wyświetlenia:

piątek, 21 października 2016

Kontrola greckiego kryzysu. Vol 2- Piraci bez Karaibów


Część pierwsza dostępna TUTAJ


Jak się już wspomniało- ludzie lubią sobie podrzynać gardła w każdych okolicznościach przyrody. Południowe Mani na południowym Peloponezie zawsze było ostre. Zawsze był tu jakiś ostatni bastion. W wojnach z Wenecjanami, Turcją, a na końcu z Hitlerem. No, teraz jeszcze nawet i przed turystami. Tutaj gdzie ptaki zawracały, a ziemia to była przeważnie surowa skała, zamieszkiwali ludzie osobni. Rolnikami ci oni nie byli, oj nie.

Taka gmina.


Władza państwowa, za czasów wszystkich kolejnych władz słabo sobie tutaj radziła. W mordę można było dostać, to i poborcy podatkowi rzadko tu zaglądali.

Głównym źródłem dochodów tego regionu stanowił od XII do XIX (dziewiętnastego!!!) wieku rabunek.

W zawodzie wikinga najbardziej cenię sobie gwałcenie. (cytat).

Czym zajmowali się maniacko mieszkańcy Mani? Otóż piractwem. Wielu potentatów dej gałęzi gospodarki dysponowało własnymi statkami, a nawet flotyllami. Kto był biedniejszy- zawsze mógł zaciągnąć się jako pracownik sezonowy do licznych grup napadowych. Kto nie miał ochoty- zajmował się piractwem brzegowym. Właśnie wyczytałem jak się taką robotę robi. Otóż w ciemne, bezksiężycowe noce lata się grupami po brzegu i za pomocą różnych światełek IMITUJE SIĘ nabrzeżne wioski. Zwiedzeni tym marynarze kierują statek do portów, czy zatok. Niestety okazuje się że nie są to te zatoki o jakich myśleli. W zatokach czekają już pirackie łodzie gotowe do mordobicia.


Na półwyspie był olbrzymi targ niewolników.

Klany piratów rosły w siłę, a ludziom żyło się dostatniej (cytat, mniej więcej)

Od wczesnego średniowiecza rządziły tam klany rodowe. Jak jeden klan nasadzał się na wtłuczenie drugiemu, to drugi nasadzał się na wtłuczenie pierwszemu. Ktoś kiedyś zapewne nie wytrzymał i zbudował sobie pierwszą warowną wieżę.

Nawet podejrzewa się kto to był- normański rycerz, bo oprócz piratów osiedlali się tu także Normanowie po wojnach krzyżowych, którzy zaimportowali tu swoją jednorodzinną architekturę obronną.

Weszło to wszystkim Maniates w krew i w tradycję.


Od tej pory, jak sąsiad cię nachodził, chcąc zrobić ostatni zajazd na Litwie, to zamykałeś się w wieży i mogłeś bezkarnie wylewać na niego smołę. Albo sraczkę. Co tam akurat było pod ręką. Fantastyczna ta rozrywka obrodziła wioskami jak z Tolkiena- zwartymi, najeżonymi wieżami, budowanymi na szczytach lub zboczach.


Były pewne zasady. Rozmiar wieży był zależny od statusu społecznego. Podobno, jak sąsiadom nie podobała się inwestycja, to przychodzili i burzyli podczas budowy. Trzeba było uważać (cytat).

Nie to co teraz, he he.

Z prawa budowy wież byli wykluczani osobnicy nieznani społeczności, oraz ci, którzy nie byli znani z osobistej niekwestionowanej odwagi.

Nie to co teraz, he he.

Wieże łączono czasem z jaskiniami i podziemnymi przejściami, służącymi do komunikacji z wybrzeżem.


W wieżach mieszkali faceci. Sami faceci. Kobiety i dzieci zajmowały niskie budynki obronne stojące obok. Niby słabo, prawdaż?

Ale jednak! W przypadku waśni pomiędzy Maniakami pomieszczenia dla kobiet i dzieci z zasady NIE były atakowane jako pierwsze!

Jeśli chodzi o stosunki rodzinne, to posługiwania się bronią i żeglarstwa uczono od 8-go roku życia. Nierzadko po śmierci męża żona przejmowała przedsiębiorstwo pirackie i stawała na jego czele.

