wyświetlenia:

piątek, 22 marca 2019

W jeden dzień dookoła Josefa Petzvala.



Pisałem, ale napiszę i setny raz: jak kto chce egzotyki liznąć, doznać szoku kulturowego, to daleko nie musi jechać. 

Kiedyś, dawno temu, chciałem okrążyć Morze Śródziemne. Palmy, wielbłądy, Afryka dzika, chałwa Bosfor. Ale po pierwsze trzeba mieć na to miesiąc urlopu, a po drugie parę wojen wybuchło nad brzegami tego morza w międzyczasie i nie wszędzie się przejedzie. Potem chciałem, skromniej, okrążyć Morze Czarne. To było z dziesięć lat temu. Niestety nasz najukochańszy sąsiad napadł w międzyczasie na parę krajów leżących po drodze i nie mam ochoty ryzykować kulki z kałacha dla tej szczytnej idei. 


Ale za to zaryzykowałem jeden dzień z życia, żeby okrążyć Tatry.
Co? Że egzotyki mało? Oj, nie macie pojęcia jak w niektórych miejscach można zebrać tam szczękę z ziemi.




Wycieczka była szybka, krótka i niezbyt dogłębna. Ale wystarczyło. 
Ongiś, w Liptovskim Janie na Słowacji będąc (co relacjonowałem na Fotodinozie - TUTAJ), zauważyłem w centrum mieściny małą budkę drewnianą ze skromnym napisem "Wino i sery lokalne". Napis był interesujący, tylko jakoś nie zdarzyło mi się tam wtedy, w ongisiu, wstąpić. Natomiast teraz był mus. Zatem skierowaliśmy wierny pojazd fabrykancki w stronę Liptovskiego Jana i jego drewnianego przybytku.
Zaparkowaliśmy na miejscu i ruszyliśmy ku drzwiom. I wtedy!
ŁUP, ŁUP, ŁUP, ŁUBUDU!!!! Trzask! BRZDĘK tłuczonego szkła! A potem zza drzwi rzeczonej budki straszne wrzaski, głównie kobiece, ale też i grubaśne męskie okrzyki. Potem chwila ciszy. Ręka zadrżała Współfabrykantce na klamce tego minisklepu. Idź lepiej przodem - rzekła. Poszedłem, z pewną taką nieśmiałością.
W środku coś na kształt mikroskopijnej gospody. Lada, trzy stoliki z sześcioma nieco ponurymi panami pijakami, o nieco czerwonych gębach i mętnym wzroku. Podłoga w stłuczonym szkle. I żena za pultem naburmuszona strasznie i jeszcze pokrzykująca na groźnie. Stanęliśmy skromnie z boku i czekaliśmy na ostudzenie atmosfery. Najbliższy pan tubylec złapał mnie niespodziewanie za ramię. Ale nie zaczepnie. Krzepiąco mnie złapał. Tu nic! Nie bójcie się! - mówi - to ten głupi, o - pokazuje - kufel zbił. Nic wam się tu nie stanie. A! Polacy? Wchodźcie, wchodźcie, przepraszamy za niego.
Żena za pultem, wciąż wkurzona, wreszcie zwróciła się do nas i obsługiwała nas z marsem na czole. Co tam chcecie? Wina? Którego? Nie wiecie? A dobra, to zaraz wam dam spróbować. Czerwone i białe polało się do plastikowych kubeczków z kraników zamontowanych w ścianie. Chwilę nam zajęła degustacja (cztery kraniki!) i decyzja, trwało to z siedem minut jakie spędziliśmy przy ladzie. Podczas tych siedmiu minut po kolei wszyscy panowie pijacy podchodzili do nas i po kolei wszyscy solennie nas przepraszali za zamieszanie.

Pokażcie mi taki bar w Polsce, w którym rozrabiający pijacy przyjdą cię przepraszać! Tylko u nas tabliczki w barach: "Mistrzów świata uprasza się o zachowanie spokoju".


Zaopatrzeni w czerwone wino porzeczkowe, a przede wszystkim w nowe egzotyczne doświadczenia z ludnością tubylczą, ruszyliśmy zwiedzać dalej słowacką egzotykę. Liznąć. Liznąć przez szybkę, bo co można w jeden dzień. 





W drodze dookoła Tatr nasuwają się następujące obserwacje krajoznawcze: na Słowacji skromniej i z mniejszym zadęciem. Jak kto w Polsce inwstuje w, załóżmy, hotel z basenem, to bierze taaaaaaaki kredyt i zrównuje z ziemią to co było, a potem tam stawia taaaaaaaki wypas, wyłożony kostką, blachą kwasówką, świerkiem syberyjskim i szkłem lustrzanym. Na Słowacji bierze się najpewniej jakiś mały kredycik i stawia skromnie, rozbudowując to co jest. Ma to swoje zalety. Pejzaż jakiś taki więcej spójny.


XIX wieczna huta koło Podbieli.
Pejzaż panie na tej Słowacji jakiś taki inny. Tatry, niby te same co u nas, wyglądają od południowej strony jak z kosmosu. Wielka, przeogromna skośna platforma łąk i hal podchodzi z doliny Popradu tym Tatrom do połowy, a potem wystrzelają one w górę niczym Alpy w miniaturze. Daje to ciekawy efekt - widać je z odległości dziesiątek kilometrów, w przeciwieństwie do naszego Podhala, kiedy to nikną za górkami i dolinami i za chwilę ich już nie dojrzysz. Cały boży dzień w samochodzie mieliśmy Tatry na widoku.



