wyświetlenia:

poniedziałek, 29 czerwca 2015

Kompozytor koloru. Obuchem w łeb. Alex Webb.

Alex Webb- Haiti
Ja nie znam tych wszystkich fotografów. Dopiero ich poznaję, a co poznam to się z Wami dzielę. Oraz mnożę występowanie zdjęć tych fotografów w internecie. Oni tak jakoś sami się pchają przed oczy i włażą nieproszeni, zupełnie tak samo jak moja ukochana Suka, która sama przypełzła, oswoiła się i potem okazała się najlepszym psem światowej klasy. Nie ma takiego drugiego. Z tymi fotografami tak samo. Włażą przez internet, a ja ich opisuję.
Internet, który zupełnie nie wiem jak działa, ale jakoś tak bardzo przyjemnie działa, wyobrażam sobie jako morze wiedzy, która jest możliwa do uzyskania, tylko trzeba zanurkować. Czasem się coś znajdzie, a czasem trzeba wypłynąć dla nabrania powietrza- i znowu nura. Gdzieś tam informacja pływa, na dwudziestej stronie Googla. Czy ktoś z Państwa doszedł kiedy do dwudziestej strony Googla? A przecież jest taka strona. Może tam czeka jakaś informacja niezwykła, która zmieni losy wszechświata. Powoli, bardzo powoli świat wyobrażony przez mojego ukochanego Lema dogania nas, a niezadługo i nas wyprzedzi. Dzieje się to w różnych dziedzinach i najróżniejsze analogie przychodzą do głowy. Na przykład takie:
" Dowiedziałem się, że w XXII wieku popadła Luzania w okropny kryzys, wywołany samozaćmieniem nauki. Najpierw coraz częściej było wiadomo, że badanie zjawisko na pewno ktoś już kiedyś przebadał, nie wiadomo było tylko, gdzie tych badań szukać. Specjalizacja naukowa rozdrabniała się w postępie geometrycznym i główną przypadłością komputerów, a budowano już megatonowe, stało się tak zwane chroniczne zaparcie informacyjne. Obliczono, że za jakieś pięćdziesiąt lat nie będzie już żadnych innych komputerów uniwersyteckich jak tylko tropicielskie, czyli poszukujące w mikrozespołach i przemyślnicach całej planety, GDZIE, w jakim zaułku, której pamięci maszynowej, tkwi wiadomość o tym, co jest kluczowe dla prowadzonych badań. Nadrabiając wiekowe zaległości w szalonym tempie rozwijała się ignorantyka, czyli wiedza o aktualnej niewiedzy, dyscyplina do niedawna pogardzana, aż do zupełnego zignorowania (ignorowaniem niewiedzy zajmowała się gałąź pokrewna, lecz osobna, mianowicie ignorantystyka). A przecież porządnie wiedzieć czego się nie wie, to już dowiedzieć się niejednego o wiedzy przyszłej, i od tej strony zrastała się ta gałąź z futurologią. Drogiści mierzyli długość drogi, jaką poszukiwawczy impuls musiał przemierzyć, ażeby dopaść szukanej informacji, a była już taka, że przeciętnie wypadało czekać na cenne znalezisko pół roku, aczkolwiek ten impuls poruszał się z chyżością światła. Jeśliby szlak labiryntowych tropień wewnątrz zawłaszczonych dóbr wiedzy miał się przedłużać nadal w obecnym tempie, to następnemu pokoleniu fachowców przyszłoby czekać po 15 do 16 lat, nim świetlnie gnająca sfora sygnałów- odnajdywaczy zdoła im zgromadzić pełną bibliografię do zamierzonego przedsięwzięcia. Ale jak mówił u nas Einstein, nikt się nie drapie, jeśli go nie swędzi, powstała więc najpierw domena ekspertów szukanistyki, a potem tak zwanych inspertów, bo potrzeba powołała do życia teorię odkryć zakrytych, czyli zaćmionych innymi odkryciami. Tak powstała Ariadnologia Ogólna (General Ariadnology) i rozpoczęła się Era Wypraw Wgłąb Nauki. Tych właśnie co je planowali zwano inspertami. Pomogło to trochę, ale na krótko, bo insperci, też przecież uczeni, chwycili się teorii inspertyzy z działami labiryntyki, labiryntystyki (a one są tak różne jak statyka i statystyka), labiryntografii okólnej i krótkozwartej, jako też labiryntolabiryntyki. Ta ostatnia to ariadnistyka pozakosmiczna, podobno dziedzina wielce ciekawa, traktuje bowiem istniejący Wszechświat jako rodzaj małego regału, czy półeczki w olbrzymiej bibliotece, która nie może wprawdzie istnieć realnie, lecz nie ma to poważnego znaczenia, teoretyków nie mogą bowiem interesować banalne, bo fizyczne granice, które świat nakłada na Insplorację, czyli Pierwsze Wgłobienie Samożercze Poznania. A to, ponieważ ta straszliwa ariadnistyka przewidywała nieskończoną ilość następnych takich wgłobień (poszukiwanie danych, poszukiwanie danych o poszukiwaniu danych i tak dalej, aż do zbiorów mocy pozaskończonej Continuum)"
Stanisław Lem "Wizja Lokalna" 1982.
W czasie pisania tej powieści było to czcze rozrywkowe bajanie, abstrakcja czystej wody, ale czy dzisiaj przypadkiem nie odczuwamy tych problemów własnymi zmysłami siedząc przy internecie? Jakoś tak coraz bardziej mi się zdaje ta cała blogerka i owi blogerzy tymi właśnie, lemowymi inspertami wgłobieniowymi są, którzy tworzą skróty do odpowiednich informacji gdzieś tam rozproszonych. Zaglądam ja ci na Automobilownię.pl, a tam szanowny gospodarz Sz.K. dostarcza soczystego kontentu, który kontentuje żądnych wiedzy historyczno- automobilowej, zaglądam ci ja do Rosemanna na salon dwudziestyczwarty i już niemal nie muszę czytać gazet o polityce i wydarzeniach w lokalnym bagienku, zaglądam do Ziemkiewicza, gdzie od strony ironiczno krytyczno prawicowej mam wszystko przedstawione, zaglądam na blog Wojciecha Orlińskiego (skądninąd znanego lemologa), gdzie trzeźwo- lewicowym pomysłem objaśniają wszechświat, zaglądam gdzieindziej, gdzie kto inny pracowity jak mrówka oddziela mak od piasku.
Jakoś tak mi się to kojarzy.
Dlatego nie musicie szukać sami. Alex Webb wlazł mi sam przed oczy. Musiał, boż ci on z Magnum agencji jest, którą jak wiadomo Fotodinoza w pluralis majestatis wielbi i przegląda od czasu do czasu, jak tylko ma trochę czasu.
Alex Webb- Meksyk
Alex Webb- Istanbuł
No i, kurtka blaszka, tak mnie jakoś za serce chwytają takie dobre zdjęcia, czuję jak pulsuje moje czerniejące tętno (cytat), jak mi gorączka nagle skacze i choć w kieszeni mam dla pięści chłód (cytat), to takie zdjęcie wali jak obuchem w łeb, bo pan Alex Webb wysycił wszystko gamą kolorów, zebrał, zakręcił i skomponował jak improwizator. Naprawdę czuję jak mi tętno przyspiesza z każdym takim oglądanym zdjęciem. Nie wiem jak wam. Może u mnie to po prostu arytmia, albo jakiś zawał. Ale chyba nie. Zbyt przyjemne.
I o co tu chodzi w tych zdjęciach? Na foty pana Webba patrzy się jak na abstrakcyjne obrazy, jak na jakiego Pollocka, nie, bardziej jak na Mondriana z jego kwadratami magicznymi, pomimo tego, że są na tych fotach żywi ludzie. Że idą, stoją siedzą, konwersują, grają w piłkę, ale zamienieni ręką fotografa w czarowny chaos plam są jak chlapnięcia pędzlem, mozaika kompozycji. Użyci. Jednak nie mamy poczucia że wykorzystani, bo fotoreportaż TEŻ jest na tych zdjęciach.
Ten Mondrian jest jakby mimo fotoreportażu, jako wartość dodana, drugie dno, które walczy z pierwszym planem o uwagę widza i jego wrażenia.
Alex Webb
Piet Mondrian- 1922
Alex Webb

