wyświetlenia:

poniedziałek, 15 maja 2017

"Monachium" Steven Spielberg. Recenzja (wpis eksperymentalny).



Te filmy tak mnie zdenerwowały, że nie mogłem już zdzierżyć. Trzeba było o filmach.
Czasami człowiek coś musi, bo się udusi.


Przejechaliśmy się ostatnio do Monachium (opis wycieczki na Fotodinozie - TUTAJ), zatem należało obejrzeć film pod tym tytułem, którego się jeszcze nie widziało.

Masz pan chwilkę czasu? To idź pan na film, na którym pan jeszcze nie byłeś, he he he. Wężykiem Jasiu, wężykiem... (cytat)

Rzadko się zdarzają filmy, które trafiają tytułem w miejsce urlopowania. Jak byłem ostatnio w Kielcach, to za cholerę nie mogłem znaleźć hollywoodzkiego filmu pod tytułem "Kielce". A o Monachium- był. Zasiedliśmy do niego zatem jak do świątecznego obiadu, wzmożeni wizytą w opisywanej lokalizacji.
Ale po godzinie wyłączyliśmy go sfrustrowani. Rzadko mi się to zdarza.

Steven Spielberg nakręcił film o terrorystycznej masakrze na olimpiadzie w Monachium w 1972 roku. Grupa Palestyńczyków z organizacji Czarny Wrzesień wzięła tam na zakładników jedenastu izraelskich sportowców, wszystko w blasku jupiterów i z terkotaniem telewizyjnych kamer, które przybyły by relacjonować olimpiadę, a tutaj trafiła się taka medialna gratka. W akcji próbującej odbicie zorganizowanej przez niemieckie służby bezpieczeństwa- wszyscy zakładnicy zginęli.
Rekonstrukcja tych wydarzeń, to moim zdaniem jedna z najmocniejszych stron filmu Spielberga, choć sam film skupia się przede wszystkim na wydarzeniach późniejszych, kiedy to państwo Izrael organizuje tajną komórkę, mającą za cel zemstę na terrorystach.
Rzecz ma dotyczyć zemsty i tego czy grzechów ona jest warta.

Cel uświęca środki, ale krawędzie pozostają zwykle nieuświęcone.
(cytat- Ja).

Temat zatem nośny i można go ograć na wiele sposobów.

Spielberg namęczył się z realizacją Monachium. Świetnie zaaranżowane są lokalizacje- Paryż, Londyn, Rzym, w końcu Liban lat 70-tych. Troszkę brakowało mi szerokich planów z wioski olimpijskiej w Monachium, ale Monachium nakręcono na Węgrzech, zresztą i inne miejsca także. Było podobno blisko, żeby Spielberg wybrał Wrocław, ale Węgrzy byli tańsi. Londyn, Ateny i Rzym zagrała maltańska Valetta.

Rekonstrukcja faktów z zamachu w Monachium ma świetne kręcone z ręki zdjęcia, fantastyczne nawiązania do sławnych obrazów telewizyjnych, które stały się symbolami tego wydarzenia- w filmie pokazują nam jakby rzeczywistość z drugiej strony kadru. Jest to wiarygodne i poruszające.

W ogóle zdjęcia do filmu są fajne, z ciekawymi pomysłami i rytmami (lusterka samochodowe i odbicia w szybach), sporo dobrze nakręconych, dynamicznych scen nocnych, kręconych ze steadycamu i oglądanych oczami bohatera. Tutaj w ogóle nie ma się do czego doczepić.
Nie jest to oczywiście dziwne- za zdjęcia jest odpowiedzialny Janusz Kamiński- on wie co dobre.


Orgią dla każdego automobilisty jest oglądanie samochodów w "Monachium", jest ich tam bardzo dużo, doskonale dobranych i stanowiących ważne rekwizyty. Przy tym są nieoczywiste- sporo mało dzisiaj popularnych, ale zwyczajnych w latach 70-tych aut, o których dziś mało kto pamięta.

Dlaczego zatem, po godzinie filmu zdecydowałem się nacisnąć "stop", zamiast kontynuować "play" ?
Przecież w obsadzie są i Daniel Craig i Geoffrey Rush, późniejszy królewski lektor z "Jak zostać królem"


 i Mathieu Almaric, znany później z filmu „Motyl i skafander”, oraz z roli złego w "Quantum of Solace". (w ogóle twórcy Bondów czerpali potem garściami z obsady "Monachium").
Przecież wiele osób chwali ten film jako solidne zmierzenie się z poważnym tematem, ba niektórzy twierdzą że to najlepszy film Spielberga (chyba nie widzieli "Indiany Jonesa" he he he). Fantastyczny, dobrze zrobiony, trzymający w napięciu.