Bobrovec


Bobrovec

Bobrovec

Jalovec

poniedziałek, 11 marca 2019

Historia podwodna. Koniec blogów.



Historia podwodna naucza wytrwałych
Jak tu żyć 
żeby zgnić.
Jak zawsze wykwintna, omawia dlaczego
Cały sens
Znowu wklęsł.
         Lech Janerka


No i co?! Facebook zostaje sam jak palec, albo jak ten Himilsbach z angielskim. Google Plus, jego najpoważniejszy konkurent właśnie oznajmił, że wysiada. On już nie może i wychodzi.

Google plus był znacznie mniejszy od Facebooka, udawał tylko większego niż jest. Może nawet i wy byliście nieświadomymi użytkownikami tego portalu, bo profil Google był dodawany automatycznie do zakładanego konta mailowego na Gmail, oraz do kont na Youtube. W rzeczywistości było tam aktywnych 5 - 6 milionów postujących. W porównaniu do 2,27 miliarda ludzi których połknął portal z niebieskim "F" to rzeczywiście nic.
Ale jednak wyobraźcie sobie frustrację, jaka może ogarnąć człowieka, który pracowicie komponował tam swoje teksty, albo wrzucał ciekawe zdjęcia. Na ogół nie były to zdjęcia kotków i kaw ze Starbunia, bo Google Plus trzymał, excuses Facebooku, wyższy znacznie poziom dyskusji.
Zdjęcia i wpisy znikają jak sen jaki złoty. Było i nie ma, jak w ruskim cyrku.
To jeszcze nie koniec historii znikania.

poniedziałek, 4 marca 2019

Jak się robi odbitki. Fotodinoza spąsoruje.



Drogie dzieci! Zdjęcia wyświetlane na ekranikach waszych smartfonów to nie jest coś co istniało zawsze. Dawno dawno temu, myślę że tak z piętnaście lat do tyłu, zdjęcia wyświetlane za pomocą świecących pikselków nie były uznawane za prawdziwe zdjęcia. Zresztą częściowo słusznie- wystarczy że wyświetlicie swoje zdjęcie na smartfonie i komputerze jednocześnie, żeby się przekonać, że to co nieco dwie różne wersje tego samego zdjęcia. Nie mówiąc już o możliwościach technicznych wyświetlania dostępnych dzisiaj i piętnaście lat temu. Nie mówiąc już o przejściach tonalnych od czerni do bieli, które na dowolnym monitorze znacznie różnią się od tego co oferuje papier fotograficzny (przede wszystkim papier fotograficzny nie świeci, czym przypomina raczej czytnik e-booków niż ekran smartfona).

Ponieważ te piętnaście lat temu za prawdziwe zdjęcie uważano coś realnie wydrukowanego, i to uważano od czasów wynalezienia fotografii w ogóle, pojawienie się zdjęć na wyświetlaczach i ekranach uznawano za ersatz i iluzję, niegodną prawdziwego fotografa. Nadal uważam że jest w tym pewna racja. Otóż uważam choćby, że te zdjęcia które dla Was zamieszczam na blogu to nie te same zdjęcia, które wy oglądacie. Wyświetlają się Wam ciemniejsze lub jaśniejsze, mocniej lub słabiej kontrastowe, bardziej lub mniej nasycone. W zależności od tego na czym je oglądacie. I NIE MAM NA TO ŻADNEGO WPŁYWU, pomimo że spędzam nad nimi trochę czasu obrabiając je i zastanawiając się jak jasne/ ciemne powinny być. I to ja- pełny półprofesjonalista. A co dopiero profesjonalny fotograf- purysta!

Dopiero dzisiaj zdjęcia wyświetlane na ekranach są uznawane za te właściwe. Wszystko to wpłynęło na prostotę i łatwość ich oglądania, wygodę ich przechowywania i zmniejszyło ilość ścinanych na papier drzew.
Ale też zmieniło kryteria jakościowe. Na gorsze. Jednak po części na gorsze. Nikt nie zaprzeczy, że ilość oglądanych przez nas zdjęć wzrasta wciąż wykładniczo, a na to czy są lepszej czy gorszej jakości- większość widzów ma najzupełniej wyjechane.
Fotografowie też, zdaje się, przyjęli już ten standard wyjechania. Na podobnej zasadzie zniknęły z rynku także papierowe czasopisma fotograficzne ze zdjęciami, między innymi zasłużone "Foto" i "Popular Photography". Internet i ekrany wyświetlaczy pożarły je w całości.

O odbitkach wywoływanych analogowo napisano już księgi całe i stosy poradników. Ale drukowanie cyfrowe nie doczekało się specjalnych opracowań, oprócz specjalistycznych- dla właścicieli fotolabów. Chyba dość mało jest amatorów, którzy mają w domu fotolab, stojący pomiędzy telewizorem a kanapą w dużym pokoju. A ja, odwiedzając fotolab, od ponad osiemnastu lat lat ten sam - Fokal na Narutowicza w Łodzi - nigdy nie zainteresowałem się nim głębiej, niż tylko na tyle, czy aby zdjęcia są dobre. Zawsze były dobre. Więc ja, jak ten chłopczyk co to się nie odzywał ni słowem do wieku lat dwunastu - bo cukier zawsze był na stole.


Praca wre.



No ale dlaczego te zdjęcia wychodziły dobre?
I tu postanowiłem trochę wniknąć. Zgłębić choć powierzchownie. I podręczyć zatem Jacka Bergmana z Fokalu, żeby mi to wszystko pokazał i objaśnił.