W niektórych miejscach ten naturalnie uchwycony kolaż jest niesamowity, troszkę jak sen surrealisty śniony półprzytomnie, w gorączce rozpalonej słońcem. Wielu fotografów potrzebowałoby do takich zdjęć jakichś prostych trików, zwielokrotnionych odbić w szybie, które nakładają na siebie różne plany, komplikują rzeczywistość. Pan Webb daje radę bez trików, umiejętnie trzaskając migawką i kierując obiektyw we właściwą stronę. Te zdjęcia nie są jednowymiarowe, są jak aluzyjne opowiadanie, jak tajemniczy film, którego drugie dno zauważa się nie natychmiast, ale dopiero po chwili.
Alex Webb- Havana
Alex Webb- Haiti
Strona internetowa pana Alexa Webba jest dwuosobowa (http://www.webbnorriswebb.co/). Swoje zdjęcia prezentuje też żona- pani Rebbeca Norris Webb. Jej zdjęcia są, pomimo pewnych analogii nieco inne. Zanika w nich reporterski rys i pojawia się abstrakcja, zanika dosłowność i pojawia się więcej poezji, boż pani Webb jest poetką, a fotografem dopiero w drugiej kolejności. Niemniej pewne wspólne dążenia do traktowania świata jako materiału na kompozycję kolorów można u małżeństwa Webb wypatrzeć. Są oni jak dwa różne puzzle, które jednak mają styczną krawędź.
Pan Webb nie był kolorystą abstrakcyjnym od zarania. Studiował historię i literaturę, a też i fotografię. Potem został fotoreporterem prasowym i dołączył do magnum w 1976 roku. We wczesnych i środkowych latach 70-tych realizował swoje fotoreportaże z Meksyku i południa Stanów w czerni-bieli. Są bardzo dobre, ładnie skomponowane, kuszące i wyraziste, ale:

