wyświetlenia:

poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Analog półprzewodnika. Katowice.


Myślałem sobie- a, miasto jak miasto. Myślałem- zabytki jak zabytki, stoją wszędzie. Poprzemysłowych zabytków ci u nas dostatek. Myślałem że będzie jak u nas- fabrycznie, trochę przykurzono, trochę odnowiono, trochę zaszłości, nieco nowości. Właściwie to nie wiem czego się spodziewałem, ale nie jakichś wielkich ekscytacji.

No bo przecież mijałem Katowice wielokrotnie, przejeżdżałem mimo, przelatywałem nie zwracając uwagi, jakby to jakiś przedpokój był do rzeczy bardziej interesujących. Za ekranami dźwiękochłonnymi autostrady migały tam wierzchem kominy i kratownice szybów górniczych, zwykle nieruchome, a i kominy nie dymiły. Wszystko (zza tych ekranów oglądane) nieco zastygłe i zapadłe, zanurzone w wiekach przeszłych i owiane nimbem krainy nieco smutnej, przybrudzonej węglowym pyłem.

No ale przecież zdawałem sobie sprawę, że to jest interesujące, że to musi być warte obejrzenia, tylko być może wypierałem to przytłoczony szkolną wiedzą. Według tej wiedzy spędzenie weekendu na Śląsku to coś jak spędzenie wakacji w Zagłębiu Ruhry, Ruhry Wydechowej. Miasto. Miasto masa maszyna. No nie jest to Santropez.

(Notabene Zagłębie Ruhry jest podobno aktualnie genialnym zagłębiem rewitalizacji).

Wszystko co śląskie kojarzy się tak solidnie i ciężko, przyziemnie, a może i wgłąbziemnie, przytłaczająco. Nie sądziłem, że można tam latać na skrzydłach zachwytu.

A przecież czytałem „Czarny Ogród” Małgorzaty Szejnert, doskonały socjologiczny reportaż płynący przez historię i teraźniejszość Katowic. Rozejrzałem się po internecie w lewo i w prawo zbierając informację. Ba, nawet zapytałem byłego prawie że półautochtona co sądzi o swoich Katowicach (dziękuję Krzysiu!).

Już po powrocie mogę Wam powiedzieć, że Wikipedia ma sporo nieaktualnych wiadomości. Niektóre jej artykuły były pisane kilka ładnych lat temu, a rzeczywistość zdążyła nadgonić w międzyczasie pewne braki. Podobnie Google Street View. Nie ma wyjścia, musicie pojechać tam sami, żeby zobaczyć jakie Katowice są naprawdę.
Jednak z Wikipedii dowiedziałem się kilku interesujących faktów dotyczących Katowic. Pierwszy fakt: Na obszarze miasta Katowice lasy zajmują 55% powierzchni. Nie chce się w to wierzyć- 55%!!! Czy Państwo Szanowni kojarzą taki procent z jakimkolwiek miastem? Czy Państwo Szanowni kojarzą taki procent ze Śląskiem przemysłowym? Ja nie. A jednak.
Oczywiście- granice administracyjne można wyznaczać sobie tendencyjnie, boż są to tylko kreski na mapie, ale zważywszy, że miasto leży na terenie Aglomeracji Śląskiej, to znaczy w bardzo bliskim w otoczeniu osiemnastu innych miast- de facto na największym ściśle zaludnionym obszarze w Polsce- dwa i pół miliona ludzi- to jednak daje do myślenia.

Po ledwie weekendowym liźnięciu Katowic mogę stwierdzić- to miasto ma cholerne, cholerne szczęście! Szczęście w nieszczęściu. Właściwie Katowice są w swej historii powstania całkiem podobne do Łodzi- koniec XIX wieku, prosto na wiejsko- leśnym terenie, gdzie jeszcze niedawno krowy sennie przeżuwały świeżą zieleninę powstają wielkie fabryki i kopalnie, linia kolejowa i miasto. Znowu nasuwa się słynna miastotwórcza piosenka:

A long time ago came a man on a track
Walking thirty miles with a sack on his back
And he put down his load where he thought it was the best
He made a home in the wilderness
He built a cabin and a winter store
And he plowed up the ground by the cold lake shore
And the other travelers came walking down the track
And they never went further, and they never went back

I pamiętamy co dalej: prawnicy z paragrafami, potem przyszły ciężkie czasy i wojna, a o wszystkim tym śpiewała lina telegrafu.
 
