Co
prawda miasto zostało przepołowione monstrualnym i kosztownym rowem
ale za to antykwariaty mamy fajne.
Nie
chodzę do tych niszowych, ale te popularne są na przykład bardzo
korzystnie ulokowane w centrum kilka minut spaceru od Narutowicza w
stronę północną, za kebabem w prawo, azymut 355 West, uważać na
pędzące riksze i straż miejską.
Niespodziewanie
w jednym z antykwariatów odkryłem na półeczce lekko podniszczony
artefakt godny zakupu. Jest to artefakt fotograficzny, ale nie z
czasów Niciphore'a Niepce'a, ani nawet Roberta Doisneau, tylko z
czasów produkcji mojego ulubionego Mercedesa W126 zwanego szejkiem i
to już na szerokiej listwie. Znaczy się artefakt niedawny, niby to.
23
lata. Rok 1992 album World Press Photo.
Odkrywam
tam dwa reportaże, jak dwie kompletnie inne planety. jakby jeden był
reportażem z Marsa, a drugi z Wenus. A nawet jakby jeden był
reportażem z czyśćca, a drugi z piekieł. Jakby działy się w
dwóch różnych światach, a nie na tym samym biednym globie po
którym chodzą wszyscy śmiertelnicy.
No
więc dwa reportaże wyglądają inaczej niż cała reszta, która
wygląda tak samo.
Cała
reszta, która wygląda tak samo- jest pasmem rejestrującym
nieszczęście, katastrofy, zbrodnie i wojny, płacz, rozpacz,
krzywdę i beznadzieję egzystencji.
Z
tego widać składa się w dużej części nasz świat.
Ta
deprymująca demolka krzyczy zdjęciami z całego globu, które
obrazują ludzką nędzę, podłość i pragnienie agresji. Można
dostać doła, mówię Wam.
Można,
ale oko zawisa z niejaką ulgą na dwóch fotoreportażach. Jeden z
nich szczęśliwy, aktywny, dynamiczny. Drugi idzie tropem
katastrofy, ale przynajmniej zwłoki i płacz nie są jego tematem
przewodnim.
Jeden
to reportaż z kategorii Sport. Jest to niemal jedyna bezpieczna
kategoria z World Press Photo, w której nie grozi nam kliniczna
depresja- można przeglądać bezpiecznie. Druga- to kategoria Nature, w której spodziewalibyśmy się jedynie wesołych zdjęć hipopotamów z ptaszkami. Niestety na kategorii "Nature" możemy się nieco zawieść.
Czyściec
Trochę
się poczytało o sporcie kolarskim u Tylera Hamiltona („Wyścig
tajemnic”- polecam). Dlatego z nomenklaturą kolarską się jest za
pan brat. Wie się co to jest EPO, kortyzon, woreczek krwi (WK), małe
czerwone jajeczko (testosteron). Zna się dawki i sposoby
przetaczania. Przeżyło się już wzlot, triumf i upadek Lance'a
Armstronga i sport rowerowy stracił dla świata trochę niewinności
i uroku.
Ale
tu mamy rok 1992 i chwała Tour de France błyszczy nieskalanym
blaskiem, wszyscy są czyści, walczą ze swymi słabościami jak
greccy olimpijczycy, o chlebie i wodzie pną się do góry, a
publiczność pada przed nimi na kolana.
Walter Schmitz, I nagroda za cykl zdjęć w kategorii Sport, WPP 1992
Walter Schmitz, I nagroda za cykl zdjęć w kategorii Sport, WPP 1992
A
nawet nie tylko pada, ale i dopinguje (słownie), zagrzewa do walki
od dołu i schładza wodą z bidonów od góry.
Walter Schmitz, I nagroda za cykl zdjęć w kategorii Sport, WPP 1992
Walter
Schmitz sfotografował walkę na przełęczy Tourmalet w Pirenejach,
na którą wspina się trasa o nachyleniu 7,4%, dająca różnicę
poziomów 1404 metry i mająca 19 km podjazdu i 17,4 kilometra
zjazdu. Niezła jatka. Fotografie dostały pierwszą nagrodę za cykl w
kategorii Sport.
Walter Schmitz, I nagroda za cykl zdjęć w kategorii Sport, WPP 1992
Walter Schmitz, I nagroda za cykl zdjęć w kategorii Sport, WPP 1992
Walter Schmitz, I nagroda za cykl zdjęć w kategorii Sport, WPP 1992
Emocje,
ruch, wyścig, dynamika!
Wszystko
to na czarno- białych zdjęciach, dzięki dzielnemu fotografowi.
Przyznaję,
że jestem zmanierowany.