"W 1975 roku dotarłem do rodzaju ślepego zaułka w mojej fotografii. Fotografowałem w czerni i bieli, to był mój wybrany nośnik do rejestrowania krajobrazu społecznego amerykańskiej w Nowej Anglii i Nowego Jorku - spustoszone parkingi zamieszkane przez nieuchwytne postaci ludzkie, dzieci wyglądające na opuszczone, przywiązane na siedzeniach samochodowych, psy włóczące się po ulicach. Fotografie były nieco wyobcowane, czasem ironiczne, czasem zabawne, być może nieco surrealistyczne, jak i emocjonalnie oderwane. Jakoś czułem, że praca nie zabiera mnie w nowe miejsca. I wydawało się, że eksploruję terytoria już odkryte wcześniej, przez takich fotografów jak Lee Friedlander i Charles Harbutt"

I dopiero kolor wyzwolił w panu Webbie tę dzikość fowistyczno- kubistyczną, która zainspirowała go do tworzenia abstrakcji z elementów świata. 
 
Alex Webb- Haiti
Andre Derain- Most Londyński
Odkrył kolor w 1978 roku i pozostał mu wierny.
"Trzy lata po mojej pierwszej podróży do Haiti, zdałem sobie sprawę, że jest jeszcze inny emocjonalny zapis, który się liczy: intensywne, żywe kolory z tych światów, w których przebywałem. Piekący lekki i intensywny kolor wydawał się jakoś osadzony w kulturze, tak że zacząłem pracować w tak zupełnie różny sposób od szaro-brązowego powściągliwego dziedzictwa mojej Nowej Anglii. Od tamtej pory pracowałem głównie w kolorze."

Kolor stał się narzędziem pana Webba, a on sam- mistrzem koloru, nie gorszym niż malarscy abstrakcjoności- narzędzia inne, ale efekty równie olśniewające.

Alex Webb- Havana
Alex Webb
Nie wiem wcale, czy fotografowie o których piszę filtrują swoje spojrzenie przez bagaż wiedzy o malarstwie, czy też robią to całkowicie instynktownie i automatycznie. Być może nie potrzeba do genialnego działania jakiejś wielkiej samoświadomości tego działania. Możliwe, że moja interpretacja jest nadinterpretacją.
Ale niewątpliwie zaangażowanie i poszukiwanie polepszają efekty uzyskiwane przez wszystkich fotografów.
No i jakoś kojarzy mi się z tym wszystkim anegdotka zapisana przez mojego ulubionego Vonneguta, z mojej absolutnie ulubionej jego ksiażki "Sinobrody":

Circe Berman właśnie spytała, jak można odróżnić dobry obraz od złego. Odparłem, że najlepszej ze znanych odpowiedzi na to pytanie, choć też niedoskonałej, udzielił malarz nazwiskiem Syd Solomon […] Około piętnastu lat temu podsłuchałem, jak na jakimś koktajlu wyjaśniał to pewnej prześlicznej dziewczynie. Dziewczyna wytrzeszczała oczy z przejęcia! Koniecznie chciała wchłonąć całą jego wiedzę o sztuce.
– Jak odróżnić dobry obraz od złego?- powtórzył Solomon.
Jest on synem węgierskiego ujeżdżacza koni i nosi imponujące wąsiska w kształcie podkowy.
– Wystarczy, moja droga – rzekł – że obejrzysz milion obrazów. Potem już się nie pomylisz.
Racja! Racja!”

