wyświetlenia:

sobota, 31 października 2015

Dwie i pół planety


Co prawda miasto zostało przepołowione monstrualnym i kosztownym rowem ale za to antykwariaty mamy fajne.
Nie chodzę do tych niszowych, ale te popularne są na przykład bardzo korzystnie ulokowane w centrum kilka minut spaceru od Narutowicza w stronę północną, za kebabem w prawo, azymut 355 West, uważać na pędzące riksze i straż miejską.

Niespodziewanie w jednym z antykwariatów odkryłem na półeczce lekko podniszczony artefakt godny zakupu. Jest to artefakt fotograficzny, ale nie z czasów Niciphore'a Niepce'a, ani nawet Roberta Doisneau, tylko z czasów produkcji mojego ulubionego Mercedesa W126 zwanego szejkiem i to już na szerokiej listwie. Znaczy się artefakt niedawny, niby to.
23 lata. Rok 1992 album World Press Photo.

Odkrywam tam dwa reportaże, jak dwie kompletnie inne planety. jakby jeden był reportażem z Marsa, a drugi z Wenus. A nawet jakby jeden był reportażem z czyśćca, a drugi z piekieł. Jakby działy się w dwóch różnych światach, a nie na tym samym biednym globie po którym chodzą wszyscy śmiertelnicy.
No więc dwa reportaże wyglądają inaczej niż cała reszta, która wygląda tak samo.
Cała reszta, która wygląda tak samo- jest pasmem rejestrującym nieszczęście, katastrofy, zbrodnie i wojny, płacz, rozpacz, krzywdę i beznadzieję egzystencji.

Z tego widać składa się w dużej części nasz świat.
Ta deprymująca demolka krzyczy zdjęciami z całego globu, które obrazują ludzką nędzę, podłość i pragnienie agresji. Można dostać doła, mówię Wam.

Można, ale oko zawisa z niejaką ulgą na dwóch fotoreportażach. Jeden z nich szczęśliwy, aktywny, dynamiczny. Drugi idzie tropem katastrofy, ale przynajmniej zwłoki i płacz nie są jego tematem przewodnim.
Jeden to reportaż z kategorii Sport. Jest to niemal jedyna bezpieczna kategoria z World Press Photo, w której nie grozi nam kliniczna depresja- można przeglądać bezpiecznie.
Druga- to kategoria Nature, w której spodziewalibyśmy się jedynie wesołych zdjęć hipopotamów z ptaszkami.

Niestety na kategorii "Nature" możemy się nieco zawieść.

Czyściec
Trochę się poczytało o sporcie kolarskim u Tylera Hamiltona („Wyścig tajemnic”- polecam). Dlatego z nomenklaturą kolarską się jest za pan brat. Wie się co to jest EPO, kortyzon, woreczek krwi (WK), małe czerwone jajeczko (testosteron). Zna się dawki i sposoby przetaczania. Przeżyło się już wzlot, triumf i upadek Lance'a Armstronga i sport rowerowy stracił dla świata trochę niewinności i uroku.

Ale tu mamy rok 1992 i chwała Tour de France błyszczy nieskalanym blaskiem, wszyscy są czyści, walczą ze swymi słabościami jak greccy olimpijczycy, o chlebie i wodzie pną się do góry, a publiczność pada przed nimi na kolana.


Walter Schmitz, I nagroda za cykl zdjęć w kategorii Sport, WPP 1992
Walter Schmitz, I nagroda za cykl zdjęć w kategorii Sport, WPP 1992

A nawet nie tylko pada, ale i dopinguje (słownie), zagrzewa do walki od dołu i schładza wodą z bidonów od góry.
Walter Schmitz, I nagroda za cykl zdjęć w kategorii Sport, WPP 1992
Walter Schmitz sfotografował walkę na przełęczy Tourmalet w Pirenejach, na którą wspina się trasa o nachyleniu 7,4%, dająca różnicę poziomów 1404 metry i mająca 19 km podjazdu i 17,4 kilometra zjazdu. Niezła jatka. Fotografie dostały pierwszą nagrodę za cykl w kategorii Sport.
Walter Schmitz, I nagroda za cykl zdjęć w kategorii Sport, WPP 1992

Walter Schmitz, I nagroda za cykl zdjęć w kategorii Sport, WPP 1992

Walter Schmitz, I nagroda za cykl zdjęć w kategorii Sport, WPP 1992
Emocje, ruch, wyścig, dynamika!

Wszystko to na czarno- białych zdjęciach, dzięki dzielnemu fotografowi.

Przyznaję, że jestem zmanierowany.

Nie wiem, czy lubisz czasem taką starą, przejrzałą nieco, wiejską babę - bo ja lubię babę - Henryś Pac wprowadził tę modę - lubię babę - co pewien czas, muszę powiedzieć, lubię babę - j'aime parfois une simple baba, lubię babę, do licha! Lubię babę! Hallali, hallali, lubię babę zwykłą i żeby była starawa!" (cytat)

Sam to dostrzegam, ten mój manieryzm- lubię zdjęcia superszerokokątne i to jest reportaż złożony tylko i wyłącznie z samych takich zdjęć, w związku z tym dostaje plusa już od samego wstępu. Ale zdjęcia wyróżniają się jeszcze dodatkowo, zwracają uwagę nietypowym światłem i techniką wykonania. Walther Schmitz, oprócz czarno białego filmu, superszerokiego obiektywu użył też lampy błyskowej. Dzięki niej ze zdjęć bucha dynamizm, ruch, a nawet pewna agresywność uzyskana mocnym kontrastem. Lampa pozwoliła zarejestrować zamrożony ruch z charakterystycznie rozmytymi krawędziami gdy fotograf panoramuje przejeżdżających zawodników, a przy tym wyrównała jasność bliskich cieni.

