wyświetlenia:

niedziela, 1 marca 2020

W królestwie Rdzy i Czerni. Śląsk 2020 - vol.2


Polska nie przestaje mnie zadziwiać.
Nie to, że to jakieś eldorado jest, ani Paryż, ani jakieś egipskie piramidy. Ale jednak zadziwia. Trzeba trochę może bardziej się przyglądać, bardziej niż egipskim piramidom, żeby coś dostrzec. Coś coś coś – jak mawiał Puchatek.
No bo tak: Śląsk, jak powszechnie wiadomo - syf, kiła i mogiła, czarny węgiel, smog, przemysł, instalacje, wciąż stojące wieże kopalniane i już upadłe kopalnie. Lepiej uciekajmy! Ale pierwsze moje wrażenia ze Śląska, są zawsze takie same – rety, jak tu zielono! Jak nie przymierzając – na wsi. Myśli się o Śląsku, jako o miejskim molochu, aglomeracji, urbanistycznym mastodoncie (Miastodoncie – tak było u Lema). Tak się myśli, ale to przecież nieprawda. No jasne, że mieszka tu wielka rzesza ludzi na dość małym obszarze, ale tak naprawdę mieszkają oni w miasteczkach, takich sobie niewielkich miastkach gęsto skupionych. Żadne to wielkomiejskie ośrodki, no, może Katowice trochę. To w większości małe miasta, które niby tam się gdzieś stykają rogami, ale częściej jednak giną w zieleni lasów i wzgórz i przypominają o tym, czym kiedyś były – wiejsko – leśnym pustkowiem, w którym nagle pojawiły się kopalnie.






Tak. Ten Śląsk nie utracił wciąż swojej wspaniałej pierwociny. Taki Bytom na przykład, tu centrum i pyszne kamienice, ale zaraz jakaś ulica z tego centrum wyprowadza, tor tramwajowy co prawda towarzyszy, ale natychmiast jakieś starorzecza, parki, leśne ostępy, może i nawet jakieś bobry tam buszują. Skala taka, jakby idąc Piotrkowską za Plac Wolności natrafiało się prosto na Las Łagiewnicki.
Ależ to musiało wyglądać w XIX wieku! Łatwo sobie to wyobrazić – same kopalnie, w środku lasu, w otoczeniu wsi i ewentualnie pasących się krów. Łódź, z resztą, wyglądała tak samo. Przemysł zbudował te miejsca, miasto było tylko dodatkiem do niego.

Niestety, pod wieloma względami moja rodzinna Łódź może się schować. Jesteśmy dumni z Familoków Poznańskiego przy Ogrodowej, szczycimy się robotniczymi domkami na Grembachu  - LINK . Szczycimy się gęstwą XIX wiecznych fabryk w centrum (ja nawet sobie kupiłem wspaniałą książkę na ten temat – polecam lodzermenschom: „Fabryki Łodzi” Jacka Kusińskiego). Szczycimy się, a więc dobra rada - lepiej nie jedźmy na Śląsk. Nasze fabryki – to jeszcze jakoś, w 1/2 przerobione na biura, otynkowane i przemalowane na modne kolory, w 1/3 zrujnowane, ale wciśnięte w sam środek miasta stanowią europejski ewenement. Natomiast nasze osiedla robotnicze – no proszę was! Nawet nie piukną przy Śląskich osiedlach, które są dosłownie wszędzie. Nasza XIX wieczna łódzka substancja miejska przypomina szczękę stulatka, z której wybito połowę zębów (…gdzie Hitler i Stalin zrobili co swoje itd.) podczas gdy śląska jest

 kompletna, jedynie gdzieniegdzie zaniedbana. Spójność! – to to co się nasuwa po pobieżnym zerknięciu na Śląsk. Niesamowita skala – to się nasuwa drugie. Wszystko to, co tam widać zbudowano naraz. A przynajmniej tak się wydaje. Przyszli jednego dnia i wszystko zbudowali.
Łódź też by chciała taka być, też się tym by chciała szczycić, ale skala przetrzebienia historycznej zabudowy jest znacznie większa.
A może tylko tak mi się wydaje? Może wstawiam tu swoje impresyjne projekcje? Może kłamię Was w żywe oczy, wiedziony irracjonalną zazdrością? Łodzi przyglądam się codziennie, a na Śląsk wpadam tylko przelotem, zebrać trochę wrażeń.