Fabrykant
dyrektor kreatywny z lekka walnięty o sprzęty

Źródła i magazyny hurtowe:


Świetna strona z radami pana Alexa Webba, jak robić dobre zdjęcia street-photo i po co:

czwartek, 18 czerwca 2015

Autentycznie sfałszowane.


foto: Robert Doisneau
Zawsze mnie troszeczkę zastanawia, czy te wszystkie genialne, klasyczne , zapierające dech, reporterskie zdjęcia nie są aby pozowane. Czy ten cały streetfoto Cartier Bressona, czy innych mistrzów reporterskiej fotografii nie jest aby stworzony potajemną ręką sprawczą fotoreportera, który najpierw ustawia rączki, nóżki i oczki, tak żeby ładnie wyszły na zdjęciu, a dopiero potem naciska spust swojej Leiki aby uchwycić scenę w decydującym momencie, który w rzeczywistości trwał pół godziny.
Niby nie. Pewnie nie. Ale...
Znana jest przecież historia pocałunku pod paryskim ratuszem, zdjętego przed wojną przez Roberta Doisneau, o który stoczyły się aż dwie batalie sądowe, całkiem nie tak dawne, podważające jego podchwyconą autentyczność. Znacie tą historię? Zapewne znacie. Zatem posłuchajcie.

Doisneau- znany czeski fotograf. Co prawda urodzony i mieszkający we Francji, z matki i ojca Francuzów i z Czechami nie miał nic wspólnego. Ale to co tworzył niezmiennie mi Bohemią zaciąga. Nie bohemą. Było to czeskie z ducha i klimatu. Pan Robert traktował świat i ludzi z ciepłą ironią, lubił podejrzeć pewne ich niewinne słabości, troszeczkę ich Leiką jak bacikiem po pupce siupnąć. Ale tak delikatnie, żeby dalej było miło. 
foto: Robert Doisneau
Był nieśmiały, niezbyt przebojowy, swą pierwszą pracę fotografa w fabryce Renault stracił przez notoryczne spóźnianie się. Na szczęście zdążył tam zrobić parę prac w latach 1934- 1939. Analizując te fotografie, można znaleźć rodzące się wątki i idee, za jakimi podążał w późniejszej twórczości. Wśród zdjęć z Renault znalazłem też takie, które koncepcją wyprzedza o kilka lat gołą pupkę:
foto: Robert Doisneau, Renault Vivasport w witrynie na Champs Elysees
Doisneau pracował dla Renault w "złotym okresie" przedwojnia, kiedy firma była jeszcze przedsiębiorstwem prywatnym Luisa Renaulta, producentem lususowych limuzyn i kabrioletów, a do tego produkowała w historycznych, nieistniejących dziś zakładach na wyspie Seguin (Ille de Seguin) w zakolu Sekwany na przedmieściach Paryża. Fabryka na wyspie, dokupionej przez Renault'a w 1919 roku do pobliskich zakładów, była samodzielnym miasteczkiem, z własną elektrownią, torem próbnym i innymi udogodnieniami, zatrudniała w najlepszym okresie 30 tysięcy ludzi i była największym zakładem przemysłowym we Francji. 
foto: Robert Doisneau, wyspa Seguin
  W 1992 roku fabryka na wyspie została zamknięta, w latch 2004-2005 zrównana z ziemią, a od 2010 stararchitekt Jean Nouvel projektuje tam biurowce, wśród wiszących ogrodów, oraz wśród licznych protestów mieszkańców Boulogne-Billancourt i ekologów, którzy żądają zmniejszenia wysokości zabudowy (pierwotnie miało być 120 metrów). Ma być gotowe na 2017 rok.
Wróćmy do studia i do przedwojnia.
Doisneau zrobił też kilka fantastycznych, z ducha nowoczesnych zdjęć reklamowych samochodów Renault. Nowoczesnych w stosunku do czasu w jakim zostały zrobione- pięknych kompozycyjnie, w ciekawym otoczeniu, niektóre nieco reporterskie z natury.
foto: Robert Doisneau, Renault Nevasport

foto: Robert Doisneau, Renault Nevasport


foto: Robert Doisneau, Renault Vivaquatre
foto: Robert Doisneau, Renault Vivasport, po lewej- w salonie na Champs Elysee, po prawej w Lasku Bulońskim
 Styl reporterski został całkowicie porzucony w aktualnych folderach, zwłaszcza średniej klasy aut. Dzisiaj(ponarzekajmy trochę) czasem zęby bolą od oglądania niektórych współczesnych folderów samochodowych- fotograficzne spojrzenie odeszło w przeszłość, dobre kompozycyjnie zdjęcia odeszły w przeszłość. Przyszły za to cukierkowe fotomontaże. Na pewno nie wszędzie, ale w większości.

