Kilka lat temu zaczęło się pisać
Fotodinozę. Zaczęło się bajdurzyć o starych Sigmach nie
współpracujących z Canonem i myśleć o nich bezustannie.
To się nazywa mania.
No i w ramach kryzysu wieku średniego
powoli kompletowało się gamę obiektywów Sigma z roku, mniej
więcej 1994-go. Kto bogatemu zabroni?
Chodziło oczywiście o fajne
obiektywy. Nie o wszystkie z katalogu. Tylko fajne. Stałoogniskowe.
Bo są fajne.
No, jeden zoom wiosny nie czyni. Czy
drugi.
Jak na kolekcjonera klasycznych szkieł
celuję dość nisko, przyznaję. Troszkę się pousprawiedliwiam
przed sobą. Życie w zgodzie ze swoimi przekonaniami to ważna
rzecz. Były śmiesznie tanie. Koszt ich zakupu nie przekraczał we
wszystkich przypadkach 15% ich pierwotnej wartości. Nic tak nie
tanieje, jak obiektywy nie działające z Canonem EOS inaczej niż na
pełnej przesłonie.
Do tego nie przywiązywałem zbytniej
wagi do wyglądu zewnętrznego. Miały działać, ale mogły sobie
wyglądać jak złom. I niektóre wyglądają. Niektóre nawet są
złomami.
Ostatnio jednak osiągnąłem ekstremum
w tej dziedzinie.
Tak wrakowatego obiektywu jeszcze nigdy
nie miałem. Ale też nigdy nie miałem tak wyjątkowego.
Sigma AF 14mm f/3,5. |