Ale w porównaniu z Łodzią Śląsk był nieco inny- kopalnie powstawały w najbardziej dogodnych miejscach, czyli w pewnym rozrzuceniu, a nie w jednolitym i ścisłym centrum. Czytam, ze na przykład w Rudzie Śląskiej rozwój przemysłowy miał takie tempo, że wielkie fabryki i kopalnie powstawały wprost wśród wiejskiej zabudowy i drewnianych zagród, miasto nie zdążyło się wykształcić.

Do tego Katowice nie są wcale jakimś gigantycznym ośrodkiem. Trzysta tysięcy mieszkańców. A efekt finalny tej całej historii jest taki, że miasto to jest łaciate- ścisłe centrum, owszem, deptaki, tramwaje, kościoły, ale dosłownie tuż za rogiem, niemal widoczne z okien wieżowców- puste wzgórzaste wygony, przestrzenie a niedaleko dalej wspomniane lasy. Dlatego Katowice mają, oprócz problemów z upadłym przemysłem, bezrobociem, żulernią chlejącą po bramach także gigantyczny potencjał. Dodałbym, że łatwy potencjał. Można tam zbudować coś nowego, co znajdzie się w odległości 15 minut spaceru od ścisłego centrum. I nie trzeba przy tym burzyć połowy zabudowy i rewitalizować drugiej połowy. Można to zbudować od nowa.

To tylko szybki ogląd miasta, być może zapolemizują z tym jacyś światli urbaniści- w Łodzi, w Warszawie nie ma takich możliwości. Gdzie nie tknąć jakaś zabudowa, jakaś własność do ewentualnego wywłaszczenia, jakieś zaszłości- kupa roboty. Jak ktoś chce na surowym korzeniu budować, to już tramwaj tam nie dojeżdża, a ludzie piechotą nie dojdą.

Niemniej te budynki do rewitalizacji, to Katowice też mają niezłe.

Ale najlepsze, zupełnie wyjątkowe, są te budynki, których nikt nigdy nie rewitalizował.


Wczesnym, mglistym i chłodnym rankiem ruszamy na zwiedzanie, trasa autostradowa i ślimacznice wyprowadzają nas w pięć minut z miasta prosto w gęsty las, po lewej cmentarz- bardzo interesujący płot tegoż cmentarza, który wygania mnie z auta na zdjęcia, dalej lasy, lasy, linia kolejowa, martwa zapewne sądząc po zarośnięciu, wielki, ale naprawdę wielki budynek z lat siedemdziesiątych bez ani jednego okna, potem wysokie kominy, starodrzew i skrzyżowanie z kapliczką, choć przedmiejskie. A tuż za skrzyżowaniem- jest! Nikiszowiec. Czerwono ceglane mury Żywy wciąż relikt z przeszłości.

Nie do uwierzenia.

Nie do uwierzenia, że to stoi w Polsce.





Może się zdziwicie tym moim niedouwierzeniem. Widziało się Nikiszowiec na zdjęciach, na fotoreportażach śląskich, orkiestry górnicze z czakami i pióropuszami, trąby lśnią złoto i odświętnie, życie codzienne familoków, kokardy, białe koszule. Czerwień przybrudzonej cegły.

Czy to ja nie mam familoków z czerwonej cegły w Łodzi, na ulicy Ogrodowej, przy Manufakturze? Mam.

Czy to ja zabytku nie widziałem w Polsce, żeby się tak zachwycać? Widziałem.