Jak kto ma ochotę zobaczyć jakie świetne prospekty kiedyś się robiło, to polecam cofnięcie się do lat 70-tych  na Autoarchiwum o na przykład tutaj:
i wyszukanie w tym artykule genialnego wręcz folderu Trumpha Stag (fotoreportaż z wycieczki GB-, Paryż, w którym auto jest motywem głównym), usiłowałem się dowiedzieć kto był autorem tych zdjęć, ale się na razie nie udało.
Innym przykładem są te foldery brytyjskiego Chrysler Rootes Group- zwiedzanie hrabstw wielkobrytyjskich- gratis:

Znowu wróćmy jednak do studia i do Roberta Doisneau w czasie pracy dla Usines Renault.

Robił zdjęcia korporacyjne, fotografował prace przy liniach montażowych i wielkie prasy w halach Ille de Seguin. Najbardziej pociągała go jednak ulica, czy też fabryczna uliczka i tak zwane "samo życie", co zostało mu na zawsze. Z zamiłowaniem fotografował robotników podczas przerw na papierosa i podchwytywał pewne znudzenie w czasie wykonywania przydzielonych im zadań służbowych, czym być może (spekuluję) zapracował sobie także na zwolnienie.
foto: Robert Doisneau, transport opon do fabryki Renault
foto: Robert Doisneau
foto: Robert Doisneau, Przerwa (fabryka Renault)
 
To wszystko- robotnicze życie, proste przyjemności, rozmowy po bistrach i barach Paryża, zabawy dzieci na ulicach miasta, przechodnie- stało się znakiem firmowym Doisneau na zawsze. Miał w tym bardzo wiele wspólnego z fotografami agencji Magnum, ale mimo namów swojego kolegi Cartier- Bressona nigdy się nie zdecydował na zmianę swojej agencji Rapho, której pozostał wierny do końca życia zawodowego.

foto: Robert Doisneau, Bolidy
foto: Robert Doisneau

foto: Robert Doisneau

foto: Robert Doisneau

foto: Robert Doisneau

foto: Robert Doisneau
foto: Robert Doisneau
foto: Robert Doisneau

foto: Robert Doisneau
foto: Robert Doisneau
foto: Robert Doisneau

W 1948 roku Doisneau podpisał kontrakt z "Vogue'm" na sesje modowe. Sporą część z nich zrealizował na ulicach miasta, z tłumem za plecami modelek, oraz w anturażach z samochodami, zatem w środowisku dla siebie naturalnym.