No i właśnie – po pobycie na czeskim Śląsku został jeszcze jeden dzień na zbieranie wrażeń po polskiej stronie. Co tu zwiedzić?

Oczywiście to, co jest najlepszego! Jedyne takie, tylko dla koneserów, zobacz!
Wpisuję w internet „Kopalnia Guido zwiedzanie”. Ha! Panie kochany, tego co pan chciał, to nie ma. Wódka może być? (cytat). Trasa turystyczna, czyli zwiedzanie mniej więcej wszystkiego jest wykupiona na tydzień naprzód. A tu luty akurat, przyszedł mróz i śnieg też spadł (cytat). Ciekawe co się dzieje w sezonie wakacyjnym?
„Trasa turystyczna” niedostępna. Ale jest dostępna trasa „Mroki kopalni”, oraz „Górnicza szychta”. Bierzemy!
Zdradzę Wam sekret: olejcie „Trasę turystyczną”, chyba że macie małe dzieci, albo chodzicie o lasce. Olejcie, i natychmiast lećcie w „Mroki kopalni”, a co bardziej żwawi i głodni wrażeń – na „Szychtę”.




Kopalnia Guido z pozoru niepozorna. Wciśnięta między Lidla a stare kamieniczki. Ale ona jest niepozorna tylko z wierzchu. Wieża szybu znaczy miejsce gdzie Guido oferuje swoje czeluście.
No i co? I ona jest rzeczywiście taka najlepsza?
Owszem. Nie ma takiej drugiej na całym świecie – jest to JEDYNA kopalnia otwarta do zwiedzania, w której zachowało się WSZYSTKO w komplecie, tak jak została opuszczona. Wszystko, i to działające. Co oznacza że nie zstępujemy do polukrowanego skansenu dla maluczkich, tylko do samego jądra prawdy o kopalniach węglowych.
Mnie ta prawda poraziła, szczerze powiem.
Byliśmy na „Mrokach kopalni”. Każdy dostał kask, lampę górniczą i baterię w skórzanej torbie. Potem wsadzono nas do windy szybowej, podzwoniono licznie dzwonkami sygnałowymi i pomknęliśmy w dół, 355 metrów pod ziemię.





W zupełnym przeciwieństwie do najniższego poziomu na jaki zjechaliśmy, pan przewodnik był na najwyższym poziomie – rewelacyjny. Wcześniej był ratownikiem górniczym. Słuchało się jego wykładu z otwartą gębą. Słuchało się, ale w większej części się szło. Wycieczka jest trzykilometrowym, na oko, obchodem po chodnikach i ostatniej ścianie wydobywczej kopalni Guido. W warunkach niczym nie polepszonych, od czasu gdy zasuwali tutaj górnicy. Po drodze w znacznej części chodników nie było żadnego światła, były za to taśmociągi, które nasz pan przewodnik puszczał w ruch, opowiadając co też się na nich i w którą stronę przewoziło. Między innymi ludzi.
Pierwszy porażający fakt: w polskich kopalniach węglowych średnia odległość od szybu do wyrobiska wynosi siedem kilometrów. Średnia! Tyle pokonują co rano podziemnymi chodnikami ludzie jadący wydobywać węgiel. A po południu tyle wracają. Żeby w ogóle było to możliwe – jadą kilometrami na taśmociągach. Nie życzę nikomu. Hałas niemożebny.
Mijaliśmy tamy górnicze, odcinające dawne wyrobiska od chodników, stalowe drzwi śluz powietrznych zatrzaskiwały się za nami z hukiem, a ze spągu (posadzki) unosił się w naszych reflektorkach pył węglowy.






W pewnym momencie na trasie spotkaliśmy dwie wycieczki odbywające tour pod nazwą „Szychta górnicza” – wszyscy w strojach górniczych z maskami i lampami – oprócz obejścia najniższego poziomu odbywa się najnormalniejsza robota (choć w miarę krótka) – jedna z grup skręca rurociąg, lub przenosi pas transmisyjny, a kolejna rozkręca i odnosi. Jeśli myślicie, że jest to taka głupia zabawa dla turystów, to się mylicie – to dokładnie sedno codziennej pracy górnika. Codziennie ściana wydobywcza jest w innym miejscu i codziennie trzeba coś przestawiać w inne rejony.
Gdy mijaliśmy się z owymi grupami w ciasnym chodniku po ciućmoku, rozświetlanym jeno naszymi lampkami, nastąpiła karamba. W kopalni – normalka. Pył węglowy jaki podniósł się z posadzki i ścian (spągu i ociosów, fachowo mówiąc) mogę porównać tylko do najgęstszej alpejskiej mgły. Tylko w innym kolorze. Zrobiło się po prostu szaro-czarno wszędzie i z najwyższym trudem, oświetlając lampą, można było dostrzec własne buty. Serio. Dobrze, że kilkadziesiąt metrów dalej wentylacja rozwiała owe węglowe opary.
A potem doszliśmy do ściany, czyli miejsca wydobywania węgla.
No, widziało się kiedyś jakieś kopalnie (głównie soli), czytało się w lekturach szkolnych „Łyska z pokładu Idy”, ale zobaczyć to na miejscu i objąć własnymi zmysłami to zupełnie inna sprawa. Kaski się przydały. Wysokość przejścia tam panująca, to około 140 cm. Z pięć razy przydzwoniłem głową w jakąś belkę.