„Nie wiem, czy lubisz
czasem taką starą, przejrzałą nieco, wiejską babę - bo ja lubię
babę - Henryś Pac wprowadził tę modę - lubię babę - co pewien
czas, muszę powiedzieć, lubię babę - j'aime parfois une simple
baba, lubię babę, do licha! Lubię babę! Hallali, hallali, lubię
babę zwykłą i żeby była starawa!" (cytat)
Sam
to dostrzegam, ten mój manieryzm- lubię zdjęcia superszerokokątne
i to jest reportaż złożony tylko i wyłącznie z samych takich
zdjęć, w związku z tym dostaje plusa już od samego wstępu. Ale
zdjęcia wyróżniają się jeszcze dodatkowo, zwracają uwagę
nietypowym światłem i techniką wykonania. Walther Schmitz, oprócz
czarno białego filmu, superszerokiego obiektywu użył też lampy
błyskowej. Dzięki niej ze zdjęć bucha dynamizm, ruch, a nawet
pewna agresywność uzyskana mocnym kontrastem. Lampa pozwoliła
zarejestrować zamrożony ruch z charakterystycznie rozmytymi
krawędziami gdy fotograf panoramuje przejeżdżających zawodników,
a przy tym wyrównała jasność bliskich cieni.
Większość
zdjęć jest zrobiona pod ostre letnie słońce.
Jak
wiecie „nie wolno robić zdjęć pod słońce”- jak głosi
obiegowa opinia dyletantów.
Ale
jak głosi opinia Szwejka: „nie wolno, ale można”.
A
inna jeszcze opinia głosi: „nie wolno robić pod innych, trzeba
cały czas robić pod siebie”.
A
znowu opinia Heńka z parkingu mówi- „nie takie rzeczy żeśmy ze
szwagrem pod słońce robili”.
Dlatego
też zdjecia pod słońce panu Schmitzowi wyszły efektowne i
przyciągające wzrok i mocno wyróżniające się nawet na tle
pierwszoligowych fotoreportaży z World Press Photo
Pan
Walther zastosował w praktyce i w dosłowości stwierdzenie Roberta
Capy, z którym rozprawialiśmy się już na Fotodinozie (tutaj)- „Jeżeli
nie zrobiłeś dobrego zdjęcia, to znaczy że nie byłeś
wystarczająco blisko”. „Wystarczająco blisko” podczas
fotografowania Tour de France oznaczało mniej więcej wtykanie
obiektywu (jakiegoś 18 czy nawet 14mm) pod ramiona zawodników i
kibiców.
Efektowne,
trudne technicznie i przemyślane od strony wykonawczej te zdjęcia. Całość reportażu dostępna- tutaj.
Piekło
To
piekło wygląda jak narkotyczna wizja. Ale to piekło, niewątpliwie.
Zginęło w nim 330 osób, więc nie można mieć co do niego
wątpliwości.
Wybuch
wulkanu Pinatubo na Filipinach. Philippe Bourseiller- francuski
fotograf był tam i pracował dla Figaro Magazine (Pierwsza nagroda
za cykl zdjęć w kategorii Natura i Środowisko).
Tutaj
fotografowi sam żywioł zapozował do reportażu, produkując
kompletnie odrealnione, księżycowe krajobrazy ze zwykłych pól i
wiosek. Kolorystyka tych pejzaży nadaje się do powieszenia na
ścianę.
Philipe Bourseiller, Pierwsza nagroda za cykl zdjęć w kategorii Natura i Środowisko, WPP 1992
Zwierzęta pociągowe stały się środkiem lokomocji, ale przewiezienie świni wymagało użycia specjalnego pojazdu.Foto: Philipe Bourseiller, Pierwsza nagroda za cykl zdjęć w kategorii Natura i Środowisko, WPP 1992.
Foto: Philipe Bourseiller, Pierwsza nagroda za cykl zdjęć w kategorii Natura i Środowisko, WPP 1992.
Dzień i noc zamiatano dachy, aby uchronić je przed zawaleniem. Foto: Philipe Bourseiller, Pierwsza nagroda za cykl zdjęć w kategorii Natura i Środowisko, WPP 1992.
Upiorne ciemności okrywały okolicę nawet w środku dnia. Foto: Philipe Bourseiller, Pierwsza nagroda za cykl zdjęć w kategorii Natura i Środowisko, WPP 1992
Mieszkańcy Olongapo, którzy odważyli się wyjść z domów między jednym a drugim wybuchem. Foto: Philipe Bourseiller, Pierwsza nagroda za cykl zdjęć w kategorii Natura i Środowisko, WPP 1992
Przekręcenie
kolorów z ciemnym niebem i ziemią białą jak pokrytą śnieżnym
puchem, a przy tym oświetlenie zmiękczonym światłem słońca daje
efekt niemalże filmowy, w pierwszej chwili myśli się, że są to
zdjęcia zrobione w podczerwieni. Że to jakaś aranżacja w studio. (Wszystkie, przepiękne zdjęcia z tego reportażu do oberzenia- tutaj)
Piękno
tych kolorów kontrastuje zdecydowanie ze smutną rzeczywistością
po katastrofie, gdzie ludzie, którzy stracili dach nad głową i
dobytek muszą sobie radzić w nieludzkich warunkach.
Nie
tylko pan Bourseiller był w tym czasie na Filipinach. Najbardziej
znane ze zdjęć z tej katastrofy, widziane już przeze mnie w kilku
czasopismach, a nawet w „Angorze”- to to, które dosadnie oddaje
grozę apokalipsy, jaką jest gotowy spuścić na głowy ludzi
żywioł.
Fotoreporterzy uciekający przed nasilającymi się wybuchami wulkanu Pinataubo na wyspie Luzon na Filipinach. Foto: Albarto Garcia, pierwsza nagroda za zdjęcie pojedyncze w kategorii Natura i Środowisko WPP 1992
Alberto
Garcia dostał za to zdjęcie pierwszą nagrodę za zdjęcie
pojedyncze w kategorii Natura i Środowisko.