Większość zdjęć jest zrobiona pod ostre letnie słońce.

Jak wiecie „nie wolno robić zdjęć pod słońce”- jak głosi obiegowa opinia dyletantów.

Ale jak głosi opinia Szwejka: „nie wolno, ale można”.

A inna jeszcze opinia głosi: „nie wolno robić pod innych, trzeba cały czas robić pod siebie”.

A znowu opinia Heńka z parkingu mówi- „nie takie rzeczy żeśmy ze szwagrem pod słońce robili”.

Dlatego też zdjecia pod słońce panu Schmitzowi wyszły efektowne i przyciągające wzrok i mocno wyróżniające się nawet na tle pierwszoligowych fotoreportaży z World Press Photo

Pan Walther zastosował w praktyce i w dosłowości stwierdzenie Roberta Capy, z którym rozprawialiśmy się już na Fotodinozie (tutaj)- „Jeżeli nie zrobiłeś dobrego zdjęcia, to znaczy że nie byłeś wystarczająco blisko”. „Wystarczająco blisko” podczas fotografowania Tour de France oznaczało mniej więcej wtykanie obiektywu (jakiegoś 18 czy nawet 14mm) pod ramiona zawodników i kibiców.

Efektowne, trudne technicznie i przemyślane od strony wykonawczej te zdjęcia.
Całość reportażu dostępna- tutaj.


Piekło
To piekło wygląda jak narkotyczna wizja. Ale to piekło, niewątpliwie. Zginęło w nim 330 osób, więc nie można mieć co do niego wątpliwości.

Wybuch wulkanu Pinatubo na Filipinach. Philippe Bourseiller- francuski fotograf był tam i pracował dla Figaro Magazine (Pierwsza nagroda za cykl zdjęć w kategorii Natura i Środowisko).

Tutaj fotografowi sam żywioł zapozował do reportażu, produkując kompletnie odrealnione, księżycowe krajobrazy ze zwykłych pól i wiosek. Kolorystyka tych pejzaży nadaje się do powieszenia na ścianę.
Philipe Bourseiller, Pierwsza nagroda za cykl zdjęć w kategorii Natura i Środowisko, WPP 1992

Zwierzęta pociągowe stały się środkiem lokomocji, ale przewiezienie świni wymagało użycia specjalnego pojazdu.Foto: Philipe Bourseiller, Pierwsza nagroda za cykl zdjęć w kategorii Natura i Środowisko, WPP 1992.

Foto: Philipe Bourseiller, Pierwsza nagroda za cykl zdjęć w kategorii Natura i Środowisko, WPP 1992.

Dzień i noc zamiatano dachy, aby uchronić je przed zawaleniem. Foto: Philipe Bourseiller, Pierwsza nagroda za cykl zdjęć w kategorii Natura i Środowisko, WPP 1992.

Upiorne ciemności okrywały okolicę nawet w środku dnia. Foto: Philipe Bourseiller, Pierwsza nagroda za cykl zdjęć w kategorii Natura i Środowisko, WPP 1992

Mieszkańcy Olongapo, którzy odważyli się wyjść z domów między jednym a drugim wybuchem. Foto: Philipe Bourseiller, Pierwsza nagroda za cykl zdjęć w kategorii Natura i Środowisko, WPP 1992

Przekręcenie kolorów z ciemnym niebem i ziemią białą jak pokrytą śnieżnym puchem, a przy tym oświetlenie zmiękczonym światłem słońca daje efekt niemalże filmowy, w pierwszej chwili myśli się, że są to zdjęcia zrobione w podczerwieni. Że to jakaś aranżacja w studio.

(Wszystkie, przepiękne zdjęcia z tego reportażu do oberzenia- tutaj)

Piękno tych kolorów kontrastuje zdecydowanie ze smutną rzeczywistością po katastrofie, gdzie ludzie, którzy stracili dach nad głową i dobytek muszą sobie radzić w nieludzkich warunkach.

Nie tylko pan Bourseiller był w tym czasie na Filipinach. Najbardziej znane ze zdjęć z tej katastrofy, widziane już przeze mnie w kilku czasopismach, a nawet w „Angorze”- to to, które dosadnie oddaje grozę apokalipsy, jaką jest gotowy spuścić na głowy ludzi żywioł.
Fotoreporterzy uciekający przed nasilającymi się wybuchami wulkanu Pinataubo na wyspie Luzon na Filipinach.
Foto: Albarto Garcia, pierwsza nagroda za zdjęcie pojedyncze w kategorii Natura i Środowisko WPP 1992

Alberto Garcia dostał za to zdjęcie pierwszą nagrodę za zdjęcie pojedyncze w kategorii Natura i Środowisko.