Ale jednego nie widziałem- ośmiu kilometrów kwadratowych zabytku z czerwonej cegły, nie tkniętego przez czas i wciąż ŻYWEGO. Żywą Manufakturę, znaczy się dawniej Zakłady im. Marchlewskiego, znaczy się dawniej Fabrykę Izraela Poznańskiego pamiętam z dzieciństwa. Kłaczki bawełny fruwały nad ulicą Ogrodową, a z otwartych okien ceglanego siedmiopiętrowego monstrum dobiegał głośny szum maszyn. Pamiętam. Ale to było mgnienie. A potem pamiętam długi czas zdechłe mury, puste hale i rzędy żeliwnych słupów trwające wśród martwoty i nicości, zarośniętą bocznicę kolejową, poczerniałe cegły. A teraz to jest wypasiona orgia kapitalistycznej rozrywki i komercji, kina, supermarkety, najciekawszy w Łodzi (a może i w Polsce?) hotel, restauracje, dyskoteki, fontanny.

I chociaż doceniam Manufakturę i z przyjemnością tam chodzę (z niewielką przykrością patrząc na niedopracowane w niektórych miejscach detale), to jednak nie jest to moja Manufaktura. Nie jest moja i już. Moja jest ta samotna i opuszczona, z rzędami samotnych żeliwnych słupów pod szedowymi dachami, imienia Marchlewskiego, bo taką ją zapamiętałem i do takiej poczułem sentyment. Przy tej nowej nie mogę oprzeć się pewnemu wrażeniu nadmuchanej wydmuszki. Bardzo atrakcyjnej, ale to podróba. Udawanie. No co ja zrobię.

Natomiast Nikiszowiec. Nikiszowiec jest czystą Prawdą. Mówię wam.

 
 
 
 
 
 

Nie mogę uwierzyć także, że w Polsce jest osiem kilometrów kwadratowych zamieszkałego zabytku, który nie zeszpeciła ręka mieszkańca. Nie wydaje mi się to realne. Spójrzcie na dowolne osiedle z lat 70-tych czy 80-tych. Każde okno w innym kolorze, każdy balkon zabudowany (excusez le mot) gównoplastikowymi osłonami nad niektórymi balkonami dorobione daszki z eternitu. Każdy blok pomalowany w innym pastelowym kolorze.

Sami indywidualiści. Dobro wspólne nie jest warte szacunku. Burdel nikomu nie przeszkadza.

Zerknijcie na jednorodne urbanistycznie zabytkowe osiedla w swoich miastach- u nas to na przykład ulica Skarbowa na łódzkim Julianowie- spójny projekt dla urzędników skarbówki, z lat 20 tych. Rozejrzyjmy się co ze spójności pozostało. Każdy dom inny. Część obłożono sidingiem, a część sztucznym kamieniem elewacyjnym, przebudowano niektóre skośne dachy z czerwonej dachówki na płaskie. A co. Fantazję trzeba mieć!

Ba, zerknijcie na swoje wsie i dostrzeżcie różnicę- każdy dom w innym kolorze, czym innym obłożony, z każdym skosem dachu pod innym kątem.
Ja to Lubię jeździć do Niemiec, Heniu, do Austrii tam to ładnie jest, porządek taki, nie to co u nas, no polej Heniu! A znów szwagier żony teścia mojego stryja to był w Rumunii i mówił że tam syf z gilem jest, dzicz, bisurmany panie, ze wschodu, szmatami balkony zasłaniają. No polej jeszcze!

Nie to co u nas.