Półciężarówka,
maleńka jak mróweczka wobec potęgi wulkanu, każe się chwilę
zastanowić nad tym co możemy, czego nie możemy i jak wyglądają
proporcje.
No i jednak przegrali! Nie wiem tylko-
kto, bo felieton piszę w sobotę przed wyborami. Więc może wygrali? Ktoś wygrał na pewno. Jakoś to będzie.
Jakoś to będzie, ale nadchodzą ważne
wyborcze tematy:
Jaki obiektyw wysłać do modyfikacji?
I dlaczego?
Skoro już wolno, panie doktorze, to
trzeba by przerobić swoje stare obiektywy Sigmy na wersje 2,0, a
nawet 2,0 turbo injection, żeby można było ich używać z każdą
cyfrówką Canona na wszystkich przesłonach na jakich dusza
zapragnie. A nie tylko latać nisko i powoli.
Tylko trzeba wytypować które
obiektywy, bo całej szklarni nie dam rady od razu. Z resztą co ja
będę robił jak wyślę wszystkie swoje obiektywy naraz? O czym ja
będę pisał na Fotodinozie? Chyba o wyborach.
W tak zwanym międzyczasie zebrało się
dość sporo z kolekcji niedziałających Sigm. Brakuje może tu i
ówdzie jakichś rarytasków, ale w sumie całkiem skompletowany
zestaw się nam zestawił. No i teraz trzeba zrobić wybory.
Ze sklepu koła fortuny należy wybrać
tę Sigmowkę w której najbardziej brakuje mi możliwości
przymykania przesłony. Tę wysłać do Ostravy, do Pana Jiřiego Otiska, twórcy mikroprocesorów, które naprawiają stare Sigmy do
współpracy z nowymi Canonami. Artykuł o Jego pracy jest tutaj.
Najbardziej korcą te szerokokątne,
żeby hulały na pełnej klatce swoją szerokością. No ale są też
bardzo miłe makro, jeszcze nieopisane na Fotodinozie, oraz jest też
luneta wszechświatowej długości, czyli 400/5,6. No i jest
umiarkowany szeroki kąt za to z dużym zbliżeniem, jak Partia
Umiarkowanego Postępu (W Granicach Prawa)- 24/2,8. Każdy wart
grzechu.
Niektóre partie, tfu.. obiektywy odpadły w przedbiegach- taki
18/3,5 (test-tutaj) jest na przykład jak SLD (to chyba nie jest wasz wybór?)- obiecuje dużo, ale jest tak
naprawdę zdechłym staruchem- ostrość (przynajmniej mojego
egzemplarza) nie jest idealna, więc jego nie wyślę.
Przez chwilę na czoło wysunął się
teleobiektyw 400/5,6 (test-tutaj), który jest niczym partia Korwin (czyżbyście na nią głosowali?)- patrzy w siną
dal i nie zastanawia się nad takimi detalami jak bliska
rzeczywistość, ale cóż- jest to przykład szkła któremu
przymykanie przesłony jest mało potrzebne. Z powodzeniem można go
używać na otwartej, nawet w słoneczny dzień.
Przeżyję też brak przesłaniania na
obiektywie 21-35/ 3,5-4,5 (test-tutaj), który jest jak PSL (czy to na nich głosowaliście, kumie?), zawsze użyteczny i
do usług- w przeciwieństwie do PSL jest jednym z moich ulubionych-
nie żąda nic w zamian. Jego jasność jest pośrodku skali i choć
do idealnie wyostrzonych od pierwszego do ostatniego planu
krajobrazów nie można oczekiwać przy f/3,5, to jednak radzi sobie
w większości sytuacji,
Obiektywy Macro 50/2,8 i Macro 90/2,8
których używam bardzo często do zdjęć "produktowych"
na Fotodinozę, są jak PIS i PO. Obydwa stare i dość podobne.
Teoretycznie do czego innego, ale sposób działania zbliżony.
50/2,8 niestety zacina się pod koniec zakresu.
Mógłbym myśleć o ich upgradowaniu,
ale jednak używam ich zawsze z Canonem D60, zatem wszystkie
przesłony są dostępne i nie mam wielkiej weny żeby to zmieniać.
Znów lekkie przetasowanie i
pomyślunek. Zostaje na polu bitwy 28/1,8 (test-tutaj), który jest jak Partia
Razem. Niestety, choć niby ostry, bystry, jasny i elokwentny, ale celuje
zupełnie nie tam gdzie trzeba. Autofokusem celuje nie tam gdzie
trzeba. I to jest chyba dobra myśl, bo 28/1,8 bez możliwości
przymykania przesłony nadaje się tylko do bardzo wąskich
zastosowań- portretu lub detalu we wnętrzu. Do wszystkich innych
przydałaby się możliwość przymykania. Do tego Pan Jiři
rozbierając ten sprzęt, być może zaradzi coś na jego narowy
autofokusowe.
W końcu postanowiłem wybrać dwa
obiektywy- obydwa lekkie i łatwe do zapakowania, obydwa dają
przyjemne nadzieje na używanie ich z Canonem 6D w każdych pięknych
okolicznościach przyrody. I niepowtarzalnych.