Ale jednak "stop".

Otóż doznałem wrażenia, że zostałem przez reżysera i jego scenarzystów (Tony Kuschner, Eric Roth) olany. Zostałem uznany za głąba, który uwierzy we wszystko, bo pokażą mu trochę wybuchów, strzelanin i ekstra samochodów. Zrobią mu piękny anturaż, klimat, odbiglują lata 70-te, do których ma sentyment, oraz postawią dylemat moralny i to wystarczy.
Otóż nie. Nie wystarczy.
Potrzebna jeszcze logika i motywacje bohaterów.


Zanim do logiki się przejdzie- trzeba jeszcze zjechać błędy obsadowe. Tak tak. Błędy obsadowe i to przy takiej obsadzie.
To Gregi, montażysta filmowy z Montażowni/ HaWa- LINK zwrócił mi uwagę na błędy obsadowe w "Millennium" z Craigiem. Od tamtej pory tropię je niczym pies Ogar Polski. Zrobił je niestety także Spielberg w "Monachium".

Nie można powiedzieć że aktor grający główną rolę- Avnera, Eric Bana jest jakiś fatalny. Nie. On "może być". Troszkę taki jest miękki i mało charakterystyczny, ale może być. Rozkręca się troszkę w drugiej części filmu, kiedy rola wymaga przejawiania oznak paranoi.
Tyle tylko, że to superprodukcja za miliony. Aktor który gra główną rolę i tylko "może być", to pół kroku do porażki filmu. Chwalebne, że główna rola dostała się komuś z (powiedzmy) drugiego szeregu, no ale sorry. Nie wyszło. Nie porywa, nie przykuwa. A mogłoby. Przecież w obsadzie był Craig, być może nie aktor wybitny, jeszcze wtedy nieznany z roli Bonda, ale charyzmatyczny. Przyznacie, że twórcy Bonda poznali się na nim znacznie lepiej niż Spielberg.

„Manie na planie" przyszłego Bonda i nie wykorzystanie go, to więcej niż błąd. To James Błąd.


Mathieu Almaric (na tylnym siedzeniu) kradnie tu dużą część show- jego Louis jest cyniczny, wyrachowany, trochę groźny. Steruje zza pleców, a przy tym i sam jest sterowany.

Craig gra w "Monachium" w sumie mało znaczącą rolę- głównie prowadzi samochody i dobre wygląda w okularach Ray Ban w Fiacie 125 Special. Ma tu być Żydem o wyglądzie nordyckim. Według schematu "każdy inny".

Bo następna rzecz, która w "Monachium" razi- to schematyzm bohaterów. Jeżeli jest pięciu głównych bohaterów, to czy naprawdę nie dało się inaczej, że jest wśród nich i fanatyk i specjalista od zakładania min i ojciec rodziny i zapalony kucharz? Czy nie dało się tego zrobić inaczej niż w "Avengersach", gdzie Hulk lata i rozwala jak się zdenerwuje, a Kapitan Ameryka rzuca swoją tarczą?

Wiem że mocne zarysowanie bohaterów dodaje akcji biglu, a konflikty między charakterami stanowią często sedno filmu. Sęk w tym, że te potencjalne konflikty są w "Monachium" zmarnowane. Bohaterowie prowadzą ze sobą miałkie dialogi o tym co powinni teraz zrobić, a potem to robią. Akcja z przesadnym wybuchem bomby jest poprzedzona dialogiem o niebezpieczeństwie przesadnego wybuchu bomby itd.
W ogóle dialogi i problem całego filmu wydają się być zrobione w dużej części strasznie, ale to strasznie teatralnie. Teatralne i wymyślne są dialogi bohaterów na temat wątpliwości moralnych- to są jakieś przemówienia, deklaracje.
Brak tu niedopowiedzeń, pewnej aluzyjności, tajemnicy, zagadki. Spielberg stosuje łopatologiczne metody, wszystko tu jest klarowane, "żeby widz sobie nie pomyślał", wyjaśnione do imentu. A jak nie jest wyjaśnione, to za chwilkę się wyjaśnia.