Półciężarówka, maleńka jak mróweczka wobec potęgi wulkanu, każe się chwilę zastanowić nad tym co możemy, czego nie możemy i jak wyglądają proporcje.

Gdzie my i gdzie świat.

Fabrykant

P.S. No i co Pan na to, panie Jarosławie K.? Wreszcie na Fotodinozie coś o rowerach.

P.S. Wszystkie nagrody WPF 1992 do obejrzenia tutaj:
http://www.worldpressphoto.org/collection/photo/1992


niedziela, 25 października 2015

Należałoby spróbować je przymknąć, a potem się zastanawiać! Felieton powyborczy.



No i jednak przegrali! Nie wiem tylko- kto, bo felieton piszę w sobotę przed wyborami. Więc może wygrali? Ktoś wygrał na pewno. Jakoś to będzie.

Jakoś to będzie, ale nadchodzą ważne wyborcze tematy:

Jaki obiektyw wysłać do modyfikacji?

I dlaczego?



Skoro już wolno, panie doktorze, to trzeba by przerobić swoje stare obiektywy Sigmy na wersje 2,0, a nawet 2,0 turbo injection, żeby można było ich używać z każdą cyfrówką Canona na wszystkich przesłonach na jakich dusza zapragnie. A nie tylko latać nisko i powoli.

Tylko trzeba wytypować które obiektywy, bo całej szklarni nie dam rady od razu. Z resztą co ja będę robił jak wyślę wszystkie swoje obiektywy naraz? O czym ja będę pisał na Fotodinozie? Chyba o wyborach.



W tak zwanym międzyczasie zebrało się dość sporo z kolekcji niedziałających Sigm. Brakuje może tu i ówdzie jakichś rarytasków, ale w sumie całkiem skompletowany zestaw się nam zestawił.
No i teraz trzeba zrobić wybory.

Ze sklepu koła fortuny należy wybrać tę Sigmowkę w której najbardziej brakuje mi możliwości przymykania przesłony. Tę wysłać do Ostravy, do Pana Jiřiego Otiska, twórcy mikroprocesorów, które naprawiają stare Sigmy do współpracy z nowymi Canonami. Artykuł o Jego pracy jest tutaj.



Najbardziej korcą te szerokokątne, żeby hulały na pełnej klatce swoją szerokością. No ale są też bardzo miłe makro, jeszcze nieopisane na Fotodinozie, oraz jest też luneta wszechświatowej długości, czyli 400/5,6. No i jest umiarkowany szeroki kąt za to z dużym zbliżeniem, jak Partia Umiarkowanego Postępu (W Granicach Prawa)- 24/2,8. Każdy wart grzechu.


Niektóre partie, tfu.. obiektywy odpadły w przedbiegach- taki 18/3,5 (test-tutaj) jest na przykład jak SLD (to chyba nie jest wasz wybór?)- obiecuje dużo, ale jest tak naprawdę zdechłym staruchem- ostrość (przynajmniej mojego egzemplarza) nie jest idealna, więc jego nie wyślę.


Przez chwilę na czoło wysunął się teleobiektyw 400/5,6 (test-tutaj), który jest niczym partia Korwin (czyżbyście na nią głosowali?)- patrzy w siną dal i nie zastanawia się nad takimi detalami jak bliska rzeczywistość, ale cóż- jest to przykład szkła któremu przymykanie przesłony jest mało potrzebne. Z powodzeniem można go używać na otwartej, nawet w słoneczny dzień.




Przeżyję też brak przesłaniania na obiektywie 21-35/ 3,5-4,5 (test-tutaj), który jest jak PSL (czy to na nich głosowaliście, kumie?), zawsze użyteczny i do usług- w przeciwieństwie do PSL jest jednym z moich ulubionych- nie żąda nic w zamian. Jego jasność jest pośrodku skali i choć do idealnie wyostrzonych od pierwszego do ostatniego planu krajobrazów nie można oczekiwać przy f/3,5, to jednak radzi sobie w większości sytuacji,


Obiektywy Macro 50/2,8 i Macro 90/2,8 których używam bardzo często do zdjęć "produktowych" na Fotodinozę, są jak PIS i PO. Obydwa stare i dość podobne. Teoretycznie do czego innego, ale sposób działania zbliżony. 50/2,8 niestety zacina się pod koniec zakresu.

Mógłbym myśleć o ich upgradowaniu, ale jednak używam ich zawsze z Canonem D60, zatem wszystkie przesłony są dostępne i nie mam wielkiej weny żeby to zmieniać.


Znów lekkie przetasowanie i pomyślunek. Zostaje na polu bitwy 28/1,8 (test-tutaj), który jest jak Partia Razem. Niestety, choć niby ostry, bystry, jasny i elokwentny, ale celuje zupełnie nie tam gdzie trzeba. Autofokusem celuje nie tam gdzie trzeba. I to jest chyba dobra myśl, bo 28/1,8 bez możliwości przymykania przesłony nadaje się tylko do bardzo wąskich zastosowań- portretu lub detalu we wnętrzu. Do wszystkich innych przydałaby się możliwość przymykania. Do tego Pan Jiři rozbierając ten sprzęt, być może zaradzi coś na jego narowy autofokusowe.