Nie
wiem jak Wy, ale ja przed każdą podróżą kupuję sobie mapę.
Niektórzy odbywają podróże wyłącznie palcem po mapie, ja też,
ale lubię potem sprawdzić to wszystko w skali 1:1, razem z zapachem
i temperaturą. Nawet Google Street View tego nie zapewnia.
Kupiłem
sobie mapę wyspy. Skala 1:50000. Widać niemal każdy domek. Nawet
domek Rafaela Nadala.
Lubię
wyspy.
Fascynują,
bo ja takich nie mam. Mam ląd stały, a wyspy żadnej. No dobra, w
Szczecinie jest taka jedna większa, we Wrocławiu trochę, ale to na
rzece, a ja lubię wyspy morskie. I górskie też lubię.
Zawsze
się jakoś ciekawie i romantycznie te wyspy kojarzą: Wyspa
Robinsona Cruzoe, Tajemnicza Wyspa, Atlantyda Wyspa Ognia, pływająca
wyspa Doktora Dolittle, Zaginona Wyspa, Wyspa Złoczyńców, Wyspa
Doktora Morreau, Wyspa Skarbów, Wyspa Skazańców, Wielka Wyspa... a
nie, to Wielka Wsypa była.
Wszystko
na takiej wyspie jest wprost wyspaniałe.
Wyspa,
pomimo tego, że należy tam sobie do jakiegoś kraju, to jednak jest
jakimś zamkniętym światem, mikrokosmosem, który zamieszkują
Wyspiarze.
Wyspiarze
są inni niż reszta. Wystarczy popatrzeć na Anglików.
Wyspa,
poprzez swoje zamknięcie daje ułudę. Ułudę, że da się ją
poznać dogłębnie. Żadnego kraju (tak myśli się podświadomie)
nie da się poznać do końca. Nawet swojego. Ale taka wyspa? Gdzieś
się kończy, gdzieś ma brzeg i na ogół jest mniejsza. Jest
szansa. Myśli się.
Port de Pollença.
Jak
dotąd nie zawiodłem się na wyspach.
Nie
będzie to niestety obszerny raport z oblężonej wyspy. Z różnych
powodów, o których niżej. To będzie dość krótka relacja. Nie
wiem, czy nie więcej będzie tu o Fiacie 500. Tak że jak ktoś nie
lubi Fiata 500, to niech dalej nie czyta.
Majorka,
zwana Machorką.
No
bo myślałoby się, że tam mówią po hiszpańsku, znaczy w
castellano, jak powinno się podobno nazywać ten język. Hasta la
vista, baby.
Google,
oczywiście natychmiast szpieguje człowieka na wyspie i po logowaniu
do wi-fi poznaje że to człowiek z Majorki. No i proszę państwa ów
Google człowiekowi z Majorki oferuje serwis nie tylko po hiszpańsku.
Oprócz języka catellano, jest
jeszcze do wyboru catalán, gallego i euskara. Czy oni muszą znać
je wszystkie? Chyba nie. Muszą znać angielski, to pewne. Bez
angielskiego nie byłoby tu życia za grosz- turyści dają 90%
dochodu Majorki. Na 600 tys. rdzennych mieszkańców przypada
rocznie, no proszę bardzo, ile to przypada turystów rocznie?
7
milionów turystów przypada.
Trudno
byłoby w to uwierzyć, ale wystarczy usiąść na balkonie z
widokiem na zatokę Palmy de Mallorca i obserwować lądujące
samoloty (październik). Otóż nad zatoką Palmy samoloty nadlatują
znad centrum wyspy, robią zwrot i ustawiają się w doskonale
widocznej kolejce do lądowania, zwłaszcza wieczorem, kiedy włączają
swoje jupitery, jak robaczki świętojańskie. Zawsze na dalekim
wieczornym niebie widać nie mniej niż cztery samoloty w kolejce.
Lądowanie odbywa się tak pi razy oko co dwie- trzy minuty.
Kawałek zatoki. Jak się przyjrzeć- na niebie widoczne dwa lądujące samoloty.
Samo
lotnisko majorkańskie jest takie, że Okęcie może mu robić co
najwyżej kanapki do pracy. A Kraków- Balice, to nawet przy nim się
boi stanąć. To jest potwór, wygięty w łuk, z niekończącymi się
korytarzami dojścia, wyposażonymi na szczęście w ruchome
chodniki. Inaczej bogaci emerytowani Niemcy nie osiedlali by się na
Majorce, tylko umierali na serce targając swoje bagaże w
korytarzach lotniskowych.
7
milionów turystów.
Pollenca
Pollenca. Droga krzyżowa na wzgórze. 365 stopni.
