Fot. Helmut Newton. Kalendarz Pirelli 1986. Perwersyjne połączenie. |
Niestety.
To będzie mizoginiczny, seksistowski, rasistowski, okropny wpis i to
do tego jeszcze z pozycji marudzących. Tak że lepiej przerwijcie
czytanie, zanim zaczniecie się denerwować. Ale będzie dotyczył
fotografii.
Już
nie ma dzikich plaż.
Już
nie ma gołych bab w kalendarzu Pirelli. Gołe baby już nie wrócą
(chyba). Ale widać czas prezesów chętnych powiesić sobie akt na
ścianie gabinetu już przeminął. Teraz akty traktowane są chyba
gremialnie jako instrumentalne traktowanie kobiet i seksizm do
kwadratu.
Ja
nie sprzeciwiam się zmianom tego świata, bo dzięki tym zmianom
jest ów świat pod wieloma względami znacznie lepszy niż był
wcześniej. Świat niewątpliwie złagodniał i stał się
przyjaźniejszy dla dawniej krzywdzonych i pogardzanych. Mniej
agresywny. Ale sprzeciwiam się jednak wszelkiej przesadzie i
wylewaniu wszystkich dzieci razem z kąpielą. Zakręcić krany!
Stop! Gdzie mi tu! Nie wylewać! Bo to po prostu źle robi
prawdziwej, wolnej sztuce i równocześnie zmniejsza tego świata
barwność, glajszachtuje go do jednolitej i monokulturowej masy. A
kto kiedyś, za czasów młodych zmieszał wszystkie pojemniczki z
pudełka napisem „Farby Plakatowe”, ten wie jaki kolor z tego
wychodzi. Można ten odcień odczytywać wieloznacznie.
Jakoś
ten wcześniejszy seksizm nie przeszkadzał przez ostatnie
czterdzieści lat szacownej królowej Elżbiecie – była ona
tradycyjnie pierwszym adresatem każdego nowego kalendarza Pirelli.
Wyszedł
właśnie nowy, na rok 2018-ty. Zdaje się, że świetność tego
wydawnictwa przeminęła już co nieco. Nikt nie ekscytuje się
kalendarzem Pirelli w takim stopniu jak to było w latach 90-tych,
kiedy występowały tam supermodelki, choćby zdjęcia do niego
strzelały dziś nie wiadomo jakie sławy. Niedługo pewnie będą
zmuszeni rozdawać go zamiast gazetki w supermarketach. No dobra,
może jeszcze nie jest tak źle.
Fot. Helmut Newton |
Kalendarz
Pirelli to przedsięwzięcie włoskiego koncernu oponiarskiego, które
postanowiło w 1963 roku, że chce się kojarzyć nieco lepiej niż z
pin-up-girl wieszaną z ich logo nad warsztatem u Cytryna i Gumiaka.
Zabrali się do tego prosto – zatrudniając dobrych fotografów i
rozdając swoje kalendarze w niewielkiej ilości swoim najważniejszym
prominentnym kontrahentom. Fajnie wyglądały i, przez swoją
unikatowość i elitarność zaczęły wzbudzać zainteresowanie, a
nawet pożądanie. I to nie seksualne pożądanie, tylko to z
faktorem „chcę mieć”.
Fot. Helmut Newton |
Pierwsze
kalendarze fotografowali Terence Donovan – fotograf mody i Robert
Freeman – autor okładek dla Beatlesów. Z każdym rokiem do
kolejnych kalendarzy zapraszano też coraz większe sławy, zarówno
z jednej jak i drugiej strony obiektywu. W późniejszych latach dla
Pirelli pracowali Richard Avedon, Annie Leibovitz, Steve McCurry,
Helmut Newton, Peter Lindbergh, a z przeciwnej strony sprzętu Iman,
Naomi Campbel, Cindy Crawford, Kate Moss, Mila Jovovich, Patricia
Arquette, Nicole Kidman, Penelope Cruz, Kate Winslet, a nawet Helen
Mirren.
Kate Moss, fot. Herb Ritz |
Dość
często to były akty. Zwykle – piękne. Często nieoczywiste,
enigmatyczne, skupione na portrecie, w zaskakującym otoczeniu.
Strzelane na sesjach na całym świecie. Wielka ilość
czarno-białych. Robili je najwięksi mistrzowie fotografii, którzy
dla Pirelli nie obijali się, tylko wznosili na wyżyny aktu i
portretu.
Były
akty, ale nie zawsze. Annie Leibovitz zrobiła na przykład stonowane
i wyciszone portrety siedzących i stojącyh pań.
Pattie Smith, Fot. Anne Leibovitz |
Od
jakichś dwóch – trzech lat w kalendarzach Pirelli nastąpił
zupełny wycof. To już nie akty, nie gołe ciała, choć nadal
portrety sław. Ostatnie wydanie zrobił, fantastycznie, Peter
Lindbergh – w 2017-ym fotografował znane aktorki na czarno-białych
zdjęciach całkowicie bez makijażu. To miało w sobie świeżość,
moim zdaniem i spory pozytywny przekaz, nie mówiąc już, że
zdjęcia były wprost świetne i portretowały interesujące twarze.