W końcu postanowiłem wybrać dwa obiektywy- obydwa lekkie i łatwe do zapakowania, obydwa dają przyjemne nadzieje na używanie ich z Canonem 6D w każdych pięknych okolicznościach przyrody. I niepowtarzalnych.

Wybieram dwa.



Ale zaraz! Dwa krzyżyki?
Głos nieważny! I co my teraz zrobimy...



Fabrykant

wyborczy

czwartek, 22 października 2015

Co myśleć o Balearze.

Nie wiem jak Wy, ale ja przed każdą podróżą kupuję sobie mapę. Niektórzy odbywają podróże wyłącznie palcem po mapie, ja też, ale lubię potem sprawdzić to wszystko w skali 1:1, razem z zapachem i temperaturą. Nawet Google Street View tego nie zapewnia.
Kupiłem sobie mapę wyspy. Skala 1:50000. Widać niemal każdy domek. Nawet domek Rafaela Nadala.

Lubię wyspy.
Fascynują, bo ja takich nie mam. Mam ląd stały, a wyspy żadnej. No dobra, w Szczecinie jest taka jedna większa, we Wrocławiu trochę, ale to na rzece, a ja lubię wyspy morskie. I górskie też lubię.
Zawsze się jakoś ciekawie i romantycznie te wyspy kojarzą: Wyspa Robinsona Cruzoe, Tajemnicza Wyspa, Atlantyda Wyspa Ognia, pływająca wyspa Doktora Dolittle, Zaginona Wyspa, Wyspa Złoczyńców, Wyspa Doktora Morreau, Wyspa Skarbów, Wyspa Skazańców, Wielka Wyspa... a nie, to Wielka Wsypa była.
Wszystko na takiej wyspie jest wprost wyspaniałe.

Wyspa, pomimo tego, że należy tam sobie do jakiegoś kraju, to jednak jest jakimś zamkniętym światem, mikrokosmosem, który zamieszkują Wyspiarze.
Wyspiarze są inni niż reszta. Wystarczy popatrzeć na Anglików.

Wyspa, poprzez swoje zamknięcie daje ułudę. Ułudę, że da się ją poznać dogłębnie. Żadnego kraju (tak myśli się podświadomie) nie da się poznać do końca. Nawet swojego. Ale taka wyspa? Gdzieś się kończy, gdzieś ma brzeg i na ogół jest mniejsza. Jest szansa. Myśli się.
Port de Pollença.

Jak dotąd nie zawiodłem się na wyspach.

Nie będzie to niestety obszerny raport z oblężonej wyspy. Z różnych powodów, o których niżej. To będzie dość krótka relacja. Nie wiem, czy nie więcej będzie tu o Fiacie 500. Tak że jak ktoś nie lubi Fiata 500, to niech dalej nie czyta.

Majorka, zwana Machorką.
No bo myślałoby się, że tam mówią po hiszpańsku, znaczy w castellano, jak powinno się podobno nazywać ten język. Hasta la vista, baby.
Google, oczywiście natychmiast szpieguje człowieka na wyspie i po logowaniu do wi-fi poznaje że to człowiek z Majorki. No i proszę państwa ów Google człowiekowi z Majorki oferuje serwis nie tylko po hiszpańsku. Oprócz języka catellano, jest jeszcze do wyboru catalán, gallego i euskara. Czy oni muszą znać je wszystkie? Chyba nie. Muszą znać angielski, to pewne. Bez angielskiego nie byłoby tu życia za grosz- turyści dają 90% dochodu Majorki. Na 600 tys. rdzennych mieszkańców przypada rocznie, no proszę bardzo, ile to przypada turystów rocznie?
7 milionów turystów przypada.

Trudno byłoby w to uwierzyć, ale wystarczy usiąść na balkonie z widokiem na zatokę Palmy de Mallorca i obserwować lądujące samoloty (październik). Otóż nad zatoką Palmy samoloty nadlatują znad centrum wyspy, robią zwrot i ustawiają się w doskonale widocznej kolejce do lądowania, zwłaszcza wieczorem, kiedy włączają swoje jupitery, jak robaczki świętojańskie. Zawsze na dalekim wieczornym niebie widać nie mniej niż cztery samoloty w kolejce. Lądowanie odbywa się tak pi razy oko co dwie- trzy minuty.
Kawałek zatoki. Jak się przyjrzeć- na niebie widoczne dwa lądujące samoloty.
Samo lotnisko majorkańskie jest takie, że Okęcie może mu robić co najwyżej kanapki do pracy. A Kraków- Balice, to nawet przy nim się boi stanąć. To jest potwór, wygięty w łuk, z niekończącymi się korytarzami dojścia, wyposażonymi na szczęście w ruchome chodniki. Inaczej bogaci emerytowani Niemcy nie osiedlali by się na Majorce, tylko umierali na serce targając swoje bagaże w korytarzach lotniskowych.
7 milionów turystów.
Pollenca