Ciągłe walki pomiędzy klanami i wioskami, oraz życie z bronią w ręku, uczyniło z tutejszych mieszkańców najlepszych najemnych żołnierzy od czasów średniowiecznych do lat 1830-tych. Jeszcze dzisiaj niektóre żyjące tu rody informują z dumą, że do połowy XIX wieku ŻADEN z ich męskich protoplastów nie zmarł śmiercią naturalną.


Niemniej wielu, nie mając ochoty stracić życia, albo mając dosyć życia na wulkanie- emigrowało. Mówi się że niejaki Bonaparte Napoleon, Korsykanin z pochodzenia (cytat), urodził się w rodzinie emigrantów z Południowego Mani.

Wszyscy manijscy piraci wzięli udział w walkach o wyzwolenie narodowe Grecji spod dominacji Imperium Osmańskiego. Było to piętnaste powstanie narodowe przeciwko Turkom, w dużej części finansowane przez Wielką Brytanię, Francję i Rosję. Tym razem prowadzone na zasadzie wojny totalnej, także przeciw cywilom. Była to walka o wszystko- Turcy planowali sprzedanie wszystkich greckich chrześcijan jako niewolników i zasiedlenie Peloponezu osadnikami z Egiptu.


Odzyskanie niepodległości w 1831 roku zakończyło historię manijskiego piractwa. Dobrobyt wolnej Grecji i praworządność zaczęły wypierać dawne bezprawie. Do zakończenia dawnych dziejów Południowego Mani przyczyniła się także masowa emigracja.

Emigracja nie skończyła się nigdy.

Jeszcze w 1961 roku Mani (całe- południowe i północne) zamieszkiwało 20 tysięcy ludzi. Dzisiaj mieszka tu podobno nie więcej niż 1/5. Dużo Greków jest tu nadal zameldowanych, ale tu nie mieszkają.

Generalnie tu prawie nikogo nie ma.
Wieże to w dużej części domy letniskowe, albo ruiny.

W najbardziej znanej i najbardziej malowniczej wiosce Vathia domy, całkiem niezniszczone, stoją do dziś otwarte. Wydaje się że wiele z nich było zamieszkanych jeszcze z 10- 15 lat temu.

Wioska- widmo.

Vathia


Vathia


Vathia


Vathia


Vathia


Vathia


No nie, przepraszam, mieszka tam jeden koneser wśród gratów, kóz, psów i telewizora wystawionego przed warowną wieżę. Na szczęście nie napada na przepływających turystów. Ale na wszelki wypadek nie robiliśmy zdjęć.

Vathia


Vathia

Wielu twierdzi, że po upadku epoki piratów, w licznych jaskiniach i kryjówkach pozostało poukrywanych na Mani jeszcze wiele kosztowności i skarbów. Zwłaszcza że, jak już wiemy, wielu z właścicieli tych skarbców skończyło życie dość gwałtownie. Jednak wydaje mi się to raczej legendą o złotym pociągu- na przestrzeni wieków było mnóstwo czasu i mnóstwo chętnych, żeby je wydobyć.

Z pewnością jednak w wielu zatokach leżą pozostałości złupionych od średniowiecza statków, które przyciągają nurków.

Widoki, jakie zapewnia Południowe Mani są niezrównane. Góry spadają tam ostro do morza- dziesięciokilometrowe widoki na pół wybrzeża są tam na porządku dziennym.




Właściwie tylko jedna, wąska i nienajlepsza droga obiega półwysep i wydaje się że więcej tu rolników, niż właścicieli pensjonatów. Jedyne Githio, zwane bramą Mani (dość to dwuznaczne, co nie Mańka?) jest inne niż reszta i robi za lokalną Niceę, na miarę naszych możliwośći (cytat)- jest tu fantastyczna atmosfera przyjemnego, południowego kurortu, pełnego knajpek nad portem.



Po drodze do Githio- statek.


Ja wiem co on tu robi. Efekt robi. Nie mogę wymyślić innej przyczyny, dla której malowiczy wrak statku, widoczny z daleka z wysoko poprowadzonej drogi stoi na plaży jak rdzawa skała. Gdyby był czyjś, to już pewnie dawno zostałby pocięty na żyletki do golarki „Ellada”. Jestem prawie pewien, że przyholowano go tutaj celowo. Szacun dla Greków.