No
i dlatego najwyższy dochód netto na głowę mieszkańca z całej
Hiszpanii też przypada na Majorkę. To wszystko widać, ten cały
dochód. Sporą część dochodu przeznacza się na sprzątanie. Jest
tam naprawdę niemożebnie czysto. Nie jest to może wypieszczenie
jak w Szwajcarii:
"
Ostatecznie zdecydowałem się na Szwajcarię. Od dawna
nosiłem w duszy jej obraz. Ot, wstajesz rano, podchodzisz
w bamboszach do okna, a tam alpejskie łąki, liliowe
krowy z wielkimi literami MILKA na bokach; słysząc ich
pasterskie dzwonki, kroczysz do jadalni, gdzie z cienkiej
porcelany dymi szwajcarska czekolada, a szwajcarski ser lśni
gorliwie, bo prawdziwy ementaler zawsze się troszeczkę poci,
zwłaszcza w dziurach, siadasz, grzanki chrupią, miód pachnie
alpejskimi ziołami, a błogą ciszę solennie punktuje tykot
szwajcarskich zegarów. Rozwijasz świeżutką „Neue Zürcher
Zeitung”, wprawdzie widzisz na pierwszej stronie wojny, bomby,
liczby ofiar, ale takie dalekie to, jakby za pomniejszającym
szkłem, bo wokół ład i cisza. Może i są gdzieś
nieszczęścia, ale nie tu, w sercu terrorystycznego niżu,
proszę, na wszystkich stronicach kantony rozmawiają ze sobą
przyciszonym bankowym dialektem, odkładasz więc niedoczytaną
gazetę, bo skoro wszystko idzie jak w szwajcarskim
zegarku, po cóż czytać? Bez pośpiechu wstajesz, nucąc starą
piosenkę, ubierasz się i samotnie idziesz do gór. Cóż
za błogość!
Tak to mniej więcej
sobie wyobrażałem. W Zurychu stanąłem w hotelu opodal
lotniska i wziąłem się do szukania cichego zakątka
w Alpach, na całe lato. Kartkowałem foldery z rosnącym
zniecierpliwieniem, tu odstręczały mnie obietnice licznych
dyskotek, tam kolejki linowe, co porcjami wciągają tłumy
na lodowiec, a ja nie lubię tłumów, miałem więc trudne
zadanie, nie łaknąc ani gór bez komfortu, ani komfortu bez gór.
Z pierwszego piętra na najwyższe wygoniła mnie
nagłośniona orkiestra hotelowa oraz kuchenna wentylacja,
stwarzająca fałszywe, pewno, lecz dojmujące wrażenie, że tłuszczu
na patelniach nie zmienia się od lat. Na górze nie
było lepiej. Co parę minut waliły we mnie grzmotem
startujące niedaleko dżety. W Europie nie mówi się dżety,
lecz odrzutowce, ale słowo dżet lepiej kojarzy mi się z biciem
po głowie. Kulki w uszach nie pomagały, bo wibracja
silników wkręca się człowiekowi w szpik jak wiertarka
dentystyczna. Po dwu dniach przeniosłem się więc do nowego
„Sheratona” w centrum, nie zdając sobie sprawy z tego,
że to jest hotel w pełni skomputeryzowany. Dostałem
apartament zwany z amerykańska „suite”, długopis reklamowy
i plastykowy żeton zamiast klucza do drzwi. Można nim też
odmykać pełną alkoholi lodówkę. Była połączona z centralnym
komputerem. Telewizor na żądanie pokazywał momentalny stan
rachunku. Dość nawet zabawne było patrzeć, jak bezustannie rosną
mielące cyfry, w takim tempie, jak czas przy oglądaniu
wyścigów, ale to nie były sekundy, tylko franki szwajcarskie.
„Sheraton” szczycił się wskrzeszaniem starych tradycji,
na przykład srebra stołowej zastawy świeciły w jadalni
na wszystkich stołach, dawniej sztućce miały wygrawerowane
napisy „Skradzione w «Bristolu»”, w „Sheratonie”
nic tak drażliwego; w sztućcach jest coś, co sprawia,
że drzwi podnoszą alarm, gdy wyjść na ulicę ze srebrem
w kieszeni. Niestety doświadczyłem tego i gęsto musiałem
się tłumaczyć. Długopis zostawiłem przy szklance, a łyżeczkę
wetknąłem sobie do kieszonki, lecz to nie ukoiło
wyperfumowanego fagasa, bo łyżeczka lśniła jak umyta, choć
jadłem jajka na miękko. No więc cóż, oblizałem ją, taki
mam zwyczaj, nie chciałem się jednak spowiadać z intymnych
przyzwyczajeń Szwajcarowi, przekonanemu, że mówi
po angielsku. Uznałem sprawę za umorzoną, ale gdym dla
igraszki spytał telewizor o wysokość rachunku, wyświetlił
go z ceną jednej srebrnej łyżeczki – stała na ekranie
jak wół. Skoro za nią zapłaciłem, była moja, więc przy
obiedzie wetknąłem taką samą do kieszeni, co wywołało
następną awanturę. „Sheraton”, wyjaśniono mi, nie jest
sklepem samoobsługowym. Łyżeczka, choć wliczona do rachunku,
pozostaje własnością hotelu. To nie kara, lecz symboliczny gest
kurtuazji wobec gościa, bo koszty sądowe obeszłyby mu się
drożej. Podrażniło to moją pieniaczą żyłkę, żeby się
poprocesować z „Sheratonem”, ale nie chciałem sobie psuć
nastroju, który na razie składał się tylko z nadziei
na Szwajcarię mych rojeń. Przy drzwiach łazienki
miałem cztery wyłączniki i do końca pobytu nie
opanowałem ich przeznaczenia, dlatego wieczorem wlazłem do łóżka
po ciemku. Do poduszki była przypięta karta z serdecznym
pozdrowieniem dyrekcji oraz małą Milką, ale nie wiedziałem o tym.