Nikiszowiec wydał mi się na tym tle taką egzotyką, że nie do uwierzenia. Zbierałem szczękę z bruku w ten chłodny i nieco mglisty poranek.
Nikiszowiec to osiedle górnicze. Koncern przemysłowy Georg von Giesche Erben z Wrocławia już w 1833 roku roku rozpoczął eksploatację węgla w pobliżu Katowic rozbudowując prędko swoją potęgę do roli najpotężniejszej firmy na Śląsku i największego pracodawcy. W 1907 roku dla wciąż ekspansywnie działającej kopalni Giesche zaczęto budowę osiedla górniczego z małymi domkami- Giszowca (Gieschewald). Giszowiec był realizacją nośnych podówczas idei- miast-ogrodów, samowystarczalnych i przyjemnych do mieszkania osiedli połączonych z terenami zielonymi. Zaprojektowano go, wzorując domy na tradycyjnych chłopskich chałupach z ogródkami. Osiedle to przebyło długą późniejszą historię, w latach 60-tych wyburzone w 2/3 pod bloki z wielkiej płyty, nazwa Giszowiec była zwalczana zresztą przez komunistów na wszelkie sposoby i na wszystkich mapach, bo była związana z nazwiskiem „kapitalistycznego wyzyskiwacza”. Historia wyburzania zabytkowej zabudowy jest tematem filmu Kutza „Paciorki jednego różańca”. Nie oglądałem, muszę to nadrobić.
 
Niemniej już w 1908 roku Giszowiec okazał się za mały wobec potrzeb i szybko zaczęto budowę potężnego Nikiszowca (Nikischschacht). Budowa trwała kilka lat, przerwana przez I wojnę światową, ostatni blok mieszkalny oddano do użytku w 1919 roku.

Trzykondygnacyjne budynki mieszkalne o 12 lokalach zostały połączone w wielkie kwartały przylegające do uliczek i zespolone dodatkowymi łącznikami zamykającymi ulice. Wewnątrz kwartałów zaprojektowano tereny zielone, chlewiki, komórki, piece chlebowe. Obiekty administracyjne i cechowe, sklepy, pralnie i łaźnię dla całej załogi kopalni Giesche również połączono w podobny kwartał. Jednym z pierwszych budynków postawionych w osiedlu był neobarokowy, olbrzymi kościół, którego wieża góruje nad dachami całego Nikiszowca.


 
 
 
 

Wszystko to z jednolitej czerwonej cegły. Na obszarze wspomnianych 8 hektarów zamieszkało ponad 8 tysięcy ludzi.

Plan Nikiszowca

Projektowało to biuro Emil i Georg Zillmann, dwóch kuzynów- architektów z Charlottenburga. Śląsk i kopalnia Giesche byli dla nich, nomen omen, kopalnią złota i polem eksperymentów architektoniczno- społecznych, jak widać po stuletnim Nikiszowcu- udanych. Na Śląsku zaprojektowali większość ze swoich prac- nie tylko w Katowicach, ale i w Zabrzu, Mysłowicach, Szopienicach- są ich dziesiątki- zabudowania przemysłowe, szkoły, szpitale i wieże wodne.
Jak można ocenić ich pracę w Nikiszowcu? W przeciwieństwie do dzieł wielu dzisiejszych deweloperów jest tu równowaga pomiędzy przestrzenią i ciasnotą zabudowy- z zewnątrz kwartałów ulice są zwarte, ale nieprzytłaczające- dzięki rozsądnej wysokości zabudowy, wewnątrz kwartałów jest duża przestrzeń, która zapewne wyglądała kiedyś jeszcze lepiej gdy nie była parkingiem dla niezliczonych samochodów.
Druga rzecz- to spójność. To wszystko sprawia wrażenie zupełnie niespotykanej harmonii , a tym co zadziwiło mnie maksymalnie- to to że ta harmonia nie jest w najmniejszym stopniu zakłócana przez pomysły indywidualizacyjne mieszkańców. Z zadziwiających powodów nikt nie maluje tam ościeży okiennych na inny kolor niż czerwony, nikt nie wymienia tam okien na jasny dąb, palisander czy orzech locarno, nikt nie montuje daszków, przesłon, nie zamurowywuje okien. Nie wiem jak to zrobili- być może na szczycie wieży kościelnej siedzi konserwator zabytków z lornetką, wydający krótkie rozkazy przez krótką falówkę, a bojówki ubranych na czarno magistrów konserwacji, z odbezpieczonymi kałachami latają po klatkach schodowych na interwencje.