W Lakonii, a szczególnie na jej południu, w okolicach Neapolu (Neapolis, no co, takie Nowe Miasto Nielubawskie) nieco turystycznego pseudoblichtru hotelowego (palmowe promenady), miesza się tuż za rogiem ze skromnością wiejskich domków między sadami pomarańczy i oliwek.

Niesłychanie podoba mi się racjonalne spojrzenie Greków na maszyny.

Otóż filozofią grecką jest- „po co zmieniać, skoro dobrze działa?”. Mało już tego typu filozofii wśród Europejczyków.


Jeszcze dość niedawno podobną filozofię stosowali Francuzi, ale odkąd zastosowano tam rządowe dopłaty do złomowania samochodów i zakupu nowych aut w 2008 roku (wpompowano w to miliard euro)- filozofia ta odnosi klęskę za klęską.

Ostatnio zabroniono wjazdu do Centrum Paryża starszym samochodom.
Znaczy się starej działającej maszyny nie wolno już mieć.

Natomiast w Grecji- wolno! Jest to absolutnie paneuropejski raj dla miłośników aut japońskich z lat 70-tych. Wszystkie w wersji pickup. No bo przecież rolnik nie będzie kupował limuzyny.

Ale zapamiętaj: życie to nie ”Ale Kino”
Smak naszego życia to wygazowane piwo
Nasze romanse ustępują wszystkim harlequinom
Zamiast czarnej limuzyny- zbity pysk, duże czarne limo
Nie szukaj Scarlett, jak nie jesteś Rudolph Valentino.

Grecki rolnik nie szuka Scarlett. Jeździ czterdziestoletnim Datsunem.


Nie myślałem, że Grecja tak na mnie podziała- ale zostałem przez te kilka dni wielbicielem japońskich pickupów, aż rzuciłem się je zgłębiać w odchłań internetu. Mam nawet swoich ulubieńców.

Zdjęcia z fauny samochodowej Grecji być ukażą się gościnnie na gościnnym blogu motoryzacyjnym. O ile będzie tak gościnny. Dam Państwu znać w razie czego.


Moim zdaniem powinniśmy jednak więcej czerpać z kultury klasycznej. Greka w każdej szkole! Lekcje Greki obejmującej konwersację na tematy motoryzacyjne:

- Panie, a po ile ta Toyota Publica?/ Κύριος, αφού το πώς η Toyota Publica? (Kýrios, afoú to pós i Toyota Publica?)

-Ile można włożyć na pakę?/ Πόσο μπορεί να εισαχθεί στο πίσω./ (Póso boreí na eisachtheí sto píso)

- A bita była? / Και είχε ηττηθεί? (Kai eíche ittitheí?)

(tłumaczenie by Google translator, tak że ten... uważajcie przy kupowaniu)

Na skrawku Laokonii zwanym Półwyspem Mani rozłożyli się piraci. W tym samym czasie 60 kilometrów dalej na wschód, w Monemvasii rozłożyli się antypiraci.

Monemvasia


Monemvasia jest greckim Gibraltarem. Tylko takim malutkim. Nie ma tam lotniska, na którym można by organizować wypadki lotnicze premierów. Nie było tam nigdy brytyjskiej bazy wojskowej. Ale była niebrytyjska baza..

To miejsce jest fantastyczne.

Po rozejrzeniu się, trafiło do pierwszej dziesiątki najładniejszych miasteczek jakie widziałem. Ale może to nie być dla Was rewelacją, bo ja w sumie niewiele poza Europą widziałem.

Monemvasia


Monemvasia

Monemvasia

Monemvasia
 
 

Założyli je Grecy z północy, uciekający przed Normanami i Słowianami (to my! to my!). Było to w roku pańskim 583-cim. Najpierw stanowiła miasto górne, leżące na szczycie kilkusetmetrowej skały, dostępne przez wąską obwarowaną dróżkę i tylko jedną bramę- stąd grecka nazwa tego miejsca. Potem rozwinęła się o miasto dolne, leżące na skłonie pod skalną ścianą, obwarowane potężnymi murami.