Pollenca. Droga krzyżowa na wzgórze. 365 stopni.
No i dlatego najwyższy dochód netto na głowę mieszkańca z całej Hiszpanii też przypada na Majorkę. To wszystko widać, ten cały dochód. Sporą część dochodu przeznacza się na sprzątanie. Jest tam naprawdę niemożebnie czysto. Nie jest to może wypieszczenie jak w Szwajcarii:
" Ostatecznie zdecydowałem się na Szwajcarię. Od dawna nosiłem w duszy jej obraz. Ot, wstajesz rano, podchodzisz w bamboszach do okna, a tam alpejskie łąki, liliowe krowy z wielkimi literami MILKA na bokach; słysząc ich pasterskie dzwonki, kroczysz do jadalni, gdzie z cienkiej porcelany dymi szwajcarska czekolada, a szwajcarski ser lśni gorliwie, bo prawdziwy ementaler zawsze się troszeczkę poci, zwłaszcza w dziurach, siadasz, grzanki chrupią, miód pachnie alpejskimi ziołami, a błogą ciszę solennie punktuje tykot szwajcarskich zegarów. Rozwijasz świeżutką „Neue Zürcher Zeitung”, wprawdzie widzisz na pierwszej stronie wojny, bomby, liczby ofiar, ale takie dalekie to, jakby za pomniejszającym szkłem, bo wokół ład i cisza. Może i są gdzieś nieszczęścia, ale nie tu, w sercu terrorystycznego niżu, proszę, na wszystkich stronicach kantony rozmawiają ze sobą przyciszonym bankowym dialektem, odkładasz więc niedoczytaną gazetę, bo skoro wszystko idzie jak w szwajcarskim zegarku, po cóż czytać? Bez pośpiechu wstajesz, nucąc starą piosenkę, ubierasz się i samotnie idziesz do gór. Cóż za błogość!
Tak to mniej więcej sobie wyobrażałem. W Zurychu stanąłem w hotelu opodal lotniska i wziąłem się do szukania cichego zakątka w Alpach, na całe lato. Kartkowałem foldery z rosnącym zniecierpliwieniem, tu odstręczały mnie obietnice licznych dyskotek, tam kolejki linowe, co porcjami wciągają tłumy na lodowiec, a ja nie lubię tłumów, miałem więc trudne zadanie, nie łaknąc ani gór bez komfortu, ani komfortu bez gór. Z pierwszego piętra na najwyższe wygoniła mnie nagłośniona orkiestra hotelowa oraz kuchenna wentylacja, stwarzająca fałszywe, pewno, lecz dojmujące wrażenie, że tłuszczu na patelniach nie zmienia się od lat. Na górze nie było lepiej. Co parę minut waliły we mnie grzmotem startujące niedaleko dżety. W Europie nie mówi się dżety, lecz odrzutowce, ale słowo dżet lepiej kojarzy mi się z biciem po głowie. Kulki w uszach nie pomagały, bo wibracja silników wkręca się człowiekowi w szpik jak wiertarka dentystyczna. Po dwu dniach przeniosłem się więc do nowego „Sheratona” w centrum, nie zdając sobie sprawy z tego, że to jest hotel w pełni skomputeryzowany. Dostałem apartament zwany z amerykańska „suite”, długopis reklamowy i plastykowy żeton zamiast klucza do drzwi. Można nim też odmykać pełną alkoholi lodówkę. Była połączona z centralnym komputerem. Telewizor na żądanie pokazywał momentalny stan rachunku. Dość nawet zabawne było patrzeć, jak bezustannie rosną mielące cyfry, w takim tempie, jak czas przy oglądaniu wyścigów, ale to nie były sekundy, tylko franki szwajcarskie. „Sheraton” szczycił się wskrzeszaniem starych tradycji, na przykład srebra stołowej zastawy świeciły w jadalni na wszystkich stołach, dawniej sztućce miały wygrawerowane napisy „Skradzione w «Bristolu»”, w „Sheratonie” nic tak drażliwego; w sztućcach jest coś, co sprawia, że drzwi podnoszą alarm, gdy wyjść na ulicę ze srebrem w kieszeni. Niestety doświadczyłem tego i gęsto musiałem się tłumaczyć. Długopis zostawiłem przy szklance, a łyżeczkę wetknąłem sobie do kieszonki, lecz to nie ukoiło wyperfumowanego fagasa, bo łyżeczka lśniła jak umyta, choć jadłem jajka na miękko. No więc cóż, oblizałem ją, taki mam zwyczaj, nie chciałem się jednak spowiadać z intymnych przyzwyczajeń Szwajcarowi, przekonanemu, że mówi po angielsku. Uznałem sprawę za umorzoną, ale gdym dla igraszki spytał telewizor o wysokość rachunku, wyświetlił go z ceną jednej srebrnej łyżeczki – stała na ekranie jak wół. Skoro za nią zapłaciłem, była moja, więc przy obiedzie wetknąłem taką samą do kieszeni, co wywołało następną awanturę. „Sheraton”, wyjaśniono mi, nie jest sklepem samoobsługowym. Łyżeczka, choć wliczona do rachunku, pozostaje własnością hotelu. To nie kara, lecz symboliczny gest kurtuazji wobec gościa, bo koszty sądowe obeszłyby mu się drożej. Podrażniło to moją pieniaczą żyłkę, żeby się poprocesować z „Sheratonem”, ale nie chciałem sobie psuć nastroju, który na razie składał się tylko z nadziei na Szwajcarię mych rojeń.
Przy drzwiach łazienki miałem cztery wyłączniki i do końca pobytu nie opanowałem ich przeznaczenia, dlatego wieczorem wlazłem do łóżka po ciemku. Do poduszki była przypięta karta z serdecznym pozdrowieniem dyrekcji oraz małą Milką, ale nie wiedziałem o tym. Najpierw wbiłem sobie tę szpilkę w palec, a potem jakiś czas szukałem czekoladki pod kołdrą, bo się tam zawieruszyła. Zjadłszy ją, uświadomiłem sobie, że trzeba znów myć zęby, i uczyniłem to po krótkiej walce wewnętrznej. Potem, szukając kontaktu przy łóżku, nacisnąłem coś takiego, że materac zaczął drżeć. O abażur lampy uderzała duża ćma. Nie lubię ciem, zwłaszcza gdy siadają mi na twarzy, chciałem ją trzepnąć, ale w zasięgu ręki był tylko gruby, twardo oprawny tom hotelowej Biblii, a Biblią niezręcznie jakoś. Goniłem za tą ćmą dość długo. Wreszcie poślizgnąłem się na alpejskich folderach, bo przejrzane ciskałem przedtem na dywan. Niby nic. Głupstwa, o których wstyd pisać. Gdy jednak popatrzeć głębiej, przestaje to być takie proste. Im większy komfort, tym więcej męczy, a nawet poniża duchowo, bo człowiek czuje, że nie dorósł do korzystania z jego ogromu, jakby stał z łyżeczką przed oceanem, ale mniejsza jednak o łyżeczki."
      Stanisław Lem "Wizja lokalna"
 