W skrócie - na czym polega górnictwo: węgiel leży na Śląsku pokładami, czyli skośnymi płaszczyznami głęboko pod ziemią. Zaczyna się na samym brzegu takiego złoża, drążąc chodnik wzdłuż jego krawędzi (stromo – skośny, skoro złoża leżą skośnie i wysokości podobnej do złoża, czyli wspomniane 140 cm). Obudowuje się jedną ścianę i strop stemplami z drewna i betonu, drugą ścianę pozostawiając otwartą. W tę ścianę wstawia się ładunki wybuchowe, potem łubudu! – detonuje się to wszystko, powodując zawalenie ściany. Wybieramy węgiel, stemplujemy trochę stropu nad głową i apiat’ dalej to samo. W jeszcze większym skrócie – górnictwo to detonacje i nieustanne zawalanie.
Dodajmy do tego, że pył węglowy, w odpowiednich proporcjach zmieszany z powietrzem stanowi doskonałą mieszaninę wybuchową.
Dodajmy do tego, że od czasu do czasu zawala się coś samoistnie (nie daj Bóg!).
Dodajmy do tego metan, który jest nieodłącznie związany z węglem.
Dodajmy do tego tlenek węgla, dwutlenek węgla, awarie prądu, łączności i to, że czasami kopalnie zalewa woda. To stało się właśnie z kopalnią Guido w XIX wieku, kiedy to postawiono pierwsze szyby tejże i po dotarciu do głębokości 117 metrów trafiono na warstwę wodonośną - całe kopanie diabli wzięli. To znaczy raczej topielice. Guido Henckel von Donnersmarck, właściciel całego przedsięwzięcia nie poddał się jednak i zebrał fundusze na osuszenie i dalsze prace. Dzięki niemu mamy właśnie ową wyjątkową gratkę – dzisiejszą możliwość zwiedzania prawdy szczerej, w skali 1:1. Jeden centymetr guza w terenie, równa się jeden centymetr guza na mapie (cytat – Tytus de Zoo).
Kopalnię Guido zamykano z resztą jeszcze kilka razy w jej historii, ostatni raz w 1997, kiedy to udało się uratować ją dla potomności i ku edukacji.








Atrakcji zwiedzalniczych nie koniec – ciągną się jeszcze dalej, jest jeszcze przejazd kolejką elektryczną podwieszaną. Pierwszą w mym życiu, nie licząc wyciągów narciarskich. Ale, nie zagłębiając się dalej - już można wysunąć własne wnioski z wycieczki.
Mój wniosek: Uciekajmy! Ratunku! To koszmar!
Przebywanie w realnej, nieudawanej kopalni węgla, to jest bardzo atrakcyjne, ale bardzo przytłaczające wrażenie. Ja nie muszę odbywać żadnej szychty, nie muszę wcale pracować pod ziemią, żeby wyobrazić sobie, że to jedna z najgorszych prac na świecie. Wyobraźnia mi to mówi.







Nie mam żadnej klaustrofobii, nie boję się ruin, brudu, mrocznych zakamarów. Z jednej strony w euforii zwiedzalniczej i pod wspaniałym wrażeniem kopalni Guido, jej żywotności i prawdziwości jej doznań wyjeżdżałem na powierzchnię. To było genialne, przegenialne doświadczenie.
Jednak przyznaję, że wyjeżdżałem też z pewną ulgą i tęsknotą. Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych, szeroko na Śląsku naszym rozciągnionych.
Szwajcaria! Tu się oddycha! (cytat).