Monemvasia


Przez 700 lat pozostawało pod władzą Cesarstwa Bizantyjskiego i za jego czasów zyskało świetność, znaczenie, oraz wszystkie zabytki.

Było bardzo wygodnie położone- przede wszystkim bardzo trudno dostępne i niewidoczne z pobliskiego lądu- chyba że oddalimy się brzegiem na kilka kilometrów. W każdym razie ciężko było zaatakować Monemvasię bez użycia łodzi, bo pierwotnie skała była niepołączoną z lądem wyspą.

Monemvasia z pięciu kilometrów


Niestety w fotograficznym pakowaniu się na wyjazd poszedłem na tak zwany minimalis. Ten minimalis jest ostatnio bardzo modny, podobnież. W tym zaczadzeniu minimalisem ręka drżała mi już nad spakowaniem obiektywu 400mm, o tego- LINK, ale powstrzymałem się, siłą mody, i to był błąd.

I tu się muszę mierzyć z kontrą
Że to błąd, że to błąd, że to błąd, że to błądbłąd.

No i tę Monemvasię, co to się ją widzi z brzegu dopiero z 5-ciu kilometrów trzeba teraz mocno kadrować, żebyście ją w ogóle mogli zobaczyć.

Oprócz tego miasto leżało na szlaku handlowym z Włoch na Morze Czarne, co powodowało, że kwitło jak szalone pod skrzydłami Bizancjum. W okolicach roku 1200 zamieszkiwało tę małą wysepkę i port obok 50 tysięcy mieszkańców! Toż to Rzym jakiś był, czy inny Konstantynopol!

Monemvasia


Monemvasia

Miasto odpierało co jakiś czas liczne ataki Normanów i Arabów, co bardzo ciekawe- na gibraltarskiej skale Monemvasii nie było wcale żadnego portu! Dzięki czemu miasteczko stanowiło fortecę chronioną z wszystkich stron. Port, owszem był, ale tuż obok na lądzie stałym.

Korzystną sytuacją było to, że w obrębie murów miasta było na tyle jeszcze miejsca i gruntów, że mieszkańcy mogli uprawiać pszenicę i żywić się nią, nawet w czasie długiego oblężenia.

Potem jeden z władców bizantyjskich sprzedał Monemvasię Watykanowi, ale już niedługo przejęli ją Wenecjanie, którzy przez następne 150 lat musieli się zmagać z Turkami. Turcy też chcieli Monemvasię. W końcu dopięli swego i do czasów wyzwolenia Grecji rządziło tu Imperium Osmańskie.

Monemvasia miała się dobrze do czasu otworzenia wspomnianego w poprzednim wpisie- LINK Kanału Korynckiego. Gdy napuszczono wodę do korynckiej rynny- szlak handlowy skrócił się o kilkaset kilometrów i Monemvasia wypadła z gry handlowej. Powoli miasteczko chyliło się ku upadkowi. Górne miasto popadało powoli w ruinę. Ostatni mieszkaniec wyprowadził się stamtąd w 1911 roku. Dziś stoją tam resztki budynków i przyziemia dawnej fortecy. Jeden obiekt wyróżnia się dobrym stanem- cerkiew Świętej Zofii, w czasach tureckich używana jako meczet, a w czasach nam współczesnych zrekonstruowana.

Monemvasia. Cerkiew Agía Sofía w górnym mieście.


Żyje nadal (i to jak żyje!) miasto dolne. Miasto dolne jest mieszaniną uroczych maleńkich kamieniczek z piaskowca, w których mieszkają nieliczni lokalsi (90 osób, i wydaje się, że więcej się nie zmieści), z pensjonatami i hotelikami we wspaniałym klimacie, także wciśniętymi w te same kamieniczki. W morzu zaułków i uliczek nie szerszych niż rozstaw ramion skryły się liczne cerkiewki i mikroplacyki. Życie toczy się wakacyjnym rytmem, koty przesiadują pod obrusami, pamiątki sprzedają się w mikrosklepikach w parterach mikrokamieniczek, a papugi w barach patrzą tęsknym okiem na głęboki błękit morza za oknem.