Majorka nie jest Szwajcarią marzeń Ijona Tichego- jest krajem południowym, z większą niż Szwajcaria fantazją urbanistyczną, większymi nawarstwieniami dawnych czasów i pokoleń, ale nigdzie nie widziałem tam śmieci w żadnym rowie, ani papierków pozostawionych na plaży. Z tymi rowami, to o tyle dziwne, że Majorka jest czymś w rodzaju raju dla kolarzy. Jeżdżą ich setki, grupami i samotnie, po wszystkich drogach, wiejskich, miejskich, a zwłaszcza górskich, na których tam gdzie było można przewidziano dla nich specjalne pobocza i ścieżki. Widzę oczami wyobraźni, jak liczni, zasuwający na tym Giro de Mallorca cykliści rzucają papierki od batonów i butelki po wodzie do rowów.
Sęk w tym- że ich tam potem nie ma, tych papierków. Ktoś to musi sprzątać.
Kocham pana, panie Josefie Hofflehnerze. Manacor. Tu wychował się Rafa.

Majorka ma jednak pewne cechy wspólne ze Szwajcarią- to pewien niedobór egzotyki.
Jangtajmer. Wielka rzadkość na Majorce.
Oczywiście wspaniały anturaż, góry skalistymi stokami spadające do lazurowego morza stanowią o rajskim i błogim obrazie wyspy. Słońce świeci tam afrykańskim blaskiem, plaże- do wyboru- półkilometrowej szerokości piaszczyste, pod rzędami palm, malutkie połacie piasku w zatoczkach, albo klify południowego wybrzeża, z czymś na kształt fiordów wcinających się w ląd, ciepło, miło, niebo, raj, małpa myśli- w to mi graj!
Jednak gdyby mi zawiązali oczy i przenieśli z Polski pod pierwszy lepszy supermarket majorski w cieniu skalistych gór, a potem kazali powiedzieć gdzie jestem- musiałbym się długo zastanawiać. Zwłaszcza, że ten supermarket' to byłby Lidl, albo Spar.

Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji we Włoszech. Postawcie mnie pod dowolnym marketem we Włoszech, a powiem wam gdzie jestem. Nigdzie indziej nie ma tylu Alf Romeo stojących wśród tylu przydrożnych śmieci i czekających aż wreszcie skończy się sjesta i będzie otwarte.

Już pewnym dającym do myślenia symptomem było wypożyczenie auta na lotnisku. Otóż we wszystkich krajach, dotąd odwiedzanych, najtańsze auto jakie się daje wypożyczyć jest zawsze produkcji tego kraju do którego się przybyło. To tradycja, czy też inna zmowa handlowa, żeby turysta skosztował produktu rodzimej motoryzacji. Byłem więc niemal pewny że "Fiat 500 or similar" oznacza w Hiszpanii Seata Mii.
Pomyłka. Otóż dostaliśmy Fiata 500. Seata Mii, uwaga uwaga, nie widziałem ani jednego przez tydzień pobytu na Majorce.
Mieszkaniec i jego mieszkanie.

Majorka nie stawia żadnego mentalnego oporu, wchodzi płynnie jak masełko. Jakby jej wcale nie było. Jest łagodna, nie narzucająca się, cierpliwa, dostosowana, grzeczna. Wręcz wycofana. Na ulicach słychać tyle samo obcych języków co hiszpańskiego, wszyscy obsługujący w sklepach, restauracjach mówią po angielsku. Chodniki i drogi równe i czyste, sklepy niemal zawsze otwarte, plaże wysprzątane, wszystko przygotowane i dogodne. Prawie jak w Germanii (Lidl i Spar!). Prawie jak w Albionie.