Ale z trzeciej strony, znowu chętnie bym tam wrócił.
Co i Państwu Szanownym polecam

Fabrykant

P.S.
Na moim blogu motoryzacyjnym Motodinoza opisałem właśnie historię spotkania z marzeniem z czasów licealnych - Lotusem Elanem. Najbardziej zaawansowanym samochodem z laminatu w całej historii motoryzacji - LINK

P.S. II
Zapraszam na Facebooka Fotodinozy. Wrzucam tam czasem fajne zdjęcia - LINK

11 komentarzy:

  1. Kolegu! Niniejszy wpis Wasz poszedł w Świat, konkretnie na ów Śląsk. Jako Gorol patentowany spodziewaj się Waść różnych bolesnych poszturchiwań ze strony Hanysów ;)
    Potraktowałem jako przewodnik - pojadę, zejdę, zobaczę, poczuję. Dzięki!

    OdpowiedzUsuń
  2. Ooo, Fotodinoza była tak blisko mnie:D
    Ja polecam zajrzeć na Rude. Tam jest takie osiedle Kaufhaus. Jest także Huta pokoj (czynna), ale od ulicy wygląda fascynujaco. Blisko ciekawy rynek w Nowym Bytomiu. No i osiedle A w moich Tychach jako modelowy socreal.
    Pozdrawiam, rodowity hanys wojluk

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bałuciarze pozdrawiają Hanysów! O Kaufhausie czytałem dużo, no ale nie dało się wszystkiego w jeden dzień. Następnym razem.

      Usuń
  3. Hurgot Sztancy6 marca 2020 13:49

    taki lokalny śląski dowcip:
    Jak się nazywa po śląsku mieszkaniec Madagaskaru?
    .
    .
    .
    .
    GOROL!

    OdpowiedzUsuń
  4. Zazdroszcze Śląskowi tego wszystkiego co tam maja
    Artykul jak zawsze swietny i bardzo ciekawy, ta kopalnie tez koniecznie musze kiedys odwiedzic!
    Uwielbiam Twoje polPrzewodniki Fabrykancie!
    benny_pl

    OdpowiedzUsuń
  5. Tylko to takie zapuszczone. Przez długi czas nie wiedziano za bardzo co z tym poprzemsylowym dziedzictwem zrobić. No i w rodzinnych Kato: po KWK kleofas zostało nic, po hucie Baildon zostało nic (może jakaś jedna hala, zwłaszcza szkoda hali sportowej, obczajcie zdjęcia http://mechanofaktura.blogspot.com/2011/01/hala-widowisko-sportowa-huty-baildon.html?m=1 )
    Na przeciwko wystawiono moloch handlowy. Po hucie cynku też mało co zostało.
    Pierwiastka była galeria sztuki szyb Wilson.
    Wojluk

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z architekturą przemysłową zawsze jest pewien problem. Nie na wszystko da się ją przerobić, a burzyć- grzech. W Łodzi zniknęło w ten sposób kilka wielkich i pięknych fabryk. "Inwestor" wykupywał, a potem był pożar, albo zawalenie, albo wyburzenie potajemne w weekend, żeby się konserwator zabytków nie zdążył zorientować.

      Usuń
    2. Po części też rozumiem inwestorów. Po taniosci kupowali działki w bardzo atrakcyjnych lokalizacjach. Nie wszystko się w tych formach dało zrobić, więc trzeba burzyć. Ale może jakoś normalnie się to dało przeprowadzić.
      Choć z drugiej strony czy każdy budynek powinien stać na zwsze?
      To już takie dywagacje.

      Usuń
  6. Bardzo przepiękne te obrazki z powierzchni. Szkoda, że Śląsk mam aktualnie "spalony" przez złe skojarzenia, prywatnie, więc prędko tam nie zawitam... Tym większa radość ma z owej relacji naziemno-podziemnej. Zdjęcia abstrakcyjne latarkowiczów najlepsze (to w trakcie owej karamby?).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co lepsza - nie! W trakcie karamby nie odważyłbym się wyciągać spod kurtki aparatu. To zwykły "standardowy pył" przy normalnym przejściu chodnikiem.

      Usuń

Drogi czytelniku! Pragnę ostrzec, że wredny portal blogowy na jakim piszę bardzo lubi zjadać bez ostrzeżenia wpisy czytelników podczas ich zamieszczania. BARDZO PROSZĘ PO NAPISANIU KOMENTARZA SKOPIOWAĆ GO i w razie czego wstawić ponownie, na pohybel Google Blogger. Fabrykant.