Najpierw wbiłem sobie tę szpilkę w palec, a potem jakiś
czas szukałem czekoladki pod kołdrą, bo się tam
zawieruszyła. Zjadłszy ją, uświadomiłem sobie, że trzeba
znów myć zęby, i uczyniłem to po krótkiej walce
wewnętrznej. Potem, szukając kontaktu przy łóżku, nacisnąłem
coś takiego, że materac zaczął drżeć. O abażur lampy
uderzała duża ćma. Nie lubię ciem, zwłaszcza gdy siadają mi
na twarzy, chciałem ją trzepnąć, ale w zasięgu ręki
był tylko gruby, twardo oprawny tom hotelowej Biblii, a Biblią
niezręcznie jakoś. Goniłem za tą ćmą dość długo.
Wreszcie poślizgnąłem się na alpejskich folderach,
bo przejrzane ciskałem przedtem na dywan. Niby nic.
Głupstwa, o których wstyd pisać. Gdy jednak popatrzeć
głębiej, przestaje to być takie proste. Im większy komfort, tym
więcej męczy, a nawet poniża duchowo, bo człowiek
czuje, że nie dorósł do korzystania z jego ogromu,
jakby stał z łyżeczką przed oceanem, ale mniejsza jednak
o łyżeczki."
Stanisław Lem "Wizja lokalna"
Majorka
nie jest Szwajcarią marzeń Ijona Tichego- jest krajem południowym,
z większą niż Szwajcaria fantazją urbanistyczną, większymi
nawarstwieniami dawnych czasów i pokoleń, ale nigdzie nie widziałem
tam śmieci w żadnym rowie, ani papierków pozostawionych na plaży.
Z tymi rowami, to o tyle dziwne, że Majorka jest czymś w rodzaju
raju dla kolarzy. Jeżdżą ich setki, grupami i samotnie, po
wszystkich drogach, wiejskich, miejskich, a zwłaszcza górskich, na
których tam gdzie było można przewidziano dla nich specjalne
pobocza i ścieżki. Widzę oczami wyobraźni, jak liczni,
zasuwający na tym Giro de Mallorca cykliści rzucają papierki od
batonów i butelki po wodzie do rowów.
Sęk
w tym- że ich tam potem nie ma, tych papierków. Ktoś to musi
sprzątać.
Kocham pana, panie Josefie Hofflehnerze. Manacor. Tu wychował się Rafa.
Majorka
ma jednak pewne cechy wspólne ze Szwajcarią- to pewien niedobór
egzotyki.
Jangtajmer. Wielka rzadkość na Majorce.
Oczywiście
wspaniały anturaż, góry skalistymi stokami spadające do
lazurowego morza stanowią o rajskim i błogim obrazie wyspy. Słońce
świeci tam afrykańskim blaskiem, plaże- do wyboru- półkilometrowej
szerokości piaszczyste, pod rzędami palm, malutkie połacie piasku
w zatoczkach, albo klify południowego wybrzeża, z czymś na kształt
fiordów wcinających się w ląd, ciepło, miło, niebo, raj, małpa
myśli- w to mi graj!
Jednak
gdyby mi zawiązali oczy i przenieśli z Polski pod pierwszy lepszy
supermarket majorski w cieniu skalistych gór, a potem kazali
powiedzieć gdzie jestem- musiałbym się długo zastanawiać.
Zwłaszcza, że ten supermarket' to byłby Lidl, albo Spar.
Nie
wyobrażam sobie takiej sytuacji we Włoszech. Postawcie mnie pod
dowolnym marketem we Włoszech, a powiem wam gdzie jestem. Nigdzie
indziej nie ma tylu Alf Romeo stojących wśród tylu przydrożnych
śmieci i czekających aż wreszcie skończy się sjesta i będzie
otwarte.
Już
pewnym dającym do myślenia symptomem było wypożyczenie auta na
lotnisku. Otóż we wszystkich krajach, dotąd odwiedzanych,
najtańsze auto jakie się daje wypożyczyć jest zawsze produkcji
tego kraju do którego się przybyło. To tradycja, czy też inna
zmowa handlowa, żeby turysta skosztował produktu rodzimej
motoryzacji. Byłem więc niemal pewny że "Fiat 500 or similar"
oznacza w Hiszpanii Seata Mii.
Pomyłka.
Otóż dostaliśmy Fiata 500. Seata Mii, uwaga uwaga, nie widziałem
ani jednego przez tydzień pobytu na Majorce.
Mieszkaniec i jego mieszkanie.
Majorka
nie stawia żadnego mentalnego oporu, wchodzi płynnie jak masełko.
Jakby jej wcale nie było. Jest łagodna, nie narzucająca się,
cierpliwa, dostosowana, grzeczna. Wręcz wycofana. Na ulicach słychać
tyle samo obcych języków co hiszpańskiego, wszyscy obsługujący w
sklepach, restauracjach mówią po angielsku. Chodniki i drogi równe
i czyste, sklepy niemal zawsze otwarte, plaże wysprzątane, wszystko
przygotowane i dogodne. Prawie jak w Germanii (Lidl i Spar!). Prawie
jak w Albionie.