Szkoda, że scenarzyści i reżyser nie obejrzeli wcześniej "Ronina" (1998)...
Chociaż nie! Wróć! Mamy PEWNOŚĆ że jednak obejrzeli. Ukradli z niego przecież całą rolę razem z aktorem! Michael Lonsdale, etatowy Francuz Hollywoodu, notabene kolejny aktor bondowski, gra tu TO SAMO co grał parę lat wcześniej u Frankenheimera. Plagiat!

Michael Lonsdale w "Roninie". W "Monachium" wygląda i gra mniej więcej to samo. Zdjęcie z hotflick.net
Tyle tylko, że "Ronin" miał dialogi jak brzytwa, przykuwających uwagę aktorów pierwszoplanowych (zauważmy że byli oni wręcz niemal TACY SAMI, a nie różnili się między sobą jak Avengersi, a mimo tego napięcie między nimi nie spadało) logika była żelazna, a tajemnicę film utrzymywał od pierwszej do ostatniej minuty.

Logika i psychologia. Najsłabsze ogniwo "Monachium". W niektórych miejscach zatrącające niemal propagandą. Na pierwszy rzut oka jest w porządku- sensacja, akcja, emocje, dzieje się. Bomby wybuchają. 

Jak wiadomo każda literatura i każdy film wymaga zawieszenia naszej niewiary i poddania się fabularnej logice. Niestety w filmie niemal paradokumentalnym, realistycznym, umysł domaga się logiki realistycznej, a nie skoków w nadprzestrzeń Sokołem Millennium.

A ten film każe nam wierzyć w następujące rzeczy:

-do ważnego zadania- tajnej likwidacji wrogów państwa- najlepiej zatrudnić kogoś kto ma młodą żonę i dziecko w drodze. Z pewnością będzie lepiej pracował. W skupieniu.

-izraelskie służby wynajmują do brudnej roboty samych amatorów. To ludzie czyści jak łza. Przeciętniacy wrzuceni z musu w sytuację bez wyjścia.

-ich przywódcą zostaje człowiek delikatny, nie wykazujący zdecydowania i charyzmy. Jest podobno ochroniarzem, ale przez 3/4 filmu w ogóle się jak człowiek ochrony nie zachowuje.

- jeżeli chcesz dowiedzieć się czegoś o człowieku z którym robisz brudne interesy, najlepiej zaproś go do domu na obiad z rodziną.

-dorosły człowiek nie wie jak działa granat. Myśli że wystarczy poturlać go dwa metry od siebie i jest ok.

-tajne narady o nielegalnych działaniach najlepiej robić w kawiarnianych ogródkach. Najlepiej w centrum Paryża.

-świadków się nie likwiduje. Nigdy.

-jak terrorysta odpali bombę, to leci co sił w nogach na miejsce wybuchu pokazać się ludziom.

- zamachom zapobiega się w następujący sposób- podchodzimy do uzbrojonego zamachowca, zagadujemy głupio, potem strzelamy go w mordę. To załatwia sprawę. Na końcu pokazujemy fakera.

-człowiek, który ma wątpliwości co do swojej misji zmusza swojego przełożonego do własnego dalszego zaangażowania w jej najbardziej ryzykowną część.

-spotykając swoich największych wrogów w sytuacji grożącej strzelaniną nie pociągamy za cyngiel, tylko zapraszamy do wspólnego noclegu, a potem konwersujemy o stosunkach palestyńsko izraelskich.

- zachodnia muzyka pop jest czymś co nastraja pozytywnie każdego muzułmanina.

-możemy organizować sobie zamachy po całej Europie, zostawiać przy życiu wszystkich świadków, a jednego nawet podwozić samochodem- policja nawet nie zacznie nas szukać.

-do pilnie strzeżonej siedziby terrorysty można się dostać przeskakując przez murek wysoki do pasa, a potem już można spokojnie celować z karabinu snajperskiego i nie trafić. To już James Bond jest bardziej realistyczny.

- jeżeli chcesz wykonać egzekucję- zajmij się ładowaniem broni dopiero jak już staniesz oko w oko z ofiarą i pogadasz z nią chwilę. Wcześniej nie warto. A! I przypadkiem nie zakładaj żadnych rękawiczek!!! Pamiętaj! Jesteś izraelskim amatorem!

-możesz mordować sobie kogo chcesz, zostawiać świadków, pędzić do miejsc gdzie przed chwilą wybuchła podłożona przez ciebie bomba- policja i tak nie będzie cię szukać.

Szkoda zmarnowanego tematu. Szkoda tej energii, która poszła w fałszywe tony. Nawet jedną z ról zakładników- swojego ojca- zagrał syn zabitego w Monachium sportowca Guri Weinburg, który w czasie rzeczywistej masakry miał miesiąc.

