Kupiłoby się wieś
Ale pieniądze - gdzieś.
Zasłyszane od Mamy
Śnieg padał i padał bez końca. Wycieraczki rozgarniały rytmicznie biały kożuch, a reflektory wyławiały pracowicie kolejne nocne zakręty. Ślisko, droga wąska, jak to na uboczach, w centralnej Polsce. I wszystko byłoby takie jak zwykle, gdyby w światłach nie ukazała się nagle wieżowa, ceglana trafostacja, ze spadzistym dachem z dachówki. Taka sama, jak licznie stoją na Mazurach, Kaszubach, czy Dolnym Śląsku. Zniknęła za zakrętem, ale niepokój pozostał. Franz! To chyba nie nasze! A byliśmy raptem 120 kilometrów od Łodzi. I to wcale nie w stronę Mazur.
Pięć lat temu kolega Krzysztof Gol opowiedział mi o Byczynie. A ponieważ kolega Krzysztof ma dar wymowy, w głowie mej zrodził się mityczny obraz miasta. Mityczna Byczyna. Po pięciu latach postanowiłem skonfrontować go z rzeczywistością i ruszyć odważnie w czarne dziury okolic niczego. I od razu nadziałem się na pruską trafostację.
Człowiek w głowie kształtuje sobie nieokreślony i subiektywny obraz przeszłości. Dzięki wspólnocie społecznej w której żyje, wszystko wydaje mu się jednolite, ciągłe i liniowe. Zastane. Istniejące od zawsze, bo ogląda to od urodzenia. Wiadomo, że zabory, wojna, okupacja, dwadzieścia osiem filmów o tym zrobiłem, a kręcę dwudziesty dziewiąty (cytat), ale to właściwie dziś tylko konstrukty literackie, gdzie tam o tym myśleć, kiedy tu kredyt, debet, konflikty polityczne i internetowe nawalanki. Dopiero człowiek musi zobaczyć trafostację w świetle reflektorów, żeby się zastanowił jak różna jest nasza aktualna Polska, od tej co była kiedyś.
Otóż pruska trafostacja, z cegły. Sto dwadzieścia kilometrów od domu, na południowy zachód. To dopiero pokazuje, jak bardzo na wschód zwrócona była Polska, raptem 80 lat temu. Z Łodzi, do granicy z Niemcami było nieco ponad sto dziesięć kilometrów. Granica biegła praktycznie po dzisiejszym brzegu województwa łódzkiego. Dla zaspokojenia ciekawości mierzymy sobie teraz odległość z Łodzi do dawnej wschodniej granicy w Zaleszczykach. Mamy - 711 kilometrów. Dziesięć godzin i piętnaście minut drogi samochodem, według mapy Googla. Mapa googla lojalnie uprzedza: "Ta trasa przebiega przez granicę kraju. Miejsce docelowe jest w innej strefie czasowej". Bardzo możliwe, szanowny Guglu, bardzo możliwe...
Tymczasem my przepruliśmy przez śnieżycę na dawnej granicy Polski z Niemcami. A wcześniej z Królestwem Prus. A wcześniej z Królestwem Czech, pod władaniem Habsburgów, a wcześniej z... a nie, to Królestwo Polskie było wcześniej, a jeszcze wcześniej księstwa piastów śląskich. Żeby pozwiedzać Mityczną Byczynę, najpierw trzeba było się zakwaterować w Kluczborku. A może w Cruceburchu? W Chreuczpurgu? Cruceburcku? Crewczburgu? Kluzborgu? Kreuzburgu? Kruciborgu? No jak się przechodzi non stop z rąk do rąk, jako miasto graniczne, to możliwe. Kwaterujemy.
Kluczbork, jak i inne miasteczka dawnych Prus, są niemożebnie pruskie w swym duchu. Są tak pruskie, jakby je od sztampy (stampfe) stawiali, po wygranej wojnie francusko - pruskiej. Niesamowita jest globalna stylistyka, jaką stosowano za sprawą wojennych reparacji (już kiedyś liczyłem te reparacje - TUTAJ), na Dolnym i Górnym Śląsku, Pomorzu, Warmii i Mazurach. Gdyby zawiązali mi oczy i spuścili z kosmosu do Kluczborka na boczną uliczkę, nie wiedziałbym gdzie jestem. W Brodncy? W Chełmnie? W Złotoryi? Tysiąc kilometrów rozpiętości od Bałtyku do Karpat i jedna estetyka. Oczywiście przesadzam co nieco. Artefakty z wcześniejszych wieków odróżniają te miasta wyraźnie.
Kluczbork, kościół ewangelicko-augsburski z XVI-go wieku i Cinquecento Sporting z XX-go. |