-Na takich to trza ino Małotsetunga! Ino Małotsetunga! (cytat)

Nie myślcie jednak, że Nikiszowiec, cały w cegle i czerwonych ościeżnicach jest nudny jak flaki z olejem. O nie! Napracowali się nad nim panowie Emil i Georg. Nie ma tam dwóch takich samych budynków! A najlepsze jest to, że nie ma tam dwóch identycznych obramowań wejściowych drzwi!!! Na ośmiotysięcznym osiedlu!


Kwartały bloków mają różne smaczki i detale wyrzeźbione z cegły, wiele rodzajów wykuszy, czasem podcienia, czasem wejścia z kolumnami, czasem różne rytmy okien. Projektowanie tych budynków, co do każdej cegły na elewacji, co do detali każdego okna musiało pochłonąć mnóstwo czasu i energii. To coś, czego dzisiejszym architektom i urbanistom niewątpliwie brakuje.

Osiedle zaprojektowano tak , by stworzyć centrum w okolicach kościoła, gdzie ulica poszerza się w spory plac z podcieniami. Na tym wydłużonym placu mieści się bodaj najstarszy zakład fotograficzny działający nieprzerwanie w Polsce, mimo wojen, klęsk i komunizmu. Augustyn Niesporek założył go w 1919 roku, przekazał synowi Franciszkowi, a teraz prowadzi go Krzysztof Niesporek z żoną. Dużo o ich rodzinie znajdziecie we wspomnianej książce Małgorzaty Szejnert.





Wikipedia napisała o Nikiszowcu: „W dzielnicy działają: piekarnia, serwisy, warsztaty, hurtownie, sklepy, targowisko, punkty usługowe, istnieją oddziały banków i towarzystw ubezpieczeniowych. Brak jednak infrastruktury związanej z turystyką np. hoteli, restauracji i kawiarni.” A zupełnie nieprawda, droga Wikipedio! w podcieniach placu mieści się jak najbardziej bardzo klimatyczna, wręcz śliczna i liryczna kawiarnio- barownia Cafe Bifyj, wyposażona od a do z w meble prosto z epoki nikiszowskiej młodości, mój ś.p. Dziadek, łódzki stolarz i legionista Piłsudskiego robił toczka w toczkę takie same- widocznie były one z katalogu projektów stolarskich, popularnych na początku wieku.

No i zupełnie nieprawda, Wikipedio- gdy szukać kwatery na booking.com natknie się turysta nikiszowski na wielce atrakcyjną rzecz- miły apartamencik w familoku na wynajem! Widać, że miejsce z lekka i powoli skręca z klimatu znanego siedliska dla bezrobotnych w stronę hipstersko- modnej miejscówki. Samochody zresztą, stojące pod oknami Nikiszowca nie wyglądają broń boże na jakieś bieda- auta. Nasz własny samochód sytuował się raczej w dolnych strefach stanów niższych. Taka nisoka midel- klass. Mglisty i chłodny poranek nie pozwolił nam jednak ocenić rzetelnie przekroju społecznego osiedla, było pusto i cicho, a nasze szczęki nie spotkały się ani razu z twardymi pięściami kiboli Ruchu Chorzów, którzy niewątpliwie tam zamieszkują.

 
 
 
 
 


Katowiczanie, ogarnijcie się zatem z wpisem na Wikipedii- jest już nieaktualny!
(jako źródło informacji można oczywiście podać Fotodinozę).

Ten olbrzymi, żywy nadal pierwotnym swym życiem kompleks robi wrażenie nie tylko stanem zachowania, ale też rozmiarem. To nie jest fragment. To jest całe miasto, wyjątkowe w swej inności. Drżącymi z wrażenia rękami zmieniałem stałoogniskowe obiektywy, żeby to wszystko zdjąć z efektem na zdjęciu, zupełnie tak samo jak rzesza fotografów przede mną, zdejmująca od stu lat niezmienną architekturę. Tysiące zdjęć, miliony zdjęć, a serce bije jedno.