Widać po tym wszystkim, że Spielberg zatrzymał się na poziomie filmów przygodowych dla młodzieży i zamierza wciskać kity dla pięciolatków nawet w poważnych, paradokumentalnych produkcjach.

Specjalnie na potrzeby tej recenzji zacisnąłem zęby i obejrzałem do końca „Monachium”.
Ostatnia scena mnie już zdołowała zupełnie- tak jest psychologicznie i logicznie nieprawdopodobna. Szef Avnera- Ephraim przyjeżdża specjalnie do Nowego Jorku, żeby namówić Avnera, zdradzającego oznaki depresji i zwątpienia po wykonaniu egzekucji na siedmiu Palestynczykach, do powrotu wraz z rodziną do Izraela. Ten odmawia, ale zaprasza swojego szefa na kolację i przełamanie się chlebem w ramach pojednania. Ephraim odpowiada- tadam!- „NIE”. Odchodzi. Avner zostaje na tle panoramy Nowego Jorku, z komputerowo doklejonymi wieżami World Trade Center, w ramach symboliki chochoła (czasy licealne mi się przypominają i wałkowanie „Wesela” Wyspiańskiego). Muzyka. Napisy. Koniec.
Dlaboga! Scenarzysto! Ten Ephraim jest ze służb specjalnych Izraela! Przyleciał specjalnie żeby ściągnąć swojego podwładnego. Co robią służby specjalne? Wykonują swoje cele, choćby się świat walił w gruzy!
Ale nie u Spielberga.

Ten film wywołał u mnie drżączkę wkurzenia i silny zawód. Ale zdołałem wynieść z niego jedną uniwersalną życiową prawdę, pomimo całego fałszu i banialuków jakie „Monachium” serwuje. Podzielę się nią z Wami:

„Nigdy nie pracuj dla rządu”

Fabrykant

UWAGA: To jest wpis eksperymentalny. Nosiłem się z zamiarem otworzenia kolejnego bloga z recenzjami książek i filmów. To miał być właśnie pierwszy wpis. Jednak na razie zostałem przekonany do umieszczenia go na Fotodinozie.
No i co wy na to?
Może jednak zakładać ten drugi blog?
Na samej górze strony (pod tytułem bloga) jest ankieta na ten temat.
Byłbym wdzięczny za kliknięcie.


14 komentarzy:

  1. Po kolei:

    Ten film oglądałem, ale bardzo dawno i nie pamiętam dobrze. Pamiętam tylko, że faktycznie sceny akcji były najeżone motywami z Chucka Norrisa.

    Uwielbiam Kabaret "Dudek" (tak, jest starszy ode mnie, ale ja właśnie najbardziej lubię rzeczy starsze ode mnie).

    Cytat z uświęcaniem środków - genialny!! Trzeba ro rozpropagować. Jak tylko będę miał okazje, to go zacytuję - wtedy stanie się prawdziwym cytatem.

    Ja Spielberga poważam nieco mniej niż jest to ogólnie przyjęte, bo o wiele bardziej kojarzę go ze stylem młodzieżowo-efekciarskim (Indiana Jones, Jurassic Park, ET) niż z Listą Schindlera. Tym razem jednak temat był zdecydowanie bliższy temu ostatniemu dziełu i zasługiwał na poważne potraktowanie.

    Poza tym - jak zwykle, podziwiam erudycje Autora. Tym razem - filmową, ale też tę prawdziwą, czyli interdyscyplinarną - np. skojarzenie budynków WTC z tańcem chochołów to jest arcymistrzostwo. Bez takich mądrych recenzji naprawdę trudno w pełni odbierać dzieła sztuki, bo samemu nie ma szans tego powyłapywać. Dzięki Fotodinozie po raz kolejny dochodzę do wniosku, że ludzie Renesansu nie skończyli się wraz z Renesansem. Serce roście patrząc na ten blog!! (cytat).