Majorka,
jeszcze przed masowym boomem turystycznym, stosunkowo późnym, bo z
lat 30-tych była znana jako "L'Illa de la Calma"
(wyspa spokoju). Podtrzymuje te tradycje- spokój zakłócają tu
tylko turyści.
Wygląda
na to,że po tysiącu lat podbojów którym podlegała Majorka
najgorszy okazał się ten ostatni turystyczno- wakacyjny.
Majorkańczycy
w czasach starożytnych byli wynalazcami procy i znanymi procarzami.
"Ballein", od którego wzięły się "Baleary" to
po grecku "strzelać z procy". No i co? Trzeba było
nawalać kamieniami do tych turystów, a nie się z nimi kitwasić!
Cmentarz pod Arta. Niestety nie leżą tu turyści, tylko autochtoni.
Sęp majorkański wietrzy turystyczną krew.
Boom
turystyczny spowodował katastrofalne skutki, w latach 70-tych
deweloperka miała taką skalę, że niebacznie zabudowano hotelami
wszystko co dzikie na południowo- zachodnim wybrzeżu. Dopiero
dwadzieścia lat później zastanowiono się nieco i nie tylko
zahamowano dalsze apetyty hotelarzy, ale też spowodowano wyburzenie
części istniejącej zabudowy.
Teraz
idzie trochę rozsądniej i bardzo dużą część wyspy objęto
ochroną.
Pogoda nad Port de Pollenca
Wróćmy
do tematu
Fiat
500
Fiat
500 jest świetnym pojazdem na majorkańskie drogi. Jest jak na nie
stworzony. Samochodów dużych prawie nie ma na Majorce, co nie jest
dziwne, bo na sporej ilości dróg się nie za bardzo mieszczą. W
przeciwieństwie do nich pięćsetka jest mała, zwrotna, dzięki
szerokiemu rozstawowi osi i kół, oraz posturze piramidki dobrze
trzyma się asfaltu.
Pomimo
mikrego silniczka 70-cio konnego całkiem raźnie sobie poczyna,
nawet na drogach górskich. Bardzo go polubiłem.
Bo
drogi w paśmie gór Tramuntana nie są lajtowe- prawie wszystkie
zbudowano dla wózków ciągniętych przez osły, a na pewno nie dla
autobusów turystycznych. Poza tym mają tam niezbyt przyjemny nawyk
niestawiania barierek i braku jakichkolwiek poboczy. I choć
większość z dróg nie biegnie może nad jakimiś straszliwymi
przepaściami to jednak kwestia trafienia w czarne i nietrafienia w
czarne wiąże się z ryzykiem położenia auta na boku wraz z
roztrzaskaniem o głazy, które tuż obok asfaltu sterczą pół
metra niżej.
Drogi
górskie- jak to drogi górskie, ale jest jedna która ponad poziomy
wylatuje i łamie kości, których inna nie łamie.
La
Calobra jest niedobra.
Kobra
bardzo jest niedobra - Uch - jak Kobra jest niedobra! Lecz czy
to jest jej ach wina? Onaż działa jak maszyna! Człowiek
jest ach taki też - Jeży się jako ten jeż. Każda baba
jest niedobra Jako pierwsza lepsza Kobra! Tak - lecz ona o
tym wie - Co za świństwo, fuj a fe!
Witkacy
La Calobra
To
podobnież droga w pierwszej piątce europejskich dróg z
zakrętasami, obok Passo di Stelvio i Trasy Transfogarskiej. Dzieło
inżynierii.
I
póki człowiek nad nią nie stanie- to nie uwierzy. Póki człowiek
na nią nie wjedzie- to myśli sobie- eee, co tam, górska droga jak
górska droga, bywało się tu i ówdzie, Alpy, Karpaty, Tatry,
Wyżyna Wzniesień Łódzkich, z niejednego cyca... tfu, z niejednego
pieca się chleb itd.
Ale
dopiero jak się tam stanie to można ocenić, że poprowadzono tę
drogę po prostu w przepaść. Inaczej się tego nie nazwie- to nie
jest żadna dolina, to nie jest kotlina, to jest zatrważająca
przepaść i w niej skonstruowana droga, i to taka którą jeżdżą
autobusy!
La Calobra jest niedobra. Uch.
Zaprojektował
ją w 1932 roku włoski inżynier Antonio Parietti, została
zbudowana całkowicie ręcznie, bez użycia maszyn, w taki sposób by
uniknąć konstruowania jakiegokolwiek tunelu.
Średnie
nachylenie- 7%, nie jest to może bardzo dużo, ale z pewnością nie
jest to nachylenie stałe- znaczy się czasem jest mniejsze, a czasem
większe. Niepojętymi wężowymi splotami droga schodzi w dół, ku
morzu. Różnica wysokości licząc od powierzchni lazurowych fal, to
680 metrów do góry, a potem jeszcze 200 metrów w dół, po drugiej
stronie przełęczy.
Inżynier
Parietti myślał i myślał, aż wymyślił najsłynniejszy zakręt
zwany Nudo
de la Corbata (Węzeł Krawata)
jest to zakręcik o 270 stopni, stosujący utratę wysokości metodą
ulicy Karowej w Warszawie.