W 1950 agencja Rapho otrzymała zlecenie od prestiżowego "Life'u" na zdjęcia z Europy, na których miały być przedstawione całujące się pary. Doisneau zrealizował tę serię fotografii i przy okazji strzelił najbardziej znane swoje zdjęcie:
foto: Robert Doisneau, Pocałunek przed Ratuszem
Zdjęcie to było opublikowane w Life i kiku francuskich magazynach, a przypomniane po kilkudziesięciu latach w 1986 roku sprzedało się jako romantyczny plakat i pocztówka w jakiejś gigantycznej ilości egzemplarzy. Co prawda w kategorii "pocałunek na ulicy" zostało pobite wcześniej przez Alfreda Eisenstaedta pocałunkiem na ulicy Nowego Jorku z okazji zwycięstwa w II wojnie. No ale to zrozumiałe- dzień victorii, dień pabiedy, wszyscy się cieszą, feta, euforia i sława.
Zdjęcie Doisneau było bez okazji, bardziej romantyczne, intymna chwila czułości pary samotnej wśród tłumu. Ale też stało się, dzięki scenerii Hotel'u de Ville małą ikoną Paryża. Podobało się.
W latach 80-tych zgłosiła się do fotografa para Jean i Denise Lavergne , która stwierdziła że jest tą właśnie, uchwyconą przez niego na ulicznym zdjęciu trzydzieści lat temu. Kontakt był miły, para zjadła obiad z fotografem, który nie dementował ich twierdzeń. "Nie chciałem psuć im marzeń"- powiedział później. Niestety stosunki popsuły się, kiedy po jakimś czasie państwo Lavergne zażądali przed sądem 18 tysięcy dolarów odszkodowania, za bezprawne wykorzystanie wizerunku. To zmusiło Doisneau do przedstawienia dowodów, że zdjęcie nie było podchwycone przypadkiem, tylko wyreżyserowane- pozowali do niego przypadkowo napotkani studenci aktorstwa Françoise Delbart i Jacques Carteaud, których fotograf spotkał całujących na ulicy Paryża. Poprosił ich o powtórzenie pocałunku na potrzebę zdjęcia, a oni chętnie zgodzili się. Zrobił trzy kadry na różnych tłach ulicznych, ostatnie przed paryskim ratuszem. "Nie odważyłbym się zrobić im podchwyconego zdjęcia, pary całujące się na ulicy są na specjalnych prawach"- powiedział Doisneau. Jako zapłatę fotograf sprezentował swym czułym modelom dużą odbitkę, sygnowaną podpisem i stemplem agencji Rapho.
"Zdjęcie było pozowane, ale pocałunek nie- wspominała Françoise Bonet- Delbart- Pan Doisneau był czarujący, bardzo wyciszony, i spokojny"
Cóż z tego, że wspominała, skoro w 1993 roku wytoczyła następną sprawę naszemu fotografowi- tym razem o zapłatę za pozowanie i udział w zyskach ze sprzedaży bardzo popularnego wówczas zdjęcia.
Sąd odrzucił jej pozew- po pierwsze na zdjęciu nie można rozpoznać twarzy kobiety, po drugie- za pozowanie już zapłacono- właśnie wspomnianą odbitką.
I było to słuszne, jak się okazało. W 2005 roku, pani Bornet- Delbart sprzedała swoją odbitkę z sygnaturą autora za 155 tysięcy euro szwajcarskiemu kolekcjonerowi.
Sprawa sądowa zwróciła uwagę odbiorców na kwestię autentyczności zdjęć Doisneau. Fotograf przyznał, że wiele z nich było pozowanych, aczkolwiek na podstawie historii z pocałunkiem spod ratusza widać, że ciężko zarzucać mu jakąś ewidentną sztuczność fotografowanej sytuacji. Sądząc po jego innych portretowych zdjęciach mógłbym go nazwać inspiratorem dla pozujących, który wyzwala w nich pewne aktorskie nutki, zgodne z jego intencjami- ciężko to określić jako sfotografowaną nieprawdę.
Gdzie leży granica? Nie ma jej najprawdopodobniej. Czy gdy fotografowani znajomi zastygają z uśmiechami przytuleni do siebie i spoglądający w obiektyw, są mniej autentyczni niż uchwyceni z krzaków po drugiej stronie parku? (Jak mówią nam pewne filmy- lepiej nie fotografować zakochanych z krzaków w parkach. A może mi się tak tylko zdaje?).
Chris Niedenthal opowiadał że zrobił tylko jedno fotoreportażowe zdjęcie inscenizowane- potrzebne było zdjęcie z wyborów w Polsce, zamówione w ostatniej chwili- Niedenthal miał pomysł na zdjęcie plakatowania obok siebie dwóch konkurencyjnych kandydatów (nie pamiętam czy był to Wałęsa i Kwaśniewski, czy też były to wcześniejsze wybory), spóźnił się, ekipy plakatujące już zwijały się do domu, ale zdołał wytłumaczyć swoją sytuację i namówić robotników do ponowienia wejścia na drabinę.
Czy zatem kłamał? Chyba nie.
Autentyczność w fotografii oczywiście istnieje, ale nie jest stuprocentową miarą dobrego zdjęcia. Największą miarą są chyba intencje fotografa.
Dość niewinne z ducha ustawki przed obiektywem wiążą się jednak z manipulacjami jakimi możemy poddać każdą fotografię, przed czy po jej zrobieniu. Od rzemyczka do koziczka, jak mówi przysłowie pszczół. Od pocałunku przed ratuszem do inwazji na Irak.
Wiarygodność fotografii może się dziś mieć coraz gorzej. (Ale nie musi). Photoshop daje możliwość stworzenia rzeczywistości zgodnej z życzeniem fotografa, jednak mało związanej z prawdą o świecie. Co jakiś czas pojawiają się różne kontrowersje na temat nagradzanych, czy publikowanych zdjęć, tutaj na przykład o nagrodzie World Press Photo:
Zdjęcie z artykułu okazało się być obrobione jedynie, a nie zafałszowane, ale zdarzają się znacznie grubsze sprawy, manipulujące opinią publiczną, wręcz propagandowe. Zapamiętałem taką z Los Angeles Times, gdzie niejaki Brian Walski w 2003 roku wystawił laurkę US Army działającej w Iraku, kosztowało go to posadę:
foto: Brian Walski, Los Angeles Times

U góry dwa kadry z których fotograf zmontował ten na dole.