    A czy lepiej pisać recenzje tu, czy gdzie indziej? To już pozostawiam uznaniu Autora. Ja rozumiem, że Fotodinoza miała w zamyśle kłaść akcent na Foto, ale myślę, że gdyby była w tym konsekwentna, to wielu jej aktualnych, wiernych Czytelników w ogóle by się nią zainteresowało (np. ja, który nie jestem maniakiem fotografii). Nie wiem, czy Autora, który jest wielkim foto-pasjonatem, nie rozczaruje to nieco, ale wielu ludzi przychodzi tu przede wszystkim po solidną porcję wiedzy ogólnohumanistycznej, podanej w formie prawdziwej uczty intelektualnej i językowej. Dlatego sadzę, że dodanie nowej tematyki w niczym tu zaszkodzić nie może, a wręcz przeciwnie. Poza tym w ten sposób nie będę musiał dodawać nowej zakładki w Firefoxie, co też nie jest pozbawione znaczenia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję za te miłe słowa. Co do erudycji, to jest co nieco wspomagana wyszukiwarką google'a (nie pamiętałem np. wszystkich wymienionych nazwisk aktorów z filmu i tytułu "Motyl i skafander"). Do tego raczej nie planuję tu recenzji jakichś wielce artystycznych produkcji, bo ich nie oglądam, raczej będzie to ogólnie pojęty pop.
      Uwaga z zakładką Firefoxa daje mi do myślenia.

      Usuń
  2. Zgadzam się w całej rozciągłości ze swoim przedpiscą Szczepanem. Uważam ponadto, że otwarcie kolejnego bloga mogłoby z czasem doprowadzić n.p. do zaniedbania poprzedniego, lub co gorsza, do tworzenia wpisów pod przymusem. Oczywiście nie jestem zwolennikiem przekształcenia bloga w jakieś współczesne Nowe Ateny, ale dalibóg, czy kinematografia tak daleko leży od fotografii? A wracając do recenzji, miałem ogólne wrażenie zbliżone do wyłożonego tutaj. Spielberg ma chyba tendencję do rozdrabniania się w pieczołowitym oddawaniu realiów by potem polec na konstrukcji bohaterów i ich psychologicznej wiarygodności. Gdyby jeszcze były jakieś wątpliwości, jestem za pozostawieniem wpisów filmowych na Fotodinozie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hurgot Sztancy16 maja 2017 23:25

      nawet kawałek wpisu jest o zdjęciach!

      Usuń
    2. Dzięki za opinię. Może to i racja, że nie warto się rozdrabniać. Chociaż należy też wziąć pod uwagę że blogi jako takie nie są rzeczą wieczną. Stare się zamykają, powstają nowe. Jestem konserwatystą i nie lubię zmian, ale też trochę boję się że właśnie jakieś Nowe Ateny, albo jeszcze gorszy bigos z tego się zrobi, a ja nawet tego nie zauważę. Jakby coś się stawało nie do zniesienia to dajcie znać, dobra?

      Usuń
  3. Hurgot Sztancy16 maja 2017 23:31

    nie mam nic do dodania poza tym co napisane (cytat)
    Szczepan i Zorki napisali co chciałem, więc to mam z głowy
    ale i tak komentuję, bo to zawsze dobrze wygląda gdy pod wpisem jest komentarzy więcej niż mniej, a moi poprzednicy powinni poczuć się lepi, iż sami nie so

    OdpowiedzUsuń
  4. super! bardzo mi sie podobala recenzja, teraz juz wiem, zeby tego nie ogladac, najbardziej odstraszylo mnie to, ze wszystko jest tlumaczone jak krowie na miedzy, zalatuje mi to strasznie jakimis "dlaczego ja" i tym podobnym syfem, ktorego zdzierzyc nie moge, nie lubie byc traktowany jak idiota :) tylko ze niestety ten "styl" sie rozrasta... az strach pomyslec jak taka narracje wprowadza w pornosach ;)

    a co do kolejnego blogu to oczywiscie jestem na nie, tutaj wszystko razem pogodzic mozna, najwyzej sie nazwe zmieni na foto-video-dinoza :) (niezorientowani beda mysleli ze tu mozna fotografa i kamerzyste na wesele zamowic ;) )
    zartuje oczywiscie, "Fotodinoza" jest przegenialna nazwa!'