 
 
 
 


Zmieniałem te stałoogniskowe obiektywy, bo żadnego długiego tele zooma wziąć nie mogłem- naszym celem głównym było tenisowe Katowice Open. Tam z teleobiektywami nie wpuszczają. Tak stało w regulaminie. No, jak tak stało- to stało ogniskowe. O Katowice Open może jeszcze będzie co nieco w części drugiej. I o potencjale katowickim, lepiej lub gorzej wykorzystywanym też. Jeszcze nie napisane, to nie wiem o czym będzie naprawdę. Filtruje się.


Wieczorem poszliśmy piechotą na Katowicki deptak, pełen knajp i ludzi, pomimo deszczowej pory. Mała architektura bucha wypasem i designem. Nie mam zastrzeżeń! Na bogato jedziemy te fontanny i ławeczki, nie mówiąc już o ścianach z zieleni! Tego nam troszkę w Łodzi brakuje w niektórych miejscach. Za to i u nas i w Katowicach jeżdżą tramwaje Pesy.

Zazdroszczę jednak Katowicom tramwajów- w życiu nie widziałem ładniejszych- to Twist Step 2012N, aż sprawdziłem w internecie, z podcięciem u dołu burt i drzwiami w poziome białe paseczki, podkreślającymi smukły kształt. Sama przyjemność estetyczna. A my przecież esteci jesteśmy na Fotodinozie.

Pesa Twist Step 2012N, zdjęcie dzięki uprzejmości strony Bana pod Napięciem i pana Mateusza Niczypora: https://www.facebook.com/BanaPodNapieciem/
Za pomocą zmysłu powonienia wybieramy pizzerię, gdzie siadamy w kąciku kontemplując miasto i jego atrakcje. Kelnerka przynosi kartę. Na pierwszej stronie menu: „Uprzejmie informujemy że w naszych pizzach jest używany analog sera”.
Hm.

A co. Też se analoga zrobiłem.
Fabrykant

dyrektor kreatywny walnięty o sprzęty

P.S.
Część druga wpisu o Katowicach ukaże się. James Bond powróci (cytat).
P.S.
Już się ukazała- dostępna TUTAJ

Źródła i źródełka

Małgorzata Szejnert „Czarny ogród”






5 komentarzy:

  1. Dzieki za ten reportaz ! Katowice (dawniej Kattowitz) ma duzy potencjal miasta
    europejskiego i moze kiedys... Architektonicznie to bardzo interesujacy mix z
    niemieckiej kultury przemyslowej, polskiego funkcjonalizmu miedzywojennego i
    socjalistycznego realizmu. Nikiszowiec jest chyba najbardziej znany ale warte
    tez zobaczenia sa takie osiedla jak Koszutka czy Bogucice. Jako kultowe osiedle
    robotnicze polecam Margarethenhöhe w Essen.
    Zdjecia jak zwykle bardzo udane, troche wiecej street z ludzmi byloby bardzo
    interesujace.
    Ciesze sie na czesc II i pozdrawiam h.f.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki. Piszę i piszę tę część drugą, rozrasta się i pęcznieje. Katowice muszę kiedyś odwiedzić ponownie. Zresztą- czego to ja nie muszę odwiedzić!
    A gdyby tam były człowieki, to by się to nie nazywało dziczą (cytat). W niedzielę rano tylko koty.

    OdpowiedzUsuń
  3. bardzo interesujące. Dla mnie odkrycie. Kopalnia odkrywkowa wiedzy półprzewodniej.

