. Czas migawki idealnie dostosował się do
sytuacji- samolot jest ostry, ale śmigło rozmyte ruchem, całkowicie
zgodnie z kanonami sztuki spotterskiej.
Jasne niebo z samolotem pięknie
kontrastuje z czarnym dołem zdjęcia, na którym kapelusze widzów
tworzą kilkuelementową spójną graficznie mozaikę- przy okazji
dając znak czasu, że jednak zdjęcie nie pochodzi z 2016 roku, z
historycznych pokazów starych samolotów.
Kapelusze są jak rytm, powtarzający
się znak, razem z drzewami stanowią nieco skłębioną czarną
masę, ponad którą wylata Blériot
Audemarsa.
Dzięki odpowiedniemu naświetleniu,
pomimo że ów pierwotny samolot stanowi tylko zbiór płóciennych i
drucianych elementów, zasilanych ledwo dyszącym silniczkiem- już w
tym historycznym zdjęciu jest owa heroiczność i wzniosłość. Ta
sama, którą odczuwam wciśnięty dzisiaj w fotel Ryanaira. Jest ten
inny świat.
A właściwie są dwa światy-
codzienny, przyziemny, ciemny, patrzący z podziwem w górę i ten
jaśniejszy, wolny, swobodny, w którym możemy, oderwani, bujać w
obłokach bez żadnych przenośni.
Bo takie są te samoloty.
No a niedługo potem Louis Blériot
dostał tyle zamówień na swoje latające maszyny, że musiał
odwiesić na kołku karierę pilota i zająć się biznesem
produkcyjnym.
No a niedługo potem przyszła wojna. I
za pomocą samolotu jedni ludzie sprawiali innym ludziom różne
okropieństwa.
Bo pamiętajcie- człowiek człowiekowi
wilkiem.
A zombie zombie zombie. (cytat)
Fabrykant
w rajską dziedzinę ułudy na
skrzydłach wzniesiony marzenia.
Źródła:
„Jak czytać fotografię” Ian
Jeffrey
Wikipedia polska, brytyjska, francuska- liczne notki.
Nareszcie mogę skomentować i nareszcie artykuł z tej ulubionej przeze mnie kategorii. Już recenzje mnie nużyły. Chociaż troszkę za mało zdjęć, ale i tak jest b. dobrze. Czekam na dalsze posty.
OdpowiedzUsuńHm. Na ostatnich siedem wpisów na Fotodinozie tylko jeden jest testem sprzętu. Lepiej nie będzie. Pozdrowienia.
UsuńAle są recenzjami... czym innym jest historia, a czym innym opowieść o książce o historii ;)
Usuńja niestety latam może nie co tydzień, ale raz w miesiącu na pewno i... nie lubię. To znaczy doceniam, że szybko i bezpiecznie, ale cała ta otoczka, 2 godziny czekania na lotnisku, dojazd na lotnisko, kontrole bezpieczeństwa, walka o miejsce na bagaż podręczny, hałas etc. Jako w fanie motoryzacji, gdzieś tam tli się we mnie zainteresowanie także tym co lata, więc jak mogę to staram się wybrać coś czym jeszcze nie leciałem (ostatnio np. takim wynalazkiem: https://pl.wikipedia.org/wiki/Suchoj_Superjet_100) i to mi się podoba w tym fruwaniu najbardziej :)
OdpowiedzUsuńAha, te "stalowe potwory" to taka przenośnia, co nie?
Teraz są zdaje się z kompozytów. "Kompozytowe potwory" brzmią gorzej.
Usuńraczej myślałem o duraluminium, bo stal trochę za ciężka, ale "duralowe potwory" też brzmi gorzej...
Usuńbardzo fajny artykul o bardzo fajnej tematyce :) ja oczywiscie tez bardzo lubie samoloty, szczegolnie takie nieduze jak np Wilga, no i najbardziej smiglowe :) chcial bym kiedys jakis taki miec za stodola :D
OdpowiedzUsuńWilga była ładna. Nie wiem czy jeszcze dalej ją robią? Podobno tylko paliła bardzo dużo. Ale zdaje się, że dla Szanownego Pana to pryszcz przerobić samolot na LPG.
Usuń