    ja tez uwielbiam PRLowskie kabarety: Tey, Dudek
    "sęk" caly znam na pamiec i to od dzieciaka, bo mialem go nagranego na jakiejs zdobycznej szpuli i tak mi sie podobal, ze wciaz sluchalem i sie nauczylem, tak samo jak szpuli z Beatelsami (choc ja juz troche zapomnialem), oczywiscie nie przeszkadzalo mi to, ze niczego z tego nie rozumialem :) najlepsze jest to, ze do dzis pamietam te piosennki ze sklejeniami tasmy (a wiec przeskokiem pare sekund) i jak gdzies slysze w radiu, to podswiadomie wiem gdzie to sklejenie byc "powinno" :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też tak miałem z przeskakującymi płytami. Pamiętam też jedną taśmę magnetofonową Perfectu, która firmowo nagrana była z sekundową przerwą. Potem też mi tej przerwy brakowało.
      Ale znam jeszcze taką anegdotkę- mój kolega, znawca muzyki, miał koncertową płytę zespołu SBB (m.in.Józef Skrzek/ Czesław Niemen), którą wydano w latach 70-tych. Na jednym z utworów podczas braw ktoś z publiki wrzeszczy głośno "Józek!". Zespół rozpadł się w latach 80-tych. Ale reaktywował się po 20 latach z nowym składem. Odbył się koncert retrospektywny, który był nagrywany na płytę koncertową. Na tymże koncercie mój kolega w tym samym momencie, podczas braw po tym samym utworze wrzasnął "Józek!!!". Teraz są dwie płyty z takim samym okrzykiem. Dzieli je 25 lat.

      Usuń
  5. Wiarygodna recenzja, bez bałwochwalczości wobec słynnego reżysera. Ja też byłem rozczarowany jego zaniedbaniami warsztatowymi i logicznymi w filmach para-dokumentalnych (w przeciwieństwie do znakomitych fikcyjnych - Jurassic Park i E.T.). Np. w "Private-Ryan" pierwsza scena, na normandzkim cmentarzu żołnierzy amerykańskich sugeruje, że człowiek, odwiedzający z rodziną cmentarz będzie "miał retrospekcję" pokazującą wydarzenia z wojennej przeszłości (flash-back). I rzeczywiście Spielberg pokazuje retrospekcję - cały film właściwie. Ale bohaterem retrospekcji jest ktoś inny niż gość z cemtarza , a mianowicie ów "żołnierz Ryan". Kompletny błąd warsztatowy.Są też inne błędy, logiczne. Jak np. rzucanie butelki z benzyną na niemiecki czołg. Wpuszczanie czołgów do miasta zaiast rozprawienia się z nimi na drodze, jak zrobiłby każdy kapral. Njwiększym fałszem jest samo sedno filmu - wycofanie ze śmiertelnego wojennego niebezpieczeństwa żołnierza Ryana , którego 2 bracia już zginęli i należałoby aby choć jeden przeżył ku uciesze mamy. I jeszcze trzeba szukać tego Ryana! A przecież żołnierze dostają listy i wiadomo gdzie jest ich jednostka wojskowa. Wystarczyłoby aby dać dowódcy Ryana rozkaz skierowania Ryana na urlop wojenny (wszystkie armie świata dają urlopy żołnierzom aby mieli trochę spokoju po niebezpiecznych walkach). Lub służbowe przeniesienie Ryana do służby na tyłach, np. do Waszyngtonu. Wystarczyłby list z dowództwa albo telegraficzny rozkaz. Nie mówiąc już o tym , że żadne dowództwo , żadnej armii, podczas wojny nie prowadzi ewidencji rodzinnej żołnierzy. Konmpletna bzdura panie Spielberg! A teraz przeskakuję do przeskakujących płyt z sekundową przerwą. Najwspanialszym muzycznie (dla mnie) przykładem jest "Coultergeist" szkockiego pianisty Coultera Phila. Już sama nazwa utworu jest grą słów: Poultergeist (z niemiecka) to po angielsku coś jakby upiorne straszenie, głownie efektami dźwiękowymi. Pianista zmodyfikował to pojęcie swym nazwiskiem - Coulter. Geist to po niemiecku upiór/duch. W swym utworze - rodzajem tanga -Coulter dwukrotnie zawiesza muzykę na kilka sekund i daje to wspaniałe wrażenie. Szkoda że na portalu/blogu Fotodinoza nie potrafię zamieszczać muzyki czy obrazów i filmów bo bym zaprodukował..

    OdpowiedzUsuń
  6. Prosze bardzo oto i Coultergeist:
    https://www.youtube.com/watch?v=kYDknGsbLx0
    Fajny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No i proszę, pan Coulter produkował nawet piosenki Sinead O'Connor.
      A ten Coultergeist jest strasznie hipnotyzujący. Wciągnąłem się.

      Usuń

Drogi czytelniku! Pragnę ostrzec, że wredny portal blogowy na jakim piszę bardzo lubi zjadać bez ostrzeżenia wpisy czytelników podczas ich zamieszczania. BARDZO PROSZĘ PO NAPISANIU KOMENTARZA SKOPIOWAĆ GO i w razie czego wstawić ponownie, na pohybel Google Blogger. Fabrykant.