Wspomniany Nudo de la Corbaata, widziany ze wspomnianego Fiata.
La Calobra
No
i depczemy gaz i hamulce i udajemy, że wysoko umieszczona wajha
biegów w Fiacie 500 jest nawiązaniem do rajdówek WRC.
Jest
na La Calobrze parę zwężek. Oj, niedobrze. Na La Calobrze.
Na
większości zakrętów nie da się minąć autobusu i trzeba
poczekać aż taki autobus się przesmyknie. Jednak pomimo
karkołomności tej trasy rzesze autobusów przetaczają się tam z
góry na dół, mijając setkę kolarzy, którzy ulewają pot, by
pokonać słynna drogę.
La
Calobra jest niedobra, ale wiedzie do zatoki o tej samej nazwie, a
potem poprzez ścieżki piesze, przebite tunelami do wspaniałej
doliny rzeki wypływającej spod skał Tramuntany. Niestety jest tam
tłoczno, nawet poza sezonem.
Zatoka Sa Calobra
Dzielnym
Fiatem pjeńcet przebyliśmy góry i urwiska od półwyspu Formentor
na wschodzie, aż do Soller i jego sojusznika- Port de Soller na
zachodzie.
Port de Soller
Port de Soller
Bo
też sporo miast nadbrzeżnych na Majorce ma swoich sojuszników na
wysuniętej flance. Jest Alcúdia
i Port d' Alcúdia,
Pollença
i Port de Pollença.,
Valldemossa i Port de Valldemossa, Artà
i Coves d' Artà. Miasto główne leży 2-3 kilometry od brzegu, a przy morzu osłania
go "Port de...". Wszystko to przez wrednych piratów z
wrednego średniowiecza. Napadali.
Zatem
Mallorquinos zrobili sobie takie porty przeciwnapadowe.
W
razie czego poddawali nadbrzeże, razem z rybakami i sieciami i mieli
chwilę czasu na zwianie za mury. Pirackie statki na lądzie słabo
sobie radziły.
Artà
Artà
Artà. Grzechu warta.
Sporo
z takich murów przetrwało- w
Palmie na zachodnim wybrzeżu i najbardziej
urocze -w Alcúdii na
wschodnim. Alcùdia, na szczęście odsunięta od morza, została
ocalona przed obudowaniem starego miasta hotelami.
Alcùdia
Alcùdia. Ratusz.
Tu nie wolno używać pilota. Dlatego tyle kabli.
Dla wybrańców- Formentor
Półwysep Formentor
Półwysep Formentor
Półwysep Formentor
Półwysep Formentor
Cap de Formentor. Koza nostra.
O dwa takie same samochody!
Jednym
z takich ocalonych jest też półwysep Formentor, uznawany za
najbardziej malowniczy pejzaż wyspy- stoi tam ino jeden hotel,
luksusuowy, z lat 30-tych, w którym bywał i Charlie Chaplin i
Winston Churchill i Grace Kelly i Aleksander Kwaśniewski jeszcze
hm... jeszcze w formie. Zwykły człowiek też może sobie pobalować
na plaży blisko "Hotelu Formentor", w tej samej zatoczce.
Jednak dyskretnie przeprowadzono selekcję zwykłego człowieka o
czym głoszą tablice z cennikiem. Przyjrzyjcie się. "Hotel
Formentor" stoi w prawej części zatoki.
hey
yeah watch this man, babilon is suckin' like a vampire this a
blood blood, this a blood blood blood of a man ! If live was a
thing money could a buy Rich shoulda live and poor woulda die If
live was a thing money could a buy Rich shoulda live and poor
woulda die
Plaża Formentor
Plaża Formentor
Plaża Formentor
Na Cap de Formentor prowadzi trasa zaprojektowana przez tego samego Antonio Pariettiego. Tutaj miał łatwiejsze zadanie, ale za to trasa ma 21 kilometrów. W sam raz coś dla Fiata 500.
Majorka
jest cholernie przyjemna, choć siedzi cicho i uśmiecha się
przyjaźnie do turystów.
Nieziemsko wielka katedra w Palma de Mallorca.
Wiatrak na Równinie Centralnej.
No coments.
Kościół i dzwonnica w Muro.
Kościół i dzwonnica w Muro
Pejzaż
jest łagodny, mało tam wybryków architektury, chyba że to Katedra
w Palmie, mało tam koloru innego niż żółtopomarańczowy odcień
ziemi, piaskowca i dachówek. Bardzo to jest kojące wszytko. Wraki
wiatraków do pompowania wody na rudawych polach stoją milczące na
równinie, pomarańczowe skały nurzają się w lazurze fal pod domem
ulubionego tenisisty, przerzutki sportowych rowerów terkoczą
cichutko na ścieżkach rowerowych, a dzikie kozy wyżerają turystom
kanapki z rąk.
Sielanka.
Tylko
nie jedźcie tam w sezonie.
Fabrykant
Dyrektor
kreatywny i natywny. Naiwny.
P.S. Wprowadziłem nowy tag "tu byłem- Tony Halik", jak kto chce zobaczyć inne wpisy podróżnicze- proszony jest o udanie się wzdłuż brzegu tego Tagu.