O tych i o innych manipulacjach montażowych na przestrzeni kawałka historii można poczytać w bardzo ciekawej pracy licencjackiej fotoreportera Roberta Kwiatka:

Nawet zatem nasz miły Doisneau nie powstrzymywał się przed drobną, niewinną zbrodnią, jaką może popełnić każdy fotograf, ale czy ją popełni- musi rozważyć sam w swoim sumieniu.
Miałem zakonczyć artykuł o autentyczności w fotografii pewnym pocieszeniem, że wiarygodność znajdziemy najłatwiej w zdjęciach dzikiej przyrody, boż przecież nie powiemy lwu na sawannie: "ustaw się"- zje on nas niechybnie, oburzony taką manipulacją. 
Wildlife Photography of the Year 2009, foto: José Luis Rodriguez
Już miałem tak pocieszająco zakończyć, dając jakieś ładne zdjęcie z konkursu Wildlife Photography of the Year, ale wczytując się w pracę Roberta Kwiatka okazało się że zwierzęta też kłamią. Tfu, wróć, okazało się że fotografowie zwierząt też kłamią jak najęci- zdjęcie zwycięskie Wildlife Photography of The Year 2009 jest fałszywką. Wilk był oswojony.
Wszystko to iluzja. Jak w "Powiększeniu".

Fabrykant

Moje artykuły czyta, niestety, niewiele osób. Byłbym bardzo wdzięczny za wszelkie udostępnienia.
Dzięki!



Źródła:
Robert Doisneau photography- Taschen

Strona z fotografią Roberta Doisneau:
http://www.robert-doisneau.com/fr/portfolios/



Fajny wywiad z panem specjalistą od wykrywania manipulacji w fotografii:


Facebook Fotodinozy - LINK. Zapraszamy.














środa, 10 czerwca 2015

Nie ruszę się stąd. Tak będę leżał. Na-na na-na-na-na...


No więc ja nie sprzedam. A jeszcze kupię. Kupię od tych co sprzedają. Bo jak się wieszczyło parę dni temu- lustrzanki są w regresie.
Bardzo niesłusznie.
Dlaczego nie sprzedam? Dlaczego kupię?
Dla przyjemności.
Bo lustrzanka to bardzo przyjemna rzecz.
Niektórzy lubią zapach napalmu o poranku, niektórzy lubią zapach łąki po deszczu, niektórzy czują dreszcz podniety trzymając na muszce jelenia, niektórzy czują się najlepiej chodząc wyłącznie w muszce. (To z wyborów prezydenckich mi się wzięło).
Ja czuję cholerną przyjemność trzymając wyprofilowany uchwyt, pokryty przyczepną gumą, z palcem wskazującym na gładkim guziku spustu, z okiem przy osłonie wizjera, śledzącym cyferki pod obrazem.
To przyjemność. I przyjemność celowania tą ramką w coś co jest ładną kompozycją. I że aparat sam wyostrzy, po wciśnięciu spustu do połowy.
To właściwie prawie jakiś cud jest.
Gdy używałem swojego pierwszego aparatu z autofokusem, najpierw bezrefleksyjnie i bez jakiejkolwiek wiedzy o jego działaniu, a potem powoli powoli wgłębiając się w jego możliwości- oczy otwierały się szeroko. Był to raptem kawałek plastiku, z dokręconym z przodu kawałkiem szkła, a w środku być może z jakimiś tajnymi płytkami drukowanymi, ale widział je kto kiedyś? Prawie bez żadnych przycisków na wierzchu, wyglądający bardzo prosto i skromnie.
Im dalej w las, tym więcej drzew okazywało się zawierać to pudełeczko i było to fascynujące.
Okazywało się, że potrafi śledzić autofokusem ruchome obiekty, że mierzy światło na kilka sposobów, że potrafi samo dobrać przesłonę, tak by wszystkie potrzebne rzeczy na zdjęciu były ostre. Potrafiło sczytać za pomocą dodatkowego czytnika podczerwieni kod kreskowy- z książeczki ze zdjęciami, żeby powtórzyć efekt jaki pokazano na zamieszczonym obrazku.
I jeszcze sporo innych cudów, o których się tym razem nie rozpiszę.