Majorka, jeszcze przed masowym boomem turystycznym, stosunkowo późnym, bo z lat 30-tych była znana jako "L'Illa de la Calma" (wyspa spokoju). Podtrzymuje te tradycje- spokój zakłócają tu tylko turyści.
Wygląda na to,że po tysiącu lat podbojów którym podlegała Majorka najgorszy okazał się ten ostatni turystyczno- wakacyjny.
Majorkańczycy w czasach starożytnych byli wynalazcami procy i znanymi procarzami. "Ballein", od którego wzięły się "Baleary" to po grecku "strzelać z procy". No i co? Trzeba było nawalać kamieniami do tych turystów, a nie się z nimi kitwasić!

Cmentarz pod Arta. Niestety nie leżą tu turyści, tylko autochtoni.

Sęp majorkański wietrzy turystyczną krew.
Boom turystyczny spowodował katastrofalne skutki, w latach 70-tych deweloperka miała taką skalę, że niebacznie zabudowano hotelami wszystko co dzikie na południowo- zachodnim wybrzeżu. Dopiero dwadzieścia lat później zastanowiono się nieco i nie tylko zahamowano dalsze apetyty hotelarzy, ale też spowodowano wyburzenie części istniejącej zabudowy.
Teraz idzie trochę rozsądniej i bardzo dużą część wyspy objęto ochroną.
Pogoda nad Port de Pollenca

Wróćmy do tematu

Fiat 500
Fiat 500 jest świetnym pojazdem na majorkańskie drogi. Jest jak na nie stworzony. Samochodów dużych prawie nie ma na Majorce, co nie jest dziwne, bo na sporej ilości dróg się nie za bardzo mieszczą. W przeciwieństwie do nich pięćsetka jest mała, zwrotna, dzięki szerokiemu rozstawowi osi i kół, oraz posturze piramidki dobrze trzyma się asfaltu.
Pomimo mikrego silniczka 70-cio konnego całkiem raźnie sobie poczyna, nawet na drogach górskich. Bardzo go polubiłem.
Bo drogi w paśmie gór Tramuntana nie są lajtowe- prawie wszystkie zbudowano dla wózków ciągniętych przez osły, a na pewno nie dla autobusów turystycznych. Poza tym mają tam niezbyt przyjemny nawyk niestawiania barierek i braku jakichkolwiek poboczy. I choć większość z dróg nie biegnie może nad jakimiś straszliwymi przepaściami to jednak kwestia trafienia w czarne i nietrafienia w czarne wiąże się z ryzykiem położenia auta na boku wraz z roztrzaskaniem o głazy, które tuż obok asfaltu sterczą pół metra niżej.

Drogi górskie- jak to drogi górskie, ale jest jedna która ponad poziomy wylatuje i łamie kości, których inna nie łamie.

La Calobra jest niedobra.

Kobra bardzo jest niedobra -
Uch - jak Kobra jest niedobra!
Lecz czy to jest jej ach wina?
Onaż działa jak maszyna!
Człowiek jest ach taki też -
Jeży się jako ten jeż.
Każda baba jest niedobra
Jako pierwsza lepsza Kobra!
Tak - lecz ona o tym wie -
Co za świństwo, fuj a fe!
Witkacy
La Calobra
To podobnież droga w pierwszej piątce europejskich dróg z zakrętasami, obok Passo di Stelvio i Trasy Transfogarskiej. Dzieło inżynierii.
I póki człowiek nad nią nie stanie- to nie uwierzy. Póki człowiek na nią nie wjedzie- to myśli sobie- eee, co tam, górska droga jak górska droga, bywało się tu i ówdzie, Alpy, Karpaty, Tatry, Wyżyna Wzniesień Łódzkich, z niejednego cyca... tfu, z niejednego pieca się chleb itd.
Ale dopiero jak się tam stanie to można ocenić, że poprowadzono tę drogę po prostu w przepaść. Inaczej się tego nie nazwie- to nie jest żadna dolina, to nie jest kotlina, to jest zatrważająca przepaść i w niej skonstruowana droga, i to taka którą jeżdżą autobusy!
La Calobra jest niedobra. Uch.
Zaprojektował ją w 1932 roku włoski inżynier Antonio Parietti, została zbudowana całkowicie ręcznie, bez użycia maszyn, w taki sposób by uniknąć konstruowania jakiegokolwiek tunelu.
Średnie nachylenie- 7%, nie jest to może bardzo dużo, ale z pewnością nie jest to nachylenie stałe- znaczy się czasem jest mniejsze, a czasem większe. Niepojętymi wężowymi splotami droga schodzi w dół, ku morzu. Różnica wysokości licząc od powierzchni lazurowych fal, to 680 metrów do góry, a potem jeszcze 200 metrów w dół, po drugiej stronie przełęczy.
Inżynier Parietti myślał i myślał, aż wymyślił najsłynniejszy zakręt zwany Nudo de la Corbata (Węzeł Krawata) jest to zakręcik o 270 stopni, stosujący utratę wysokości metodą ulicy Karowej w Warszawie.
Wspomniany Nudo de la Corbaata, widziany ze wspomnianego Fiata.
La Calobra
No i depczemy gaz i hamulce i udajemy, że wysoko umieszczona wajha biegów w Fiacie 500 jest nawiązaniem do rajdówek WRC.