    OdpowiedzUsuń
  4. Cholera... Trochę człowiek popracuje i już się zaległości na Fotodinozie robią. Panie Fabrykancie, nie nadążam za Panem. Albo za dużo Pan piszesz, albo ja za dużo pracuję. Ledwo parę dni nie zaglądam na Fotodinozę, a tu już 3 nowe wpisy. Produktywny Pan jesteś, Panie Fabrykancie. Ale to dobrze. Tak jak już kiedyś wspominałem, ja sobie tą Fotodinozę, na koniec zostawiam, na deser, bo po Fotodinozie, to ja już nie chcę sobie psuć smaku jakimiś internetowymi bzdurami. No i nie zawsze, Panie Fabrykancie, tego deseru doczekam... Bo to albo się oczka zamkną ze znużenia, albo poczucie obowiązku każe odłożyć laptopa i odejść w objęcia Morfeusza albo niecierpliwy głos małżonki przywołuje do porządku i zakazuje klepania w klawiaturę późną nocą w celu napisania komentarza. Zresztą sam Pan widzisz, w jakich godzinach ja te komentarze piszę. Środek nocy zazwyczaj. Ech... A tu takie ciekawe wpisy się tworzą, o Katowicach, o Nikiszowcu, o Śląsku. Byłem Ci ja, panie Fabrykancie na Nikiszowcu lat temu kilka ze znajomymi. Osiedle to pochłonęło mnie całkowicie na kilka godzin. Latałem jak szalony chcąc obejrzeć każdy szczegół tego niesamowitego osiedla i ciągle było mi mało. A byłem ze znajomymi, tak jak wspominałem, w większej grupie. Znajomi ci byli w ogóle niezainteresowani tematem, rzucili okiem na ceglane ściany, pokręcili się z pół godzinki i chcieli opuszczać to magiczne miejsce. A ja się dopiero rozkręcałem, bo ja jak zwiedzam, to zwiedzam metodycznie i sukcesywnie. Jak mnie już coś zauroczy, to w każdą bramę muszę zajrzeć, wejść w każdą klatkę schodową, obejrzeć wszystko po kolei. Znajomi patrzyli na mnie jak na wariata, co ja widzę w tych starych brudnych ceglanych ruderach. A ja tam widziałem magię, przeszłość, historię, teraźniejszość i przyszłość. Widziałem tam syntezę Czarnego Ogrodu. Skończyło się na tym, że od tamtej pory znajomi już nie chcą ze mną niczego zwiedzać, bo wiedzą, że ze mną nie ma tak łatwo, że liźniemy wzrokiem tu i tam i udamy się dalej, w celu spożywania napojów wyskokowych. O nie, nie. Nie ze mną te numery. Jak mnie coś zauroczy, to umarł w butach. Wsiąkam w to i karmię wszystkie zmysły. U Pana widzę coś podobnego, Panie Fabrykancie. Ten sam poziom ekscytacji i zaangażowania. Wie Pan ile razy byłem w Górach Świętokrzyskich? Jakieś 30 razy. I nadal mam wrażenie, że ledwo je liznąłem, bo gdzie się odkręcę, to ciągle coś nowego widzę. Bo to magiczna kraina jest. Moja. Nie oddam tych gór nikomu.

    Dyrektor Artystyczny Nieco Nieetyczny (DANN)
    Waldeck_13

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pocieszę Pana, albo zmartwię. Mam nieco opóźnienia z kolejnymi wpisami, ze względu na nawał robót. Pozaczynane, nieskończone. No ale w końcu będą.
      Fajnie Pan skomentował, Panie Waldeck. Miło się czytało, co mnie zdopingowało do przysiądnięcia o godzinie równie koszmarnie późnej do pisania przed ekranem, zamiast do spania. Dzień za krótki. Proponowałbym jakieś 29 godzin na dobę.

      Usuń

Drogi czytelniku! Pragnę ostrzec, że wredny portal blogowy na jakim piszę bardzo lubi zjadać bez ostrzeżenia wpisy czytelników podczas ich zamieszczania. BARDZO PROSZĘ PO NAPISANIU KOMENTARZA SKOPIOWAĆ GO i w razie czego wstawić ponownie, na pohybel Google Blogger. Fabrykant.