Mowa tu o aparacie z autofokusem, na którym się wychowałem, ale te manualne, stare dinozaury nie były wcale gorsze. Zajrzenie niedawno wgłąb wizjera Canona F1, sprzętu dla zawodowców z lat 70-tych, było niezrównanym technologicznym doznaniem- patrzenie przez wizjer tego aparatu było jak patrzenie na świat własnymi oczami, bez żadnej bariery- tak wielki i jasny był to wizjer. Nie mówiąc już o tym że 45 lat temu jedna z wersji tego aparatu wyrabiała 9 klatek na sekundę. 45 lat temu!
Nawet jednak najtańsza plastikowa szitoza z lat 90-tych ma dla mnie w sobie coś fascynującego- nawet najtańsza jest dziełem mechaniczno- elektronicznej inżynierii, działającym sprawnie, zgodnie z planem i celowo.

Dowolna lustrzanka daje (mi) mniej więcej to, co daje samochód- podobne uczucia- wrażenie panowania nad fragmentem rzeczywistości i nad maszyną, wrażenie zawiadywania narzędziem przedłużającym znacznie nasze zmysły i możliwości.

Emocje pomiędzy człowiekiem a maszyną się przydają. Wyzwalają jakieś nowe pomysły na działania, pomagają we współpracy, inspirują. Dopingują do rozwoju.

Tę dziwną przyjemność zapewnia mi niestety tylko sprzęt fotograficzny wyposażony w optyczny wizjer. Jakoś nigdy cyfrowe kompakty nie potrafiły dostarczyć tej rozrywki- wydawały się takie "zimne", pozbawione emocji, choćby były Canonami serii G, czy też innymi kompaktami dla profesjonałów- nie było między nami chemii. Tak jak telefon komórkowy stanowiły pewną uproszczoną namiastkę- jest bo jest, przydatny, ale nie to żeby był jakąś atrakcją.

No bo przecież z jednej strony lustrzanki jest użytkownik, a z drugiej strony- obiektyw. A właściwie cały kosmos obiektywów. To jest następny cud świata mniemany- tu wlata, tam wylata aqua destilata, ale jednak cud. Wszystko przez światło, wyobraźcie sobie, co to leci z zaświatów i oświetla wszystko na naszym świecie. I wszystko pędzi z największą prędkością, skupia się, zwiera, rozszczepia, dyfrakcja, refrakcja, ugięcie, przygięcie, od soczewki do soczewki- a na samym koncu- obraz czysty i klarowny (w miarę). Nie takie to łatwe, jak kiedyś sprawdzaliśmy w teście Żadnego Obiektywu.
I nie dość tego- w lustrzankach obiektyw odkręcany i przykręcany, można non stop odkręcać i przykręcać i już z lunety Kopernika (Nicolaus- mój idol, choć nie do końca Polak, widziałem jego trumnę na własne oczy- polecam) robi nam się oko ryby Merlina, tego co to go stary człowiek może.

No i ja nie sprzedam. Będę robił (cytat), póki lustrzanek starczy, ale myślę, że nie tylko ja.

Być może bezlusterkowce podciągną swoje elektroniczne wizjery, być może polepszą swoje uchwyty. Lustrzanki, być może powalczą, zmienią się, zuniwersalizują, być może nawet wszystkie staną się po części tabletami i smartfonami, może nawet czytnikami książek, żeby mieć wszystko w jednym, ale ich idea zostanie. Coś takiego musi być- bo jest przydatne.

Być może nie dla tych, którzy potrzebują zminiaturyzowanego urządzenia do wszystkiego. Ale szczególnie dla tych, którzy działają dla przyjemności i na przekór pędowi świata ale zgodnie z pędem światła idą w kierunku pogłębienia, wbrew ogólnemu spłyceniu.

To spłycenie, zresztą jest też tylko hasłem- świat jest niesamowicie różnorodny i setki tendencji gotują się w nim jak w bigosie zmieszanym z budyniem (he he). Tendencje pogłębiające i spłycające, uniwersalne i monotematyczne. Gdzieś tam snuje się strumyczek lustrzankowy i choć niektórzy mówią, że wysycha, to z różnych stron zasilają go drobne dopływy. Z rozmów z osobami z branży wygląda na to że w dopływie nostalgiczno- retro jest, na przykład, coraz więcej wody.

A przecież wszystko staje się retro po jakimś czasie.


Więc choćby przyszło tysiąc kotletów i każdy nie wiem jak się wytężał, to nawet niedźwiedź- też ustoję.

Niech żyją lustrzanki! (póki nie zdechną).

Fabrykant
dyrektor kreatywny walnięty o sprzęty

P.S. Strasznie jakiś długi ten długi weekend.