Jest na La Calobrze parę zwężek. Oj, niedobrze. Na La Calobrze.
Na większości zakrętów nie da się minąć autobusu i trzeba poczekać aż taki autobus się przesmyknie. Jednak pomimo karkołomności tej trasy rzesze autobusów przetaczają się tam z góry na dół, mijając setkę kolarzy, którzy ulewają pot, by pokonać słynna drogę.
La Calobra jest niedobra, ale wiedzie do zatoki o tej samej nazwie, a potem poprzez ścieżki piesze, przebite tunelami do wspaniałej doliny rzeki wypływającej spod skał Tramuntany. Niestety jest tam tłoczno, nawet poza sezonem.
Zatoka Sa Calobra
Dzielnym Fiatem pjeńcet przebyliśmy góry i urwiska od półwyspu Formentor na wschodzie, aż do Soller i jego sojusznika- Port de Soller na zachodzie. 
Port de Soller

Port de Soller
Bo też sporo miast nadbrzeżnych na Majorce ma swoich sojuszników na wysuniętej flance. Jest Alcúdia i Port d' Alcúdia, Pollença i Port de Pollença., Valldemossa i Port de Valldemossa, Artà i Coves d' Artà. Miasto główne leży 2-3 kilometry od brzegu, a przy morzu osłania go "Port de...". Wszystko to przez wrednych piratów z wrednego średniowiecza. Napadali.
Zatem Mallorquinos zrobili sobie takie porty przeciwnapadowe.
W razie czego poddawali nadbrzeże, razem z rybakami i sieciami i mieli chwilę czasu na zwianie za mury. Pirackie statki na lądzie słabo sobie radziły. 
Artà
Artà

Artà. Grzechu warta.

Sporo z takich murów przetrwało- w Palmie na zachodnim wybrzeżu i najbardziej urocze -w Alcúdii na wschodnim. Alcùdia, na szczęście odsunięta od morza, została ocalona przed obudowaniem starego miasta hotelami.
Alcùdia

Alcùdia. Ratusz.
Tu nie wolno używać pilota. Dlatego tyle kabli.

Dla wybrańców- Formentor
Półwysep Formentor
Półwysep Formentor
Półwysep Formentor
Półwysep Formentor
Cap de Formentor. Koza nostra.
O dwa takie same samochody!

Jednym z takich ocalonych jest też półwysep Formentor, uznawany za najbardziej malowniczy pejzaż wyspy- stoi tam ino jeden hotel, luksusuowy, z lat 30-tych, w którym bywał i Charlie Chaplin i Winston Churchill i Grace Kelly i Aleksander Kwaśniewski jeszcze hm... jeszcze w formie. Zwykły człowiek też może sobie pobalować na plaży blisko "Hotelu Formentor", w tej samej zatoczce. Jednak dyskretnie przeprowadzono selekcję zwykłego człowieka o czym głoszą tablice z cennikiem. Przyjrzyjcie się. "Hotel Formentor" stoi w prawej części zatoki.

hey yeah watch this man, babilon is suckin' like a vampire
this a blood blood, this a blood blood blood of a man !
If live was a thing money could a buy
Rich shoulda live and poor woulda die
If live was a thing money could a buy

Rich shoulda live and poor woulda die

Plaża Formentor
Plaża Formentor
Plaża Formentor
Na Cap de Formentor prowadzi trasa zaprojektowana przez tego samego Antonio Pariettiego. Tutaj miał łatwiejsze zadanie, ale za to trasa ma 21 kilometrów. W sam raz coś dla Fiata 500.

 
Majorka jest cholernie przyjemna, choć siedzi cicho i uśmiecha się przyjaźnie do turystów.
Nieziemsko wielka katedra w Palma de Mallorca.
Wiatrak na Równinie Centralnej.
No coments.
Kościół i dzwonnica w Muro.


Kościół i dzwonnica w Muro
Pejzaż jest łagodny, mało tam wybryków architektury, chyba że to Katedra w Palmie, mało tam koloru innego niż żółtopomarańczowy odcień ziemi, piaskowca i dachówek. Bardzo to jest kojące wszytko. Wraki wiatraków do pompowania wody na rudawych polach stoją milczące na równinie, pomarańczowe skały nurzają się w lazurze fal pod domem ulubionego tenisisty, przerzutki sportowych rowerów terkoczą cichutko na ścieżkach rowerowych, a dzikie kozy wyżerają turystom kanapki z rąk.

Sielanka.

Tylko nie jedźcie tam w sezonie.

Fabrykant
Dyrektor kreatywny i natywny. Naiwny.

P.S. Wprowadziłem nowy tag "tu byłem- Tony Halik", jak kto chce zobaczyć inne wpisy podróżnicze- proszony jest o udanie się wzdłuż brzegu tego Tagu.