Monemvasia


Monemvasia


Monemvasia




  • Monemvasia. Oliwka- dzwonnica kościoła Panagía Chrisafítissa
Monemvasia
Im bardziej oddalamy się od bramy wejściowej w tę stronę miasta, która wychodzi na otwarte morze, tym Monemvasia coraz bardziej zaczyna przypominać odkrywkę archeologiczną.

Za murem odgradzającym miasto po przeciwnej stronie był niegdyś cmentarz, ale nie widać po nim specjalnych śladów- dzisiaj usytuowano tam małą latarnię morską.

Coś. Czyżby czosnek?

No i nie wiedzą państwo przypadkiem, czy to się je? Wygląda ta roślinka na dziki czosnek, i pachnie adekwatnie. Dużo jej pod murami Monemvasii. Ale nie mieliśmy odwagi wkroić jej ząbków do sałatki greckiej. Może niesłusznie. Może zbyt małym duchem się wykazaliśmy.

Może trzeba było iść na całość, zacząć żywić się dzikim czosnkiem, uprawiać jakąś pszenicę i olać lot powrotny Ryanaira?


Do dziś mam wątpliwości.



Fabrykant
jak zawsze pełen wątpliwości.



Źródła i źródełka:





+ przewodniki po Grecji Kontynentalnej.

12 komentarzy:

  1. PELOPONEZ!!

    Byliśmy tam w 2005r., rok po ślubie. Prom z Ancony do Patry, dookoła półwyspu, przez Argolidę, Ateny, Delfy, pod Olimp, a potem na Meteorę, Dodonę i Igumenitsę, skąd odpływał prom powrotny. Wspaniała podróż, do niedawna uznawałem ją za wakacje życia. Wtedy jeszcze pod namiotem, z butlą gazową i zapasem Paprykarzu Szczecińskiego...

    Monemvasia mojej żonie przypominała Węża, Który Połknął Słonia z Małego Księcia - czyż nie genialne skojarzenie...? Niedaleko obok jedliśmy najwspanialszą w życiu grecką sałatkę, w strasznie obskurnej budzie dla robotników budowlanych, pełnej tytoniowego dymu i pyłu cementowego. Mimo takich okoliczności sałatka była niesamowita, pani zalała ją chyba całym hektolitrem świeżej oliwy z wielkiego baniaka, która po zjedzeniu i tak została na dnie. Wtedy to dla nas był szok, bo oliwę uznawaliśmy za rarytas. Ale poza tym sądzę, że tak dobrze zapamiętaliśmy ten posiłek dlatego, że byliśmy wtedy ogromnie głodni, a przez poprzednie dni żywiliśmy się ryżem z sosem ze słoika i Paprykarzem Szczecińskim.

    Oprócz tego zapamiętaliśmy kapliczki przy drogach, które tam budują nie w miejscach śmiertelnych wypadków, ale właśnie w podzięce za ocalenie, gdy ktoś ledwie uszedł z życiem. No i jeszcze parę starszych ludzi w Mistrze, którzy oprowadzili nas po polsku po okolicy. Myśleliśmy długo, że to Polacy, ale dopiero pod koniec dostrzegliśmy, że przewodnik, który trzymali w ręce, był po hebrajsku.

    Była jeszcze powódź w Tolo (to była połowa września, pierwszy deszcz od trzech miesięcy - on nigdy nie wsiąka, bo ziemia jest wyschnięta na kamień, jechaliśmy autem po osie w wodzie modląc się, żeby woda się nie podniosła bardziej). I biedne psy ledwie dyszące z gorąca na bruku pod Akropolem. I wszechobecne w Grecji koty, które wylizywały do czysta puszki po Paprykarzu Szczecińskim. Aż baliśmy się, że sobie potną pyszczki o blachę, ale nie, one to miały opanowane, bo to campingowe koty były.

    W ogóle to o tym wyjeździe mógłbym napisać takie sam wpis, jak Ty, tylko że ja nie opisuje podróży, tylko motoryzację. A może powinienem coś skrobnąć w Strumieniu Świadomości...? W końcu Witold Rychter też szeroko opisywał swoje samochodowe podróże...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, jak miło! No oczywiście, że powinieneś napisać. O motoryzacji peloponeskiej napisałem dwa słowa dla Basisty i wysłałem mu zdjęcia do miksu, ale nie wiem kiedy opublikuje. Niemniej, jest tam co oglądać, a nawet jest tam rodzaj raju, we wszelkich rozumieniach tego słowa.

      Paprykarz Szczeciński trenowało się w Holandii, a potem pod Paryżem. Mieliśmy auto pożyczone od mojego Taty (wspominane już kiedyś Renault 21 Nevada), ale spaliśmy na dziko. Nawet pod Paryżem staraliśmy się rozbijać namioty w krzaczorach na przedmieściach. Bardzo trudno było znaleźć miejsce, dlatego zazdrościliśmy nieco bezdomnym, którzy spali co prawda na kartonach pod mostami, ale jednak W CENTRUM. Na pewnym noclegu niedaleko Wersalu zwijaliśmy właśnie rano namioty i robiliśmy kanapki, kiedy pojawił się nobliwy pan z seterem na smyczy, zboczył nieco z trasy swojego spaceru i z groźną miną (zapewne dodawał sobie animuszu na widok polskich rejestracji) zapytał:
      -Camping ?!!!
      Na co mój przyjaciel przytomnie:
      - No. Picnic.

      Usuń
    2. PENELOPE CRUZ!!

      Usuń
    3. Czy to okrzyk w rodzaju "Cracovia pany!" ?

      Usuń
    4. Oczywiście dopiero teraz zajarzyłem, że mógłby być to tytuł tego odcinka. Może z jakimiś małymi literówkami.

      Usuń
    5. tak :) w odpowiedzi na komentarz SzK

      Usuń
  2. swietne! uwielbiam czytac Twoje artykuly podroznicze, a najbardziej te rysy historyczne - swietnie napisane, bardzo ciekawie, mogl bys pisac ksiazki do historii, dzieki czemu nie zasypialo by sie po przeczytaniu polowy strony.
    tylko dla czego tak malo zdjec gratow ja sie pytam??? :(
    zdjecie z na w pol zgnitym "wrosnietym" w wode statkiem najlepsze ze wszystkich! swietna autrakcja dla graciarzy

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo miło się czytało. Nie mam za złe małej ilości zdjęć gratów - od tego są inne blogi.

    @Szczepan
    Widzisz jak miło wspominasz? Ja pomimo mimo, że już od kilku lat stać mnie na hotel, to wolę właśnie tego typu wakacje. Z namiotem, paprykarzem w puszce, butlą gazową. Raczej na kempingu, ale jednak bez prądu, telefonu i laptopa. Bo dla mnie jest to kompletna odskocznia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, fajnie że Panom się podoba. Zdjęcia gratów ofiarowałem specjaliście od gratów- Leniwcowi, więc tylko należy trochę poczekać aż opublikuje.
      Zamiast książek od historii będę leciał przewodniki. Zaczynam lajtowo od Łodzi, ale pracuję nad tym intensywnie i podoba mi się. Kolejne części będą się ukazywały w formie blogowej na Fotodinozie. A potem tylko to opracować, wydać i już autografy, wywiady, celebryctwo. Świetlana przyszłość, jednym słowem.
      @Mav- ja niestety podróżuję z laptopem. Inaczej wpisy na Fotodinozę ukazywałyby się rzadziej... Zatem prąd niezbędny.

      Usuń
    2. Podróżuję też z laptopem. Za to wypoczywam bez ;) Gdyby wpisy w czasie wypoczynku miałyby się nie ukazywać, nie byłby to dla mnie problem - wystarczyłaby wcześniejsza informacja kiedy zajrzeć ponownie... chyba, że dla Ciebie to jest odpoczynek, odskocznia i po prostu lubisz na bieżąco publikować.

      Usuń
    3. Lubię, oj lubię. Chętnie rzuciłbym pracę zawodową na rzecz pisania. Ale na razie się nie da.

      Usuń
  4. Bardzo mi się spodobała idea planu zagospodarowania przestrzennego w wykonaniu piratów;)

    OdpowiedzUsuń

Drogi czytelniku! Pragnę ostrzec, że wredny portal blogowy na jakim piszę bardzo lubi zjadać bez ostrzeżenia wpisy czytelników podczas ich zamieszczania. BARDZO PROSZĘ PO NAPISANIU KOMENTARZA SKOPIOWAĆ GO i w razie czego wstawić ponownie, na pohybel Google Blogger. Fabrykant.