wyświetlenia:

piątek, 25 maja 2018

Upadek Rzymu.



Czarne chmury zbierają się nad miastem pełnym ruin. Głowy uniesione w górę obserwują z niepokojem niebo. Czerń nadciąga od północy i niebezpieczeństwo narasta z każdą chwilą, widać w tłumach liczne zatroskane twarze. Co będzie? Wreszcie realizują się niepomyślne prognozy.
Spada deszcz i wieczorne mecze na Italia Open 2018 muszą zostać odwołane. Korty są zbyt mokre.

Ostatnio przeczytałem książkę Bohdana Tomaszewskiego „Romantyczne mecze”. Rzecz jest o sporcie w ogóle, nie tylko o meczach, ale i o walkach, a nawet rajdach Monte Carlo, Sobiesław Zasada tam walczy, za pomocą samochodu marki Rover. Jak spojrzeć na to obiektywnie to ta książka to straszna ramota – nawet marka Rover już nie istnieje, już nie mówiąc o innych przywoływanych realiach. Nestor polskiego dziennikarstwa dywaguje, sprzedaje plotki z epoki i przy tym trochę ględzi i marudzi. Marudzi na przykład na telewizję, że zabija ducha sportu, oddziela od realnych emocji, wygładza, spłaszcza i zniekształca. Przeczytałem. Ale nie uwierzyłem. Wszyscy zawsze narzekają na nowości i zmiany, a w epoce Bohdana Tomaszewskiego telewizja zaczęła dominować nad jego ukochanym, znanym od dzieciństwa radiem. Ciągły rozwój i zmiany drażnią wielu, ale ciężko odmawiać dziś telewizji sportowej tego, że przekazuje zafałszowany i niepełny obraz rzeczywistości. Wydaje się, że jest wręcz przeciwnie – kamery zaglądają w każdy kąt, pokazują z góry, z boku i od dołu, śledzą każdy grymas sportowców, kadrują z bliska oczy, buty, ręce, zwalniają ujęcia, rysują linie pomocnicze, śledzą publiczność i jej wybuchy entuzjazmu.
Ale wiecie co? Bohdan Tomaszewski miał rację.
Piszę to po spędzeniu kilku dni na czymś w rodzaju totalnej orgii tenisowej, fiesty i festiwalu. A właściwie to były - zważywszy na miejsce - bachanalia. Majowe Internazionali BNL d' Italia w Rzymie.


Caroline Garcia

W przewodnikach po Rzymie w ogóle nie zaznaczono tego miejsca. Są rzymskie ruiny, pałace, fora i wzgórza. Ołtarz ojczyźniany, Watykan i zamek Św. Anioła. Piazze i wille...

Doce piace va lei Doczepiacze w alei

Testare obbi bocchi doce piace       Te stare obiboki doczepiacze
- plaga à lei! Ogni tampani          - plaga alei! Oni tam pani
irenze dopp'alta trendo c'è piagli   Irence do palta tren doczepiali
à lemani todo Piero                – ale Mani to dopiero
doce piano! Trento frasca            - doczepiano! Tren to fraszka 
spinace, clammerchi, colcichi (…)    spinacze, klamerki, kolczyki(…)

Smarcata cosa stronza spalta         Smarkata koza strąca z palta
tendàr, mia tepare de bigli:         ten dar, mija tę parę debili:
Tempestàr c'è duracchi! Parca       „Tępe, starcze duraki! Parka
ramogli! Cità vascia ghierca         ramoli! Czy ta wasza gierka
marenze i nogghi? Poggra Nice        ma ręce i nogi? Pogranicze
para noi!” Anato scarzone            paranoi!” A na to skarcone
brutale doce piace domani:           brutale doczepiacze do Mani:
Allegro tesca! Allegro Mi-          „Ale groteska! Ale gromi
nervo vacosa! Oggi casa              nerwowa koza! O dzika za-
bava”                                bawa

                                  Stanisław Barańczak

Są w przewodnikach aleje i inne parcchi de bigli, jest nawet dzielnica EUR jako przykład faszystowskiego modernizmu. Ale korty Foro Italico na przedmieściach Rzymu są w książkach turystycznych pomijane. Zupełnie niesłusznie. Przed wojną nazywały się Foro Mussolini.


Foro Italico od frontu, w tle iglica "Mussolini Dux".

wtorek, 15 maja 2018

Mściciele. Papka bez granic.



Byłem na filmie, którego lista twórców leciała na końcu przez jakieś dwadzieścia minut i zawierała kilka tysięcy nazwisk. Były tam setki osób od wygładzania i inne setki od renderowania, i jeszcze inne od animacji i kolorowania. Budżet opiewał na kwotę zbliżoną do PKB Burkina Faso i pozycjonował ten film w pierwszej piątce najdroższych filmów świata.
Skoro nawet Dwutygodnik.com opublikował recenzję najnowszych "Avengers. Bitwa bez granic", to i chyba mnie wolno? Chyba wolno. Do dzieła zatem, choć z kulturą ten film ma doprawdy bardzo niewiele wspólnego. Tak właściwie, to tylko jedno - aktorów z najwyższej półki. Niestety w tym filmie zostali oni haniebnie przepłaceni. Latać z karabinami i walić po mordzie potrafi byle osiłek i zupełnie nie potrzeba do tego zatrudniać Benedicta Cumberbatcha, Roberta Downeya juniora, ani Scarlet Johanson. Trzeba było jednak ich zatrudnić, żeby saga filmów Marvela trzymała się kupy, oraz została zwieńczona finałem.
W tym mega, hiper, ekstra finale zbiegają się wcześniej rozpoczęte wątki z filmów o Iron Manie, Thorze, Obrońcach Galaktyki, zatem dla fanów był to tak zwany "must see". Nawet jak nie podchodzili pod twe gusta rozrywkowi i wygłupowaci Obrońcy, albo drażnił cię ironicznie dowcipny Chris Hemsworth w roli Thora, to i tak poszedłeś na ten film, żeby zobaczyć jak gadają z Iron Manem, albo Doktorem Strange'm. Jednym słowem automatyczna maszynka do zarabiania pieniędzy. Firma Marvel zrealizowała budowę filmowego imperium, w którym każdy jej komiksowy film łączy się wątkami z innym komiksowym filmem, a zatem trzeba obejrzeć wszystkie. Myślę, że kultura wyższa powinna skopiować ten patent. Niektórzy twórcy z wyższej półki mogliby to z łatwością zrealizować. Woody Allenie! Do dzieła!

W kwestii wieńczenia sagi Avengersi niestety zawodzą. Tak naprawdę dostajemy pół zakończenia, a drugie pół dostaniemy w przyszłym roku, jako sequel. Zatem zgodnie z hollywoodzką sztuką budowania scenariuszy widzowie zostają z niedosytem. I to właściwie było jedynym poważniejszym zaskoczeniem na tym seansie. Nie dość, że urywa się w połowie, to jeszcze jest smutne. Tego jeszcze u Marvela nie grali- smutne zakończenie! Do tej pory wśród gromów bombastycznej muzyki nasi superherosi we wszystkich poprzednich superprodukcjach dokonywali wszystkich niemożliwych superrzeczy i na samym końcu zawsze zwyciężali, wśród łopotu amerykańskich flag. Tutaj nagła odmiana. Jak to? Oddajcie mi moją kasę! A gdzie zwycięstwo? Czy ja poszedłem na kino moralnego niepokoju?


Czytaj całość na SNG Kultura - LINK

czwartek, 10 maja 2018

Spiżowy król. Canon EOS 5 (ten bez „D”)

Fot. Håkan Dahlström, Wikipedia

Wszystkie mężatki w Kromeryżu
miewają często bóle w krzyżu,
Dlatego na wypadek wszelki
noszą ze sobą trzy uszczelki:
z tektury, z gumy i ze spiżu
Wisława Szymborska, Zbigniew Machej
(zacytowane bez sensu, ale ze spiżem)

Czasami nie wiadomo dlaczego niektóre produkty stają się kultowe. To znaczy można łatwo określić ich pozytywne cechy, ale trudno dokładnie wyjaśnić ich olbrzymie powodzenie wśród odbiorców. Po prostu mają w sobie coś. A inne nie, pomimo wielu starań. Taki Volkswagen Garbus, na przykład. Ani on był szybki, ani praktyczny. Już po dziesięciu latach produkcji nie był nowoczesny. Ale mimo tego rzesze ludzi kupowały go przez 65 lat, czyniąc najpopularniejszym autem w dziejach. Niektóre produkty, pomimo nieosiągania ideału trafiają w swój czas i ich solidne zalety wystarczają większości ludzi.

Rok 1992. Kiedy oglądaliśmy w kinach „Milczenie Owiec”, zadowoleni że prezydent Wałęsa podpisał umowę o dobrosąsiedzkich stosunkach z Jelcynem, a Rosjanie przekazali nam dokumenty z Katynia, Serbowie właśnie oblegali i ostrzeliwali Sarajewo, a na sycylijskiej autostradzie eksplodowała bomba, podłożona pod samochód sędziego Falcone. W Europie Środkowej i Wschodniej emancypowały się kolejne kraje po upadłym Związku Radzieckim, podczas gdy na południu następował gwałtowny rozpad Jugosławii.
Na Dalekim Wschodzie cesarz Akihito, jako pierwszy w historii japoński władca odwiedził Chiny.
Japońska firma Canon, pod panowaniem szanownego cesarza, miała się dobrze. A nawet bardzo dobrze. Była na fali wznoszącej. Miała aparaty rozmieszczone na każdej półce cenowej i choć miała marketingowe wpadki, w postaci aparatu analogowego EF-M, do którego można było podłączyć wyłącznie obiektywy autofokus (pisało się o tym Buntowniku Z Wyrobu – LINK), to jednak sukcesy w postaci masowego używania jej produktów przez fotoreporterów na wszystkich wydarzeniach sportowych (w 1992 odbyła się olimpiada w Barcelonie, zapamiętana przez pierwszy wspólny występ zjednoczonych Niemiec, oraz pierwszy raz Litwy, Łotwy, Estonii i Chorwacji) przykrywały wszelkie pionierskie niedociągnięcia. Długie, białe obiektywy Canona celowały w sport i wydarzenia na całym świecie. Sukces, panie szanowny, na całego. Sukces i sława.




W 1992 roku Canon słusznie stwierdził, że najstarszy z gamy model semi-profesjonalny Canon EOS 10 mocno odstaje od poziomu profesjonalnych aparatów 1 i 1HS używanych przez reporterów. Reporterzy zawsze lubili mieć oprócz flagowego sprzętu także coś lżejszego jako drugie body. Starego EOSa 10 nie kupowali, bo rozbudowane bajery jakie zastosowano w tym aparacie były z ducha amatorskie i wodotryskowe, a i minimalny czas migawki, czy synchronizacji błysku nie był już rewelacyjny.

W listopadzie zaprezentowano Canona EOS 5, maszynę dla zaawansowanych i pro. Nikt nie przypuszczał, że będzie produkowana przez kolejnych osiem lat, przeżywając dwie serie Canonów profesjonalnych (1 i 1N), oraz że następca (Canon EOS 3) nie zdoła jej zdetronizować i będzie wytwarzana jeszcze dwa lata po jego premierze, do roku 2000-go, a sprzedawana jeszcze w 2001-m.
Jaki był ten Canon 5, że tak się spodobał?
Duży był. Porządny kawał aparatu. Miał korpus z poliwęglanu (żywicy poliwęglanowej z włóknem szklanym) bez aluminiowego szkieletu w środku, który kryły w swym wnętrzu flagowe canonowskie EOSy 1. Zatem strukturę miał jak aparaty amatorskie. Użytkownicy twierdzili że Canon 5 trzeszczał pod naciskiem i że dało się go co nieco wyginać. Niemniej zupełnie nie przeszkadzało to temu korpusowi w uchodzeniu z życiem z różnych upadków i uderzeń. Poliwęglan absorbował bardzo dobrze wstrząsy, a elektronika wewnątrz była pancerna, jak Czterej Pancerni i Pies. Był to sprzęt „gniotsa – niełamiotsa”, może z małym wyjątkiem górnego pokrętła programów, w którym wyłamywała się blokada, tak że kręciło się w kółko. Nadal jednak aparat działał. Wytrzymałość Piątek była potwierdzona późniejszymi latami użytkowania.

środa, 2 maja 2018

Zmysłowość mimochodem. Iwo Zaniewski

Stado owiec na Rodos. Fot. Iwo Zaniewski



Jak to dawno, piętnaście lat? No, dość dawno.
No dość dawno to było. Ale pamiętam jak dziś. Weszliśmy ze Współfabrykantką do księgarni na Piotrkowskiej...
Hm... Było to tak dawno, że ta księgarnia już nie istnieje. To była bodajże Księgarnia „Pegaz” na rogu Narutowicza, do czasu istnienia- najstarsza w Łodzi. W 1882 roku założył ją Ludwik Fiszer. To ci dopiero dawno było! Piętnaście lat to pikuś.
W każdym razie wtedy jeszcze książki w niej leżały, po bożemu.
Weszliśmy do księgarni polizać cukierek przez papierek. Chciałoby się, ale pieniędzy nie starczało. Z pensji kasy za dużo nie było, a na wakacje trzeba było wyjechać. Zatem książki były dobrem luksusowym. Ale powąchać i polizać przez papierek zawsze można. Kto ubogiemu zabroni.
Tam leżała jedna książka, która wryła mi się w pamięć. Może i nawet trochę mnie przeorała, jak dzisiaj o tym myślę. Skromny tytuł: Iwo Zaniewski „Fotografie”.
Wtedy dopiero wnikałem w fotografię. Zaczynałem się interesować i zgłębiać. O tyle o ile.

Na studiach to był taki przedmiot nawet, i nawet mógłbym się dziś chwalić, że sam Marek Janiak ze słynnej w niektórych kręgach grupy „Łódź Kaliska” był moim wykładowcą. Niestety nie mogę się za bardzo chwalić, bo ówcześnie miałem na fotografię wyjechane.
Oczywiście fotografie robiły na mnie wrażenie i lubiłem je oglądać, ale żeby ich z własnej woli ich szukać - to nie bardzo. Kiedyś już pisałem- LINK, że w czasach licealnych odwiedziłem wystawę Weegee'gp, która poniekąd też mną wstrząsnęła. Na tyle że zapamiętałem jego nowojorskie kadry na całe życie i z łatwością potrafię je w myślach przywołać. Niemniej obejrzałem tę wystawę zupełnie mimochodem, wcale nie celowo.

Potem jednak fotografia coraz bardziej się rozpanoszała, stworzyliśmy z przyjaciółmi firmę fotograficzną i zajęliśmy rozglądaniem po świecie – jak też tę fotografię można robić, żeby było fajnie. Zaczęło się kupowanie „Pozytywów” i inne rozkminianie. O co w tym wszystkim chodzi.

Tymczasem w księgarni „Pegaz” wlazł mi w ręce album Iwo Zaniewskiego i przeorał. Dzisiaj dopiero zastanawiam się – dlaczego? Tak. Myślę że była to właśnie ta chwila, która zawróciła mnie na głębsze widzenie fotografii. Nie pamiętam co wtedy dokładnie pomyślałem, ale było to coś w rodzaju- „O kurde! Niezłe! To tak można? Też bym tak chciał!”.
Polazłem do tej księgarni, zdaje się nawet drugi raz, żeby sobie ponownie ten album przejrzeć.
Co tam jest w tym albumie, że tak mnie wzięło?
Zaczyna się wstępem. Jest to najmniej egzaltowany wstęp ze wszystkich wstępów do wszystkich albumów fotograficznych jakie oglądałem.

Najwspanialszym sposobem zwiedzania świata jest według mnie podróżowanie z ekipą filmową. Kierownicy produkcji załatwiają wszelkie uciążliwe formalności, a ja mogę się rozglądać na wszystkie strony. Kiedy nie filmujemy, a takich dni zawsze jest trochę, można na przykład w odpowiedniej asyście zwiedzić ubogie dzielnice Johannesburga i nie zostać zamordowanym. Niezwykle miłym uczuciem jest również kompletny brak pojęcia gdzie się człowiek za chwilę znajdzie i jakie widoki się przed nim odsłonią.
(...)
Zauważyłem wtedy, że wystarczy opanować metodę prawidłowego naświetlenia nieba z jednoczesnym nietraceniem detali na dużo ciemniejszej ziemi, żeby uzyskać warte powiększenia zdjęcia.
(...)
Tak generalnie, to fotografuję co popadnie. Właśnie to w fotografii podoba mi się najbardziej, że zdjęcie czyhać może na nas w każdym kącie. Ja tylko specjalnie się nie męcząc chodzę sobie, albo jak już wspomniałem, jestem wożony i po prostu daję mu się uchwycić.

Wyciągi w Val Thorens. Fot. Iwo Zaniewski


Do dzisiaj w pamięci zostały mi te zdjęcia, oglądane w księgarni. Zdjęcia wyciągów w mglisty dzień. Zdjęcia kóz wbijających się klinem w kamienną wioskę. Wyciągi w mglisty dzień dawały mi do myślenia – przecież ja takie wyciągi oglądałem nie raz. Oglądałem – i nie widziałem. To było jednocześnie familiarne i nokautujące. Nigdy nie pomyślałem żeby skierować na nie aparat., żeby z mglistych struktur wydobyć coś ciekawego.
Kozy w greckiej wiosce były jakimś zewem podróży, ale takiej na wyciągnięcie ręki przecież, którą wtedy, w miarę możliwości uprawiałem. Też kiedyś widziałem kozy, ale nic mi z tego dobrego nie przyszło. Żadne fajne zdjęcie.
W każdym razie te zdjęcia wytyczały drogę. Trzeba patrzeć uważnie. Trzeba się zastanawiać nad tym co się widzi.
Tak trzeba żyć!
Statyści. Warszawa. Fot. Iwo Zaniewski

Alpy, Francja. Fot. Iwo Zaniewski

Wybrzeże Atlantyku, Francja. Fot. Iwo Zaniewski

Ogród botaniczny, Powsin. Fot